*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 7 sierpnia 2010

Drzwi antydziadkowe.

Jak tak sobie niedawno rozmawiałyśmy w komentarzach o naszych doświadczeniach związanych z drzwiami, zamkami i kluczami, przypomniało mi się jeszcze kilka mniej lub bardziej zabawnych historii „zamkowych”

Jedna wydarzyła się pięć lat temu. Byłam wtedy między pierwszym a drugim rokiem studiów i pojechałam do Poznania, żeby tam odbyć praktyki ogólnozawodowe. To był przełom sierpnia i września.W czerwcu gościła u nas Juska (wtedy studiowała w innym mieście) i miała klucze Doroty, która już miała wakacje i wróciła do Miasta. Kiedy Juska wyjeżdżała, Dorota nakazała jej zostawić klucze w mieszkaniu w Poznaniu, bo miała jechać na jakiś obóz i potem wracać przez Poznań do Miasta. Juska zatrzasnęła więc drzwi i klucze przeleżały sobie grzecznie przez kolejne dwa miesiące na szafce.
Na początku września Dorota zadzwoniła do mnie, że przyjedzie w sobotę. Problem pojawił się w momencie, kiedy okazało się, że w piątek wracam do Miasteczka na weekend. Jak przekazać klucze Dorocie? Wpadłyśmy na pomysł, żeby zostawić je u sąsiada – starszego pana, który nie wiedzieć właściwie czemu darzył moją współlokatorkę szczególną atencją.

W czwartek wieczorem zaniosłam klucze do sąsiada. I się przestraszyłam. Zamykałam drzwi na łucznik, ale uświadomiłam sobie, ze skoro Dziadek (tak nazywałyśmy tego pana) ma klucze, to jeszcze mi wejdzie w nocy do mieszkania. Wiedziałam, że oka nie zmrużę, bo po prostu wkręciłam sobie, że on pewnie ma jakieś złe zamiary. I nagle oświeciło mnie, jak zapobiec ewentualnemu wtargnięciu. Jak pomyślałam, tak zrobiłam i uspokojona zasnęłam snem sprawiedliwego.
Rano wychodziłam do banku, gdzie odbywałam praktyki studenckie. Ubrałam się, zjadłam śniadanie, spakowałam torebkę i chciałam wyjść. Chciałam, ale się nie udało. Drzwi były zamknięte na dwa zamki – na górny typu „Łucznik” i dolny, którego nigdy nie zamykałyśmy będąc w mieszkaniu, a który tym razem zamknęłam w obronie przed Dziadkiem, a który można otworzyć tylko kluczem z obydwu stron.
Tylko gdzie te klucze??? Zamknęłam się w mieszkaniu i w ten sposób sama na siebie zastawiłam pułapkę. Wywaliłam wszystko z torebki – nie ma. Przeszukałam koszyczek, w którym zawsze leżą klucze – brak. Przewróciłam całe mieszkanie do góry nogami – nadal nie znalazłam. Poodsuwałam nawet wszystkie szafki i nic! Totalnie zrezygnowana usiadłam na łóżku. I nagle… oświeciło mnie tak samo jak dzień wcześniej! Jedynym sposobem na to, żeby Dziadek nie wlazł mi w nocy do mieszkania, razem ze swoimi niecnymi zamiarami było zamknięcie zamków – górnego i dolnego, z tym, że w tym dolnym trzeba było po prostu zostawić klucz – wtedy nikt z zewnątrz swojego klucza by nie włożył. Poszłam do przedpokoju. A jakże. Klucze spokojnie w zamku tkwią.
Nie pytajcie dlaczego ich nie zauważyłam przy pierwszej próbie wyjścia. To tylko kolejny przykład mojego roztrzepania :)