*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 28 kwietnia 2012

Spokojnie! Bez paniki!

Uświadomiłam sobie właśnie, że to już za pięć miesięcy!* Przypuszczam, że część z Was w ogóle zapomniała o tym, że we wrześniu wychodzę za mąż :) A druga część, zachodzi w głowę, jak to możliwe, że tak mało piszę na ten temat na blogu – czyżby mnie to wszystko mało obchodziło? :) Cóż, mam chyba dość specyficzne podejście, w każdym razie przyznaję, że ja się dziwię, jak to może być, że wraz z momentem zaręczyn, życie pewnych osób zaczyna kręcić się tylko i wyłącznie wokół przygotowań do ślubu i wesela :) No jakaś dziwna jestem, ale ja tak nie mam i zdecydowanie bardziej absorbuje mnie moje życie codzienne i praca. I jakoś bardziej stresował mnie fakt, ze ciągle nie mamy lodówki niż to, że jeszcze nawet nie zaczęłam rozglądać się za suknią ślubną.

Oczywiście, że ślub i wesele mnie obchodzą. I chociaż czekam na 15 września spokojnie i cierpliwie, to nie mogę się tego dnia doczekać. Ale jak już wspominałam kilka razy, przede wszystkim szykuję się na ten dzień duchowo. Nie mogę się doczekać tego, jak będzie już po ślubie. I niech nikt nie próbuje mi wmówić, że nic się nie zmieni, bo my wiemy, że zmieni się bardzo dużo. Ślub ma dla nas ogromne znaczenie, nie jest tylko legalizacją związku albo przedstawieniem dla rodziny. Myślę, że część osób doskonale wie, o czym piszę. A z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy są w stanie nas zrozumieć – na przykład brat Franka cały czas powtarza, że ślub niczego nie zmienił w życiu jego i jego żony – ot, po prostu formalnie stali się małżeństwem. Nie potępiam takiej postawy, ale jednocześnie cieszę się, że oboje z Frankiem zgadzamy się, że jest na co czekać i że jednak będzie inaczej – choćby to „inaczej” miało wynikać jedynie z tego, że coś nam się w głowach poprzestawiało.

Zależy nam, rzecz jasna, na tym, żeby ten dzień był wyjątkowy pod każdym względem – także pod względem oprawy. Każda para ma na tę okoliczność swoje plany i własne wyobrażenia. My chcemy, żeby było wesoło, ale przede wszystkim dostojnie. Nie należymy do zgrywusów, więc się specjalnie nie będziemy wygłupiać – filmiki z pozorowaną nocą poślubną (jakie proponował nam kamerzysta) w naszym wypadku nie wchodzą w grę. To ma być nasz dzień i my mamy być w centrum uwagi, chociaż oczywiście wesele robimy nie tylko dla siebie, ale także dla gości – którzy są dla nas bardzo ważnym elementem. Postaramy się, żeby w tym dniu towarzyszyły nam osoby, na których najbardziej nam zależy. Będzie sporo osób, ale nie mamy zamiaru sprowadzać dalekich kuzynów z Ameryki ;) Oprócz relatywnie sporej grupki bliskich znajomych, mamy zamiar zaprosić najbliższą rodzinę. Nie z każdym co prawda mamy regularny i bliski kontakt, ale będzie to dobra okazja do tego, żeby się spotkać. Wychodzimy z założenia, że jeśli komuś będzie zależało, to się zjawi – jeśli nie, to znaczy, że chyba nie warto się takimi osobami przejmować i lepiej skupić się na tych, którzy chcą uczestniczyć w tym dniu i celebrować go wraz z nami.

Jak widać, bardziej skupiam się na odczuciach i emocjach zwiazanych z tym dniem niż na szczegółach organizacyjnych. Nie znaczy to, że ma być byle jak – chcemy by było tradycyjnie i bez udziwnień. Nie zależy nam na wywołaniu efektu WOW!, chociaż oczywiście trochę oryginalności nigdy nie zaszkodzi. Ale nie debatujemy całymi godzinami nad tym, jak ma wyglądać dekoracja sali albo mój bukiet ślubny :) W dużej mierze chyba dlatego, że raczej wiemy, czego chcemy. Albo nam coś odpowiada, albo nie. Dotychczas największym wyzwaniem były dla nas zaproszenia, ale chyba się już z tym uporaliśmy :) W każdym razie to temat na osobną notkę. Pewnie notki dotyczące szczegółów tego dnia jeszcze się pojawią, ale zwyczajnie nie czułam potrzeby, żeby rozwodzić się nad tym wszystkim z rocznym wyprzedzeniem, gdyż, jak już wspomniałam, absorbują mnie także inne rzeczy, a przygotowania do ślubu stanowią przyjemne tło dla naszego codziennego życia i powodują, że jest ono bardziej ekscytujące, bo mamy na co czekać!

Cóż mogę odpowiedzieć na podszyte odrobiną paniki i nie taką znowu odrobiną potępienia dla nas – olewusów ;) słowa: „przecież ślub niedługo! Kiedy zajmiecie się tym, czy tamtym?”** Jedyne co przychodzi mi na myśl to: spokojnie! Zdążymy! To nasz dzień i my się nim będziemy martwić, gdy przyjdzie na to czas. A do tej pory załatwiamy wszystko krok po kroku. W końcu to jeszcze pięć miesięcy! Co z tego, że szybko minie? Przecież damy radę.

---------------------

*notka powstała 19 kwietnia w pociągu, kiedy to znowu jechałam słuzbowo do Warszawy, jakoś nie miałam okazji wcześniej jej opublikować z różnych względów; zamieszczam ją w formie niezmienionej, bo poza tym, że do ślubu zostało 4,5 miesiąca i że suknię mam już zamówioną, wszystko jest aktualne :)

** Zwłaszcza, że nie znoszę, gdy się mnie w jakikolwiek, nawet delikatny sposób ponagla! Mam ochotę wtedy zrobić wręcz przeciwnie :)


czwartek, 26 kwietnia 2012

Jest suknia! A właściwie - będzie :)

Myślałam, że będzie łatwiej z tą suknią... Wiedziałam mniej więcej, co mi się podoba - raczej skromne suknie, niezbyt szerokie, ale też nie całkiem wąskie. Żadne bezy, bo bym się w nich zgubiła, ani żadne rybki :) No i rzecz najważniejsza - absolutnie nie wchodziły w grę suknie bez żadnych ramiączek czy rękawków! Napatrzyłam się na weselach na panny młode, które co chwilę podciągały swoje suknie, które nie miały szeleczek. Wyglądało to fatalnie. A i pewnie one nie czuły się zbyt komfortowo...

Wiedziałam więc mniej więcej, czego szukam. Do tego w styczniu na targach zobaczyłam dwie suknie, które bardzo mi się spodobały i te były pierwsze, które chciałam przymierzyć, kiedy dwa tygodnie temu przyjechała do Poznania moja mama. Była to sobota, a więc za wiele czasu nie miałyśmy - właściwie weszłyśmy tylko do dwóch miejsc. Mój pierwszy typ okazał się dużo ładniejszy na zdjęciu niż na mnie :) Za to druga suknia... Pięknie w niej wyglądałam, przy czym była bardzo, bardzo skromna. Nie miała żadnych ozdób poza pasem w talii. Tę suknię robił po prostu jej krój - taki trochę na księżniczkę :), w którym było mi bardzo ładnie. Ale miałyśmy kilka zastrzeżeń - na przykład nie odpowiadał nam materiał i byłby problem z bolerkiem..

Pojechałyśmy jeszcze w inne miejsce i tam znalazłam dwie suknie, które najbardziej nam się podobały - a przede wszystkim, w których najlepiej wyglądałam. Podobne w kroju do siebie, z tym, że jedna była z półgolfikiem koronkowym, a druga na szeleczce za szyją. Ostatecznie stwierdziłam, że ta druga leży na mnie lepiej. No to miałam o czym myśleć przez kilka kolejnych dni - właściwie wszystko sprowadzało się do tego, że musiałam zdecydować, który styl bardziej mi odpowiada.

Kilka dni później przeszłam się jeszcze z koleżanką. Ona sama miała dylemat, bo w kilku sukniach bardzo jej się podobałam i nie potrafiła mi jednoznacznie doradzić. Zresztą, nie oczekiwałam przecież, że podejmie za mnie decyzję :) Wzięłam sobie do serca jej uwagi, podobnie jak słowa mamy i... przedwczoraj wybrałam się na przymierzanie jeszcze raz! Tym razem sama. Teraz chciałam się skupić już tylko na sobie i swoim wyglądzie. Prawie podjęłam decyzję.
Przymierzałam też dwie suknie, które były bardzo oryginalne. I dwa razy droższe od moich wcześniejszych typów - choć jednocześnie piękne i warte swej ceny. Fajnie było zobaczyć siebie w takich sukniach, ale ostatecznie zrezygnowałam z nich - już nawet nie tylko ze względu na cenę. Te suknie były naprawdę niezwykłe i bardzo ładne. Ale pomyślałam sobie, że wolę, żebym to ja była ozdobą sukni, a nie na odwrót :) A w tym wypadku na pewno wszyscy zwróciliby uwagę na taką kreację, a być może całkowicie by mnie przyćmiła. Zrezygnowałam też ostatecznie z tej sukni, która spodobała mi się na targach. Naprawdę podobałam się sobie w niej, ale miała za dużo drobnych wad... I jednak zgodziłam się z opinią koleżanki, że jak na taki dzień ta suknia była jednak zbyt skromna i wyjątkowo mało strojna.
Wziąwszy pod uwagę wszystkie spostrzeżenia osób mnie oglądających, a przede wszystkim moje własne, zdecydowałam się na suknię, która będzie poskładana z dwóch :) Dzisiaj pojechałam znowu do salonu i po raz kolejny wszystko przymierzałam, żeby utwierdzić się w tym, że moja decyzja jest trafna. Myślę, że jest dobrze :) Suknia będzie biała z odkrytymi ramionami i koronkowym półgolfikiem. Koniecznie biała, o czym wiedziałam już wcześniej, ale jedna z ekspedientek powiedziała, że jeszcze nigdy nie widziała, żeby biała suknia tak kogoś rozświetlała jak mnie i że wyglądam w bieli ślicznie, czym jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu :) Do tego usłyszałam, że mam długą szyję i ładne ramiona starałam się więc podkreślić te atuty. Podobnie jak wcięcie w talii oraz biust. Ostatecznie jestem zadowolona z wyboru, chociaż tak naprawdę suknię w ostatecznym kształcie dopiero zobaczę, gdy już mi poskładają te dwie w jedną :)
Pierwsza przymiarka ostatniego dnia czerwca. Do tego czasu muszę sobie sprawić stanik i buty na ślub. I utrzymać wagę. Jeśli przytyję - wiadomo, nie będzie już tak ładnie, jak teraz. Jeśli schudnę, będę miała zbyt kościste ramiona i wystający mostek.

Tak, jak napisałam - myślałam, że to będzie łatwiejsze :) Początkowo wybór wydawał mi się oczywisty, niemal brałam już tę pierwszą suknię, w której się sobie podobałam. Ale potem okazało się, że jest kilka takich, w których wyglądam ładnie i miałam naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Nie sądziłam, że aż tyle sukni będzie mi pasowało.

Wiem, że ta notka jest lekko nudnawa i trudno sobie wyobrazić tę suknię po samym opisie. Ale uprzedzam pytania - raczej zdjęcia tutaj nie wrzucę. Po pierwsze dlatego, że Franek czasami zagląda na bloga a oboje nie chcemy, żeby widział suknię wcześniej. I wcale nie chodzi o żadne przesądy. Po prostu oboje chcemy, żeby była niespodzianka i żeby Franka mogło trochę zatkać na mój widok :) Wiem, że się jemu podobam prawie we wszystkim, ale w ten dzień wygląda się wyjątkowo pięknie i po prostu chcę zrobić dodatkowe wrażenie dzięki elementowi zaskoczenia.
A po drugie - i to ważniejsze, zdjęcia tej sukni zwyczajnie nigdzie nie ma :) Musicie więc polegać na swojej wyobraźni...

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Cztery!

Czy wiecie, że dzisiaj mijają cztery lata, odkąd rozpoczęłam moją przygodę z blogowaniem? Pewnie nie, bo kto by to śledził? :) Poza mną, rzecz jasna. Więc ja śledzę i nawet czuję potrzebę poświęcenia temu faktowi oddzielnej notki.
Choć tak naprawdę miało być o czymś innym, bo od kilku dni temat goni temat w mojej głowie i tylko nie ma kiedy ich zrealizować :) A do tego jeszcze łoś ze mnie, bo ostatnio znowu byłam w delegacji, napisałam trzy notki, z czego jedna została już opublikowana. Pozostałe dwie tkwią sobie w pamięci mojego służbowego laptopa i jakoś ciągle zapominam o tym, by je stamtąd wydobyć. Cóż, będzie lekki poślizg.
A w ogóle to dzisiaj znowu byłam przymierzać suknie ślubne i pewnie na ten temat też przydałoby się coś napisać :) Ale na razie to się tym przymierzaniem dość zmęczyłam - psychicznie, więc sobie chwilowo podaruję tę tematykę.

Nie sądziłam, że kolejny rok spędzony na pisaniu bloga przyjdzie mi świętować na nowym miejscu. Ciągle nie mogę się z tym faktem oswoić, choć z drugiej strony mój udział w blogowaniu został dzięki tej zmianie nieco odświeżony.
Pisanie jest dla mnie ważne. To wiem. Nie wiem natomiast, dlaczego właściwie tak jest? :) I dlaczego ciągle chcę pisać. Co mi to daje? Poza wirtualnym spotkaniem z Czytelnikami? Chyba po prostu fajnie jest móc wyrazić to, co się myśli słowem pisanym. Podoba mi się możliwość zastanowienia się nad każdym słowem (bo pisanie to trochę taka celebracja słowa - przy mówieniu zazwyczaj mniej się skupiamy na tym, co wydobywa się z naszych ust i w jakiej jest to formie). Podoba mi się, że mogę podzielić się własną refleksją na jakiś temat a także opowiedzieć kilka historii ze swojego życia. Fajnie, że ktoś chce ich "wysłuchać".
Lubię czasami znaleźć się w centrum uwagi, ale tylko wtedy, gdy ja sama ustalam warunki - kiedy się na to godzę i dobrowolnie wystawiam się na widok wszystkich. Są sytuacje, gdy wolę stać z boku i obserwować, a wychylam się dopiero wtedy, gdy czuję taką potrzebę oraz kiedy wiem, że jestem w stanie skupić na sobie uwagę innych. Blog jest dla mnie takim miejscem, w którym jestem w centrum, właśnie dlatego, że sama o tym zadecydowałam. I chyba to jest w tym wszystkim takie fajne :) Mam pełną kontrolę nad tym, co i ile chcę powiedzieć. A przecież wiecie, że ja lubię kontrolę ;P Nie na darmo w kontrolingu pracuję!

Czas płynie, ludzie się zmieniają, a wraz z nimi ich poglądy i nastawienie do wielu rzeczy. Siłą rzeczy zmienia się także blogosfera i mój stosunek to blogowania. Jak na razie nie zmienia się tylko to, że nadal chcę pisać :)

Ostatni? (notka onetowska)

To już cztery lata, odkąd jestem obecna aktywnie w blogosferze. Dokładnie 23 kwietnia 2008 roku „popełniłam” pierwszy post, a później już poszło :) Przez te kilka lat zmieniłam swój stosunek do blogowania kilkakrotnie, nie chodzi o to, że jest on bardziej pozytywny, czy negatywny. Po prostu inny. Zmieniam się ja, a więc i moje pisanie i nastawienie do niego są inne, taka jest kolej rzeczy. Niezmienne jest tylko to, Tak się przyzwyczaiłam do pisania, że teraz nie wyobrażam sobie, że mogłabym tak po prostu przestać.
Myślałam, że tę czwartą rocznicę będę świętować na Onecie. I każdą koleją także. Ale ten portal naprawdę mnie rozczarował – nie awariami, ale swoim podejściem do użytkowników. Zbyt długo to trwało. Machnęłabym ręką nawet na marnotrawienie czasu, gdyby nie to, że przez kilka miesięcy redakcja sprawiała wrażenie kompletnie niezainteresowanej tym, co się dzieje na blogach i jak reagują na ro blogerzy. Można więc powiedzieć, że się trochę pogniewałam :))
Podobno teraz jest już lepiej. Być może. Ale kości zostały rzucone :) Powiedziałam A, więc wyśpiewam i kolejne litery alfabetu. Nowe miejsce już jest. Chwilę to jeszcze potrwa zanim udostępnię je wszystkim zainteresowanym, bo odzew mnie trochę zaskoczył i musiałam lekko zmodyfikować moje pierwotne założenia. Proszę więc o jeszcze odrobinę cierpliwości.
Żal mi trochę opuszczać to miejsce. Bardzo się do niego przywiązałam. Zostawiłam tu kawałek siebie. Szkoda mi tego, że archiwum nie będzie rosło, że za rok nie zdziwię się, ile nowych notek zamieściłam. Ale zmiany też są potrzebne – nawet w tym wirtualnym życiu. Być może zmiana portalu wyjdzie mi na dobre i wniesie w moją pisaninę odrobinę świeżości. Okaże się :)
Nie kasuję tego miejsca. Nie zarzekam się też, że nigdy tu nie wrócę. Czas pokaże.

A tymczasem, żegnam się z tym miejscem, być może nie z Czytelnikami :) Dziękuję za Waszą obecność oraz za pomoc w tworzeniu tego miejsca. Dziękuję także portalowi oraz redakcji Onet.blog, mimo tego, że mnie trochę rozczarowała, przez te parę lat jednak żyliśmy w symbiozie, a źle mi tu nie było :)
Żegnam się więc na tę chwilę. I do wirtualnego zobaczenia – na pewno w zupełnie innym miejscu, a być może kiedyś znowu tutaj…

czwartek, 19 kwietnia 2012

Witam ponownie!

Mam niemal taką samą tremę, jak prawie cztery lata temu, gdy dopiero zaczynałam swą przygodę z blogowaniem :) Człowiek by chciał, żeby ten pierwszy wpis był szczególny, ważny, dobrze napisany, powalający :D A potem wychodzi, jak zwykle. Więc specjalnie się wysilać nie będę.

Witam więc wszystkim na nowym miejscu. Nie sądziłam, że jednak przyjdzie mi opuścić moj wirtualny kącik na Onecie. Ale tamtejsze problemy techniczne mnie wykończyły – a przede wszystkim „obraziłam się” na fakt, że redakcja bloga przez ładnych parę miesięcy totalnie olewała użytkowników. Żal mi jednak tamtego miejsca, choć przecież nie znika – zostawiam je, będę tam zaglądać, być może nawet coś napiszę. Wiecie, że nie lubię zmian, choćby to miały być zmiany wirtualne :) Z drugiej strony, są mi one potrzebne do życia. Podjęłam więc tę decyzję i oto jestem tu.

Czy ktoś się spodziewał, że adres będzie inny? Że zmienię tytuł bloga? Nick? Niee, ja nie należę do osób, które w pewnym momencie odcinają grubą kreską przeszłość i mniej lub bardziej symbolicznie rozpoczynają nowy etap. Ja wiem, że to przeszłość mnie ukształtowała i choć nie można się w niej zatracać, nie należy też się wyrzekać tego, co było i jakim się było. Brzmi patetycznie, jak na tę okoliczność, ale co tam, poszło :)

Założenie było jedno – ma być tak samo, jak było! Co oczywiście okazało się jednak trudne. Męczyłam się trochę na początku ze stroną graficzną bloga, ale ostatecznie osiągnęłam zamierzony efekt – miało być pstrokato i kolorowo :) Jest? Jest! To najważniejsze, bo chociaż nie powiedziałabym, że jestem barwną postacią, czy szaloną osobą, to jednak te kolory są istotną częścią mojej osobowości i mojego życia :) Do tego żywe kolory i pstrokacizna kojarzą się z dziećmi, a infantylności jednak nie można mi odmówić.

Być może poszczególne elementy na blogu będą się jeszcze zmieniać, będę dopracowywać szczegóły, dorzucać to i owo. Ale ogólny zamysł musi pozostać bez zmian, chyba, że nagle ja przejdę jakąś rewolucję osobowościową i zostanę zwerbowana przez sektę wielbiącą ciemność:) A znając życie – i mnie – ta strona będzie wyglądała w ten sposób przez kolejne cztery lata!

Formalności musi stać się za dość! Witam Was w moim kolorowym świecie. Niniejszym, nową odsłonę bloga Kredki Margaretki uważam za otwartą!

wtorek, 17 kwietnia 2012

środa, 11 kwietnia 2012

Bo bez pracy nie ma kołaczy.

No i masz ci los! Jak widać, zawsze musi być ten pierwszy raz, bo nigdy mi się to nie zdarza. Zapomniałam zabrać książki! Zawsze mam ze sobą jakąś w torebce. Ale tak się złożyło, że ostatnio skończyłam jedną czytać. Wieczorem przygotowałam sobie nową i położyłam na torbie. Ale że rano Franuś pomagał mi się zbierać do wyjścia, podał mi torbę, a nie włożył do środka książki. Moja wina, bo mu nie powiedziałam, że torba nie do końca spakowana :) On wie, że trzeba mnie pilnować, bo ostatnio na wyjazd służbowy nie zabrałabym ani laptopa ani dokumentów gdyby nie on :P
A więc jadę sobie dzisiaj znowu na delegację do Warszawy – bez książki jak już wspomniałam i nawet bez czasopisma językowego, bo wszystkie już przeczytałam i czekam na kolejny numer. Na całe szczęście spakowałam w ostatniej chwili Claudię, więc tak całkiem bez czytadła nie pozostałam. Mam też służbowego laptopa, więc wykorzystałam sobie ten czas na napisanie notki, którą opublikuję przy najbliższej okazji. Albo inaczej – którą Onet pozwoli mi opublikować :)
Od razu zaznaczam, że i tym razem na żadną kawę w stolicy z blogowymi znajomymi nie ma szans, bo czas mam ściśle zaplanowany. Tym razem nie jadę już  o żadną tarczę walczyć ;), wyjazd jest typowo służbowy.
I tak właśnie rozpoczyna się mój drugi rok pracy w tej firmie. Sporo się pozmieniało od ubiegłego roku, zwłaszcza ostatnio miało miejsce sporo zmian, dlatego tym bardziej obawiałam się o mój dalszy los w Winiarni. Krótko mówiąc, jedną ze zmian było odejście osoby, która mnie przyjmowała do pracy. Przyszła nowa Pani Prezes. Pierwszą z nią rozmowę miałam w lutym i już wtedy częściowo mogłam odetchnąć – wiedziałam, że zrobiłam na niej duże wrażenie. Ale oczywiście dopóki nie dostałam wszystkiego na piśmie, niczego nie byłam pewna. Jednak podczas mojego marcowego wyjazdu powtórzyła, że odebrała pozytywnie mnie i moje podejście do pracy, do tego mój bezpośredni przełożony wyrażał się o mnie w samych superlatywach, a więc nie widzi powodu, żeby umowy mi nie przedłużyć. Dostałam więc do podpisania umowę, a także, jak już wspominałam ostatnio, zaproponowano mi podwyżkę. Ponadto moja pozycja w firmie nieco się umocniła i najkrócej rzecz ujmując stałam się trochę ważniejsza ;)
Na chwilę więc mam spokój, chociaż oczywiście gwarancji nie ma się nigdy na nic. Natomiast odkąd pamiętam wiem, że lepiej za wysoko nie siedzieć i tego się będę trzymać :D Na szczęście nigdy nie miałam takich ambicji. Od początku (już w poprzednim miejscu pracy) miałam dużą swobodę działania i samodzielne stanowisko, ale jednak bezpośrednio komuś podlegałam i chyba tak pracuje mi się najlepiej.
To by było na tyle jeśli chodzi o jakieś szczegóły, które chciałabym na temat moich dalszych losów w firmie ujawniać. Ten rok minął mi bardzo szybko i naprawdę dużo się nauczyłam. Bardzo lubię swoje obowiązki (Prezes stwierdziła przy naszym pierwszym spotkaniu, że to widać :)), w dużej mierze sama sobie zorganizowałam pracę – dostałam informację, czego się ode mnie oczekuje, ale żadnych wytycznych co do tego, w jaki sposób mam pracować. Na początku czułam się lekko skonsternowana – pamiętam kwiecień ubiegłego roku, kiedy to przez większość część czasu w pracy siedziałam bezczynnie i czytałam istrukcję naszego programu komputerowego :) Ostatecznie okazało się jednak, że wyszło mi to na dobre – wszystkie rozwiązania opracowałam sobie sama, pracuję posługując się metodami, które mi odpowiadają, a swoją skrupulatnością zaskoczyłam sporo osób. Moich przełożonych interesują efekty mojej pracy – i je widzą. A ja jestem naprawdę zadowolona siedząc w samodzielnie skonstruowanych tabelkach, szacując i licząc – to mój żywioł :) Do tego mam jeszcze okazję pracować w języku angielskim (a nawet zdarzyło się, że hiszpańskim), więcej mi nie trzeba. Do godzin pracy się już całkowicie przyzwyczaiłam, odległość też mi nie doskwiera tak bardzo, zwłaszcza, gdy sobie włączę tryb marzeń o tym, że może się kiedyś przestawimy w tamtą część Poznania :) Oczywiście nic nie jest nigdy idealne, a więc i tutaj zdarzają się gorsze dni, bywa, że się martwię z powodu jakiejś sytuacji w pracy, ale ostatecznie chyba niczego bym nie zmieniała, bo źle wcale nie jest, a moje zmartwienia często wynikają po prostu z tego mojego nieszczęsnego charakteru i faktu, że wszystko przeżywam i rozpamiętuję dziesięć razy intensywniej niż powinnam.
Proszę, no i tak to fakt, że zapomniałam książki przysłużył się mojemu blogowaniu :) Przy okazji, wszystkich zainteresowanych pragnę poinformować, że naprawdę podjęłam już kroki zmierzające ku temu, żeby się z Onetu ostatecznie wynieść. Ale okazało się to nie takie proste, jak widać, dla takiej ciemnej blondynki, jaką jestem, inne portale są dość skomplikowane. A przy założeniu, że nie wyobrażam sobie zacząć pisać, zanim wszystkiego nie przygotuję tak, jak ma być od strony graficznej (przypominam, że zanim zaczęłam pisać na tym blogu, przez około miesiąć go dopieszczałam, aby miejsce było MOJE :)), wszystko może jeszcze trochę potrwać.
O, i już Warszawa Zachodnia… :)

niedziela, 8 kwietnia 2012

Zdrowych, wesołych – wesołych, zdrowych :)

Wybaczcie, zwyczajnie odechciewa mi się pisać, kiedy po pięciu próbach nie udaje mi się odpowiedzieć na komentarz, czy zalogować na własny blog :/ Cierpliwość każdemu może się wreszcie skończyć i moja jest już na wyczerpaniu, bo nie znoszę takiego marnotrawstwa czasu…
Ale dziś wpadłam na moment, żeby życzyć Wam wszystkiego, co najlepsze z okazji tych świąt. Jest to dla mnie czas szczególnej refleksji. Czas modlitwy i skupienia a później radości. Wszystkim wierzącym życzę duchowego przeżywania tych najważniejszych pod względem religijnym świąt. Oby ten czas był dla nas okazją do nowego, lepszego początku na przykład. Znajdźmy czas na refleksję i przenieśmy ją również na czas poświąteczny.
Wszystkim zaś życzę zdrowych, spokojnych świąt, spędzonych w rodzinnej atmosferze! :)
A na koniec chciałam pogratulować wszystkim tym, którzy jeszcze tu zaglądają i w dodatku zostawiają komentarz! Gratuluję cierpliwości! I dziękuję Wam za to, że jesteście mimo wszystko.

środa, 4 kwietnia 2012

Kwestia lodówkowa.

Gdyby ktoś się zastanawiał, dlaczego od kilku dni znowu jest zimno i niefajnie, to ja Wam powiem. Otóż powrót zimowej aury zawdzięczacie Margolce i Frankowi, a konkretnie faktowi, że zepsuła nam się lodówka :) I tak od ponad tygodnia „lodówkę” mamy na balkonie – same więc rozumiecie, że temperatury w okolicach pięciu stopni są jak najbardziej wskazane :) Zabawnie musimy wyglądać każdego ranka wychodząc na balkon – to z mlekiem, to z jajkami czy masłem w ręce. Po południu zaś kursujemy w te i we w te z garnkami z zupą, czy gulaszem. Plus jest taki, że nie musimy nawet czekać aż taka zupa wystygnie, tylko od razu ją wystawić – wszak taka balkonowa lodówka już nam się nie zepsuje – przynajmniej do czasu, gdy nie wróci wiosna pełną parą :)
Ale liczymy na to, że do tego dnia staniemy się już posiadaczami nowego sprzętu AGD, który dumnie postawimy w kuchni. Wydatek nieprzewidziany, więc na początek przeszło nam przez myśl, żeby starą naprawiać, ale po chwili stwierdziliśmy, że to się kompletnie nie opłaca, zwłaszcza, że pakowalibyśmy pieniądze w sprzęt nie nasz. A tak lodówkę będziemy już mieli na kolejne lata i razem z pralką będziemy już mieli aż dwa sprzęty na własność :) Jednak sprawa nie jest taka prosta, w weekend zeszliśmy chyba wszystkie możliwe sklepy z AGD w Poznaniu i już, już prawie ją mieliśmy… ale jednak nie… Jakoś tak się pechowo złożyło. W każdym razie mamy trzy typy i gdyby tak połączyć trzy w jedno, to byłaby lodówka idealna. A tak – jedna za droga, inna nieekonomiczna, kolejna ma za małą pojemność chłodziarki i tak dalej. Więc wstrzymaliśmy się jeszcze i prześpimy się z tymi lodówkami. Aura sprzyja w każdym razie, więc możemy się jeszcze zastanawiać, póki co jedzenie nam się nie psuje :D
A z innych kwestii – chyba dogoniłam rzeczywistość w pracy. Weekend rozpoczęłam dopiero w piątek po 23, bo miałam jeszcze parę raportów do zrobienia. Zabrałam kompa do domu a tu jak na złość - internet nam padł, a bez niego ani rusz, bo nie odpaliłabym naszego programu pracowniczego :( Już się niemal załamałam, na szczęście poratowały mnie Dorota z Juską i mogłam u nich siedzieć prawie do północy, podłączona pod ich internet. Udało się więc i od poniedziałku sytuacja się stabilizuje.
Jest więc szansa, że się znowu tutaj pojawię :)