*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 6 stycznia 2016

Początek i koniec w jednej notce.

Znalazłam w szkicach jeszcze jedną notkę, którą napisałam krótko po tym, jak dowiedziałam się o ciąży.  Pisałam pod wpływem emocji, choć już byłam trochę spokojniejsza. Te notki są dla mnie ważne, bo to niesamowite czytać o tym, jak się czułam i co myślałam wtedy, kiedy Wiking był tylko abstrakcją...

 ***
 Nareszcie przestał mnie boleć brzuch! Do środy codziennie odczuwałam jakieś kłucie w podbrzuszu, szczególnie po południu. Wczoraj mi przeszło i dzisiaj też jak na razie jest ok.
Swoją drogą to niesamowicie, jak zmienia się myślenie :P Do niedzieli nie wiedzieliśmy przecież jeszcze, że Ktoś postanowił sobie u mnie zamieszkać  - a dolegliwości miałam takie same i w ogóle na to nie zwracałam uwagi, poza tym, że mnie irytowały. Jak tylko się dowiedzieliśmy, zaczęłam weryfikować swoje zachowania - nie sprzątam już takim zapałem, w pracy uważam, żeby darować sobie jednak dźwiganie kartonów z 12 butelkami wina i nawet na rowerze jeżdżę wolniej! :P Zupełnie inaczej było jeszcze w sobotę, a przecież Ktoś już sobie siedział na miejscu. (BA! Przecież w ubiegły wtorek wnosiliśmy winem toast za Franka nową pracę!, ech, żebym ja wiedziała, że to moje ostatnie winko na dłuugi czas... nawet mojej Fortuny-Mirabelki nie zdążyłam wypić, ale Franek obiecał, ze ją dla mnie zostawi, bo to edycja limitowana!)
Ale spokojnie, nie dam się zwariować :) To znaczy - teraz trudniej jest mi trochę zignorować ból brzucha i po powrocie do domu z pracy wolę usiąść w pozycji półleżącej zamiast biegać ze szmatą i szorować szafki w kuchni, bo jednak mam świadomość, że przecież nie wiem, czy wszystko jest w porządku i lepiej losu nie kusić. Ale tak poza tym to bardzo pilnuję się, żeby nie tłumaczyć wszystkiego, że "przecież ciąża" i jak nie chce mi się czegoś zrobić to racjonalnie analizuję sytuację, żeby stwierdzić, czy to dlatego, że czuję się senna i osłabiona, czy może po prostu mam lenia :D
I jednak stwierdzam, że mam lenia! I biorę się za robotę. Ale wczoraj jak ten brzuch mnie nie bolał, to zdecydowanie mi się bardziej chciało - i wyprałam, i wyprasowałam, i ugotowałam zupę, i zrobiłam sałatkę, i posprzątałam...
Tak ogólnie rzecz biorąc, to boję się, że wręcz przegnę w drugą stronę :) I będę wymagać od siebie jeszcze więcej, niż zwykle, nie pozwalając sobie na chwilę słabości - bo taki już mam charakter. Zwłaszcza, że Franek za mną teraz cały czas łazi pytając jak się czuję i mówiąc, że tego mi nie wolno, a tamto powinnam :P

A tak serio - stwierdzam, że jednak się da oswoić tę myśl! Szybko mi poszło, prawda? :) Teraz już trochę inaczej o tym myślę. Nadal jestem podekscytowana, ale przestałam myśleć o tym, jaka to rewolucja. Jasne, że tak jest. Ale póki co wszystko jest po staremu, a zmiany będą postępowały stopniowo, więc myślę, że będę miała czas się nad nimi zastanowić.
Teraz mamy już za sobą etap szoku. Co prawda nadal trochę trudno nam uwierzyć, że to się tak po prostu stało :) Chyba nie spodziewaliśmy się, że pójdzie nam tak szybko, ale zdecydowanie już nie jesteśmy tak oszołomieni tą wiadomością.
Podchodzimy do tego spokojnie i oczekujemy z powściągliwą radością :) Oczekujemy na to, co się wydarzy, bo jesteśmy po prostu ciekawi, jak będę wyglądały nasze następne dni, tygodnie i miesiące. Nie zmieniło się jedno - nadal trudno ubrać te uczucia w słowa :)
***
 
Właśnie dzisiaj postanowiłam tę ostatnią wartą utrwalenia notkę wydobyć z archiwum, bo trudno, żebyśmy w tych dniach nie myśleli o tym, co się działo dokładnie rok temu. Każdego dnia niemal co chwilę łapię się na tym, że przypominam sobie, co robiłam rok temu o danej porze albo może raczej, co się ze mną działo, bo za wiele nie robiłam :) Trudno mi uwierzyć, że jeszcze rok temu Wikusia nie było z nami, a dzisiaj chodzi po całym domu podrygując sobie w rytm muzyki albo bawiąc się w zamykanie i otwieranie drzwi. Jeszcze bardziej niewiarygodne wydaje mi się, że to jest ten sam Ktoś, o którym wspomniałam 23 maja 2014 roku. Tamten Ktoś nie miał imienia, nie miał twarzy, jeszcze płci nawet nie miał. Wiadomość o jego pojawieniu się była dla mnie szokiem, ale z drugiej strony przez długi czas nie potrafiłam myśleć o nim jak o dziecku. Byłam po prostu w ciąży. Jakoś nie potrafiłam do końca połączyć tego momentu z tym, co miało nastąpić na początku stycznia :) I prawdę mówiąc cały czas jest to dla mnie taka abstrakcja, że nadal trudno mi ogarnąć to umysłem. W tym sensie zdecydowanie wierzę w cud narodzin.

6 stycznia pamiętam doskonale. Za oknem świeciło piękne słońce, niebo było błękitne i w ogóle pogoda była przepięknie zimowa. Przy porannym obchodzie lekarz powiedział, żebym przyszła za chwilę do jego gabinetu i tam dowiedziałam się, że prawdopodobnie będą robić wszystko, żebym tego dnia urodziła. Myślałam sobie, że to dobry dzień. Fajna data, będzie czwarty królewicz. Już widziałam tytuł tej notki oczami wyobraźni ;) Ale z godziny na godzinę mój entuzjazm opadał. Prawdę mówiąc tamtego dnia zaliczyłam poważny kryzys. Do tego stopnia, że aż się popłakałam Frankowi. Miałam wrażenie, że wszyscy dookoła rodzą, tylko nie ja, ja ciągle stoję w miejscu. W dodatku stresował mnie lekarz (bardzo sympatyczny zresztą), który gdy tylko mijał mnie na korytarzu, pytał mnie, czy coś się dzieje i czy coś czuję. Miałam wyrzuty sumienia, że nic się nie dzieje :) Pojęcia nie mam, dlaczego ja tak to przeżywałam, bo przecież wiadomo było, że prędzej, czy później urodzę. Ale wtedy naprawdę czułam się tak, jakby to miało nie nastąpić. Dopiero kiedy poszłam na mszę do kaplicy i zaczęłam się modlić to mi przeszło. Oświeciło mnie wtedy, że przecież muszę być cierpliwa, bo będzie, co ma być. Naprawdę wyszłam odmieniona, miałam już zupełnie inne nastawienie i humor zdecydowanie mi się poprawił. 
I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, kiedy odpuściłam, zaczęło się. Mniej więcej dokładnie o tej porze rok temu odeszły mi wody. Nie jestem pewna, o której, ale było to podczas wieczornego KTG, które miałam podłączane w okolicach godziny 21. Sprawdziłam sobie nawet połączenia z ubiegłego roku i widzę, że o 20:25 rozmawiałam z Frankiem - prawdopodobnie mówiłam mu wtedy dobranoc, bo wiedziałam, że za moment nie będę mogła rozmawiać podłączona pod aparaturę. Następne połączenie jest o 21:03, potem 21:27 i 21:54. Przypuszczam, że kolejno dzwoniłam do Franka, żeby mu powiedzieć, że odeszły mi wody, że czekam na badanie lekarskie i że ma przyjeżdżać, bo jednak rodzę. 
Uwielbiam takie retrospekcje :) Jestem teraz prawie tak samo podekscytowana, jak rok temu, tyle, że wtedy nie spodziewałam się, że tak długo to będzie trwało. Wiecie, co jest najciekawsze? Że wróciłabym do tamtego momentu, nawet pomimo tego koszmarnego bólu. W końcu skoro przeżyłam raz, to przeżyłabym i drugi :) Choć wtedy (i jeszcze parę dni po) wydawało mi się, że to jest po prostu niemożliwe.