*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 29 marca 2011

Szok termiczny.

Hola chicas!
Ya estoy de vuelta con mi cuerpo, pero con mi alma todavia estoy en Espana!
Jestem, wróciłam! Chociaż duchem cały czas pozostaję w Andaluzji… Teraz chciałam się tylko zameldować. W planie miałam zamieścić kilka zdjęć, ale mój aparat zastrajkował i postanowił się teraz rozładować, więc być może w kolejnej notce…
Wróciliśmy dzisiaj w nocy, ale niestety ostatni dzień mojego urlopu spędziłam dość aktywnie i w biegu, nie miałam ani chwili, żeby zajrzeć na blogowisko. Obawiam się, że to tylko przedsmak tego, co czeka mnie w kolejnych dniach… A więc na razie pokrótce: było wspaniale! Udało mi się naprawdę zrelaksować. Dni spędzaliśmy spacerując po hiszpańskich uliczkach, przysiadując raz po raz na ławce pod palmą, aby rozmasować obolałe stopy… Delektowaliśmy się andaluzyjskim słońcem i zapachem kwitnących pomarańczy. Brak mi słów, aby opisać, jak się czułam błądząc po starówce Sewilli i snując się po Cordobie, do której wróciłam znowu po kilku latach… Nie da się chyba opisać tej beztroski jaką odczuwałam siedząc na plaży w Maladze i trudno wyrazić smutek, który dopadł mnie samolocie do Wrocławia i wycisnął z moich oczu łzy…
Cóż mogę powiedzieć po powrocie? Ale tutaj zimno!!! No coś strasznego. Ja wiedziałam, że lata w Polsce jeszcze nie będzie, ale przyznaję się bez bicia, że myślałam, że będzie cieplej. W Hiszpanii tylko w sobotę było trochę chłodniej (21 stopni), a w pozostałe dni delektowaliśmy się słońcem i wysoką temperaturą. Wyobraźcie sobie jak się poczułam wczoraj lądując na zimnym polskim lotnisku, po tym, jak jeszcze osiem godzin wcześniej siedziałam na plaży w pełnym słońcu…
Oj żal, żal, że już wróciliśmy… Franek ma jeszcze jutro dzień wolny, ja wracam do pracy jeszcze na ostatnie cztery dni. Mam Wam bardzo dużo do opowiedzenia i mam nadzieję, że znajdę na to wszystko czas. Do napisania więc.
A dzisiejsza notka sponsorowana jest przez sangrię, którą się nieco upiłam. Niestety tylko nieco, bo Franuś pilnuje, żebym nie przesadziła, bo jutro rano jadę do pracy samochodem.. Obiecał mi jednak, że jutro będę piła znowu ;)
Ps. Znacie mnie już trochę, więc chyba wiecie, że żadnego komentarza pod poprzednimi notkami nie zostawię bez odpowiedzi, tylko proszę o chwilkę cierpliwości :)

wtorek, 22 marca 2011

Wysoko i hen hen :)

I już! Spakowałam nas w dwie torby nie przekraczające wymiarów 20x40x55 (no, jedna ma tak 24, ale mam nadzieję, że z centymetrem nie będą chodzić ;)) i nawet się zmieściliśmy. Jutro rano jeszcze tylko poduszki trzeba wcisnąć w bagaż i wyruszamy.
Niesamowite, jak szybko to zleciało :) Cieszymy się bardzo.
Chociaż przyznaję, że przez ostatnie dni moje myśli były zaprzątnięte zupełnie czymś innym i niestety nie było tak, jak zawsze, że już od kilku dni czekałam i rozmyślałam jak to będzie. To znaczy, jeśli chodzi o to drugie – owszem, od wczoraj nic innego nie robię tylko rozmyślam jak to będzie. Ale nie w Hiszpanii, a po powrocie… Bo wrócę do zupełnie innej rzeczywistości, której jak na razie dość mocno się obawiam. A wszystko to dlatego, że, proszę sobie wyobrazić, Margolka dostała nową pracę!
No i masz ci los – ja tu mam tyle do opowiadania, a wypada zniknąć na parę dni i poświęcić się całkowicie zwiedzaniu południowej Hiszpanii :) Może uda mi się zameldować od czasu do czasu na blogowisku i dać znać co aktualnie robimy. A tydzień pewnie minie tak szybko, że nawet mrugnąć nie zdążymy i będziemy z powrotem. W każdym razie teraz najbardziej potrzebuję się zrelaksować! Zwłaszcza psychicznie, bo naprawdę stres mnie zżera i boję się, że zamiast korzystać z urlopu, będę nadal się przejmować. Mam nadzieję, że jednak z chwilą, kiedy samolot oderwie się od płyty lotniska, moje dylematy i obawy pozostaną na ziemi, a my poszybujemy wysoko, wysoko i hen, hen :)

poniedziałek, 21 marca 2011

Gonitwa myśli i nie tylko.

Za mną świetnie spędzony weekend. To znaczy był to weekend dość zabiegany, nie było za bardzo czasu na relaks i nicnierobienie. Do tego głowę miałam pełną myśli i dylematów, które jeszcze się nie rozpierzchły, ale generalnie było całkiem fajnie. A co najważniejsze – weekend spędziliśmy z Frankiem razem, bo też miał wolne.

W piątek wpadli do nas kuzyn i brat Franka i chłopaki grali w jakąś grę do czwartej nad ranem. Chętnie pograłabym z nimi, ale niestety w sobotę czekały mnie zajęcia na uniwerku, więc wypiłam piwko, posiedziałam, pogadałam a następnie włożywszy do uszu zatyczki (frankowy kuzyn ma wyjątkowo donośny głos :)) udałam się do sypialni. Sobotę na zajęciach jakoś przeżyłam, choć łatwo nie było, zwłaszcza, że mieliśmy wykłady na XVII piętrze a tam słoneczko bardzo mocno dawało nam się we znaki i przypominało, ze wiosna coraz bliżej i może warto sobie zrobić wagary ;) Ale nie byłabym sobą, gdybym nie została, prawda? :))

Później zaczął się już prawdziwy weekend. Wróciłam do wysprzątanego na błysk mieszkania (lubię kiedy Franek ma wolne, zawsze wszystko wtedy wysprząta :P) i opracowaliśmy wspólnie plan działania. Wyjazd coraz bliżej, a więc trzeba było zrobić pranie, a przede wszystkim udać się na zakupy – wszak Franek nie pojedzie w zimowych butach na południe Hiszpanii :) I tak nam upłynęło sobotnie popołudnie – pod znakiem galerii handlowej, łażenia po sklepach, wspólnego obiadu w knajpce i myślenia o wyjeździe. Wieczorem usiedliśmy razem w pokoju, każde ze swoim piwkiem i tak nam przyjemnie płynął czas aż do 23, gdy poczułam, że nie wytrzymam już ani chwili dłużej i czas położyć się spać :)

Niedziela była pracowita od rana, bo po mszy wzięliśmy się za obiad i prasowanie (znaczy się ja bardziej za zupę i prasowanie, Franek natomiast za kotlety i surówkę ;)). Potem odwiedziliśmy Franka mamę w szpitalu (operacja wycięcia tarczycy :() a następnie spacerkiem udaliśmy się do centrum, gdzie wreszcie usiedliśmy sobie w knajpce na piwku. To piwko miałam obiecane przez Franka już miesiąc temu, ale ciągle nie mogliśmy się zgrać :( Posiedzieliśmy dwie godzinki i wróciliśmy do domu, ogarniać resztę tematów związanych z wyjazdem i delektować się resztką niedzieli.

Działo się sporo – i na około, i w mojej głowie. Ale mimo wszystko przyznać muszę, że weekend bardzo mi się podobał i oby więcej takich – wspólnych. Nie miałam co prawda za wiele czasu, żeby usiąść i poczytać na przykład, ale za to wiele zdążyłam zrobić, a i odpoczęłam sobie – choć może nie leżąc na kanapie :)
Przede mną jeszcze dwa dni na wariackich papierach (zwłaszcza, że Franek pracuje na popołudnie i wszystko będzie na mojej głowie) a potem siedem dni wypoczynku. Dziewczyny bombardują mnie mailami o tematyce naszego przyjazdu, co mnie cieszy, bo to znaczy, że naprawdę nas oczekują i że będziemy mile widzianymi gośćmi :) Cóż, odliczanie czas zacząć – jeszcze tylko  niecałe 48 godzin :))

A tak z innej beczki – skąd do jasnej anielki się wziął ten „lubię to” :/ Czy naprawdę Onet chce wszystkich bloggerów wykurzyć ze swojego portalu? Bo ja się zaczynam zastanawiać – ja! Która nie znosi zmian i której generalnie na onetowskim poletku wcale źle nie było…

piątek, 18 marca 2011

Rajd poznański :)

Egzamin na prawko zdawałam prawie dziesięć lat temu w Opolu. Dość szybko poczułam się za kierownicą w miarę pewnie a rodzice nie robili większych problemów, żeby dać mi samochód i na przykład w klasie maturalnej, sama dojeżdżałam na lekcje angielskiego 50 km w jedną stronę. Nie bałam się jeździć i nie boję się do dzisiaj. Prawie :)
Problemem dla mnie jest jeżdżenie… po Poznaniu :) Niektóre moje koleżanki mówią, że nie jest dla nich problemem poruszanie się po mieście, ale na trasę raczej się nie porywają. Ja na odwrót – nie boję się długich dystansów, wyprzedzania ani prędkości powyżej 80 km/h :) Ale jak mam gdzieś dojechać samochodem w Poznaniu, to wybieram komunikację miejską.
Oczywiście jest to także związane ze względami praktycznymi – nie muszę martwić się o parking, o opłatę za niego, o to, że gdzieś jest jednokierunkowa no i nie stoję w korkach – a nawet jeśli to sobie siedzę wygodnie i czytam… Ale w dużej mierze nie jeżdżę po Poznaniu, bo się tego boję :) Opole jednak jest miastem jakieś sześć razy mniejszym, więc kiedy po raz pierwszy prowadziłam samochód w Pyrlandii to myślałam, że zawału serca dostanę :)


Nigdy nie jeżdżę samochodem „w ciemno” w jakieś nowe miejsce – to znaczy, kiedy na przykład kupiłam samochód, to najpierw Franek musiał się ze mną przejechać trasą do pracy i z powrotem. I zawsze tak robimy, gdy mam gdzieś jechać – zwykle jest tak, że on prowadzi a ja siedzę obok, a później ja prowadzę a on siedzi obok pilotuje mnie i zachowuje się jak instruktor jazdy :P Później nie ma już żadnego problemu. Nowej trasy szybko się uczę i nie boję się już zmian pasów ani szalonych rond poznańskich (dla obeznanych – czyt. Rataje)
Ze mną to jest tak, że trasę sobie zawsze obcykam w internecie i na mapach tak, że mam ją w jednym paluszku. I niby wiem jak jechać – w głowie mam GPSa, ale po prostu nie potrafię się wbić w te ulice! Zmiany pasów, kilkupasmowe ronda itd… Co z tego, że wiem jak jechać i gdzie skręcić, skoro nie wiem, w którym miejscu najlepiej zmienić pas, gdzie są bardziej niebezpieczne miejsca i gdzie na co trzeba zwrócić szczególną uwagę? Dlatego zawsze muszę się wcześniej daną trasą przejechać.

Dzisiaj po południu muszę pojechać autem na drugi koniec Poznania -  miejsce gdzie się jeszcze nigdy nie zapuszczałam, bo nie było mi to wcale potrzebne. Wczoraj Franuś się poświęcił – skończył pracę o 20 i pojechał ze mną na rundkę po mieście. Rundka zamieniła się w rundę, bo Franek pokazał mi jeszcze drugą trasę, a potem jeszcze raz obróciliśmy w drugą stronę i wyobraźcie sobie, że tak wczoraj jeździliśmy dwie godziny. Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów, bo lało cały czas, do tego było ciemno, więc ledwo widziałam pasy na jezdni, ale obecność Franka działała dość uspokajająco i daliśmy radę :) Myślę, że dzisiaj (zwłaszcza, że będzie jasno i może nie będzie tak padać) sobie już poradzę bez problemu – trzymajcie kciuki.
Franek to się ze mnie czasem śmieje, że niby taki pewny kierowca ze mnie z dziewięcioletnim stażem i ze średnią dziesięciu tysięcy kilometrów rocznie na liczniku, a boję się wjechać do miasta bez wcześniejszego rekonesansu. Ale łatwo mu mówić, skoro on Poznaniak od pokoleń jest, a ja z małego Miasteczka pochodzę i mnogość pasów ruchu potrafi mnie przerazić :) Co z tego, że umiem jeździć, skoro nie znam zbyt dobrze miasta a już w ogóle kiepsko orientuję się w pasach ruchu i nie wiem, na którym się ustawić? :) Ale na szczęście wszystkiego można się nauczyć, a Franek w tej kwestii – muszę mu to przyznać – nigdy nie odmawia i nie marudzi, tylko chętnie poświęca swój czas na to by poprowadzić naukę jazdy po Poznaniu dla Margolki :)
A tak na koniec dodam, że na szczęście mam „obcą” rejestrację :) To mnie ratuje, gdy pomylę pasy, bo kierowcy są bardziej wyrozumiali dla opolskiego kierowcy ;)

wtorek, 15 marca 2011

Tyle jest do zrobienia.

Tak sobie czasami myślę – jak wielu rzeczy chciałabym jeszcze spróbować, o ilu rzeczach chciałabym się czegoś dowiedzieć, ile jeszcze przede mną. Z jednej strony wiem,  że mam na to całe życie. Z drugiej – że nawet całe życie to często zdecydowanie za mało. No bo weźmy na przykład takie książki. Czytam ich całkiem sporo, a i tak wiem, że choćbym nie wiem jak chciała, nie dam rady przeczytać wszystkich, które by mnie interesowały. Część z nich nawet nie wpadnie w moje ręce.
Odkąd zaczęłam podyplomówkę, coraz częściej myślę o tym, ile jest jeszcze takich rzeczy, które mnie interesują, chociaż nawet o tym nie wiem, a być może nawet nigdy się nie dowiem. Bo siedzę na tych zajęciach i jestem zafascynowana zarządzaniem zapasami, zamieniam się w słuch na finansach międzynarodowych, świetnie się bawię planując produkcję a nawet rozwiązując zadania z controllingu. I zastanawiam się, jak wiele jest jeszcze takich kierunków, które naprawdę by mi się podobały, a o czym się nigdy nie dowiem, bo zawsze będzie brakowało na to i czasu i pieniędzy. A poza tym przecież nadejdzie czas, kiedy będę miała ważniejsze sprawy na głowie, niż nauka.
Jest tyle rzeczy, które mnie interesują. Miałam w szkole historię, miałam i geografię. Ale tak naprawdę kiedy człowiek jest przymuszony, zupełnie inaczej przyswaja wiedzę. W szkole miałam klasówki z określonej partii materiału. Często uczyłam się na zasadzie „zakuć-zdać-zapomnieć”, bo zwyczajnie nie miałam czasu na to, aby zastanowić się nad jakimś zagadnieniem, skoro kartkówka goniła kartkówkę a w każdym tygodniu miałam przynajmniej testy… Teraz wiem, o czym chciałabym czytać, o czym chciałabym się dowiedzieć więcej. Wiem, co mogłoby mnie zainteresować. Problem jest jak zwykle ten sam – brak czasu.
Zwyczajnie nie ma czasu na wszystko, na co chciałabym go faktycznie poświęcić. I wcale nie mam na myśli tego, że żyjemy w wiecznym pośpiechu. Pewnie, to też, ale znajduję też wolne chwile tylko dla mnie i aż nie wiem co z nimi robić, bo tak wiele jest rzeczy, które mnie fascynują, tyle jest nowości, które są jeszcze przeze mnie nieodkryte, tyle czynności sprawia mi przyjemność i powoduje, że czuję się zrelaksowana. Do tego oczywiście trzeba przecież normalnie funkcjonować – praca, dom, obowiązki. Dopiero później przyjemności i zainteresowania.
Z jednej strony to wspaniałe, że w życiu zawsze coś jest i będzie do zrobienia. Że będzie co odkrywać, że nie można się nudzić. Z drugiej strony – kiedy pomyślę o tym  ilu rzeczy nie zobaczę, o ilu się nie dowiem, czego nigdy nie spróbuję to jest mi żal.
Jak zaspokoić ten głód wiedzy i czy w ogóle się da? Chyba nie, ale próbować można i ja cały czas próbuję. Staram się szukać nowych doświadczeń oraz delektować się tym, co już znam i lubię. Ale szkoda, że mimo wszystko, wiele mnie ominie :)

Tyle jest do zrobienia.

Tak sobie czasami myślę – jak wielu rzeczy chciałabym jeszcze spróbować, o ilu rzeczach chciałabym się czegoś dowiedzieć, ile jeszcze przede mną. Z jednej strony wiem,  że mam na to całe życie. Z drugiej – że nawet całe życie to często zdecydowanie za mało. No bo weźmy na przykład takie książki. Czytam ich całkiem sporo, a i tak wiem, że choćbym nie wiem jak chciała, nie dam rady przeczytać wszystkich, które by mnie interesowały. Część z nich nawet nie wpadnie w moje ręce.
Odkąd zaczęłam podyplomówkę, coraz częściej myślę o tym, ile jest jeszcze takich rzeczy, które mnie interesują, chociaż nawet o tym nie wiem, a być może nawet nigdy się nie dowiem. Bo siedzę na tych zajęciach i jestem zafascynowana zarządzaniem zapasami, zamieniam się w słuch na finansach międzynarodowych, świetnie się bawię planując produkcję a nawet rozwiązując zadania z controllingu. I zastanawiam się, jak wiele jest jeszcze takich kierunków, które naprawdę by mi się podobały, a o czym się nigdy nie dowiem, bo zawsze będzie brakowało na to i czasu i pieniędzy. A poza tym przecież nadejdzie czas, kiedy będę miała ważniejsze sprawy na głowie, niż nauka.
Jest tyle rzeczy, które mnie interesują. Miałam w szkole historię, miałam i geografię. Ale tak naprawdę kiedy człowiek jest przymuszony, zupełnie inaczej przyswaja wiedzę. W szkole miałam klasówki z określonej partii materiału. Często uczyłam się na zasadzie „zakuć-zdać-zapomnieć”, bo zwyczajnie nie miałam czasu na to, aby zastanowić się nad jakimś zagadnieniem, skoro kartkówka goniła kartkówkę a w każdym tygodniu miałam przynajmniej testy… Teraz wiem, o czym chciałabym czytać, o czym chciałabym się dowiedzieć więcej. Wiem, co mogłoby mnie zainteresować. Problem jest jak zwykle ten sam – brak czasu.
Zwyczajnie nie ma czasu na wszystko, na co chciałabym go faktycznie poświęcić. I wcale nie mam na myśli tego, że żyjemy w wiecznym pośpiechu. Pewnie, to też, ale znajduję też wolne chwile tylko dla mnie i aż nie wiem co z nimi robić, bo tak wiele jest rzeczy, które mnie fascynują, tyle jest nowości, które są jeszcze przeze mnie nieodkryte, tyle czynności sprawia mi przyjemność i powoduje, że czuję się zrelaksowana. Do tego oczywiście trzeba przecież normalnie funkcjonować – praca, dom, obowiązki. Dopiero później przyjemności i zainteresowania.
Z jednej strony to wspaniałe, że w życiu zawsze coś jest i będzie do zrobienia. Że będzie co odkrywać, że nie można się nudzić. Z drugiej strony – kiedy pomyślę o tym  ilu rzeczy nie zobaczę, o ilu się nie dowiem, czego nigdy nie spróbuję to jest mi żal.
Jak zaspokoić ten głód wiedzy i czy w ogóle się da? Chyba nie, ale próbować można i ja cały czas próbuję. Staram się szukać nowych doświadczeń oraz delektować się tym, co już znam i lubię. Ale szkoda, że mimo wszystko, wiele mnie ominie :)

sobota, 12 marca 2011

Jak żyć?

Dołuje mnie to, co się dzieje.
Jechałam w piątek samochodem do Miasteczka i całą drogę miałam w głowie wizję tego, ile zapłacę przy następnym tankowaniu, skoro benzyna kosztuje już powyżej pięciu złotych za litr… Do tego dochodzą ogólne podwyżki cen, zwłaszcza żywności. Od kilku dni zwyczajnie się martwię, dokładnie od dnia, kiedy na moje konto wpłynęła wyjątkowo niska wypłata, spowodowana między innymi po prostu tym, ze w lutym było tylko dwadzieścia dni pracujących.


I w głowie cały czas mam tylko pytanie – jak żyć? Pensje nie idą ani trochę do góry, cała reszta i owszem (zresztą ceny napędzane są głównie przez wzrastający popyt, przez co tym bardziej zła jestem na innych konsumentów, że poddają się panice). Franek mnie pociesza, że cały czas sobie radziliśmy to i teraz sobie poradzimy. Pewnie, nie mamy źle. Ale żal, kiedy sobie pomyślę, że teraz jeszcze trudniej będzie nam cokolwiek zaoszczędzić. Poza tym, żyjemy tylko we dwójkę. Jak w ogóle myśleć w takiej sytuacji o zakładaniu rodziny? A o własnym kącie możemy sobie tylko pomarzyć, bo nawet gdybyśmy się zdecydowali na takie zło konieczne jak kredyt, to i tak zdolności kredytowej nie mamy.

Nie chcę być źle zrozumiana, ja wcale nie uważam, że mamy najgorzej, ale chodzi o to, że jest mi przykro, bo wcale nie chcemy żyć ponad stan, nie mamy wygórowanych wymagań. Chcemy żyć po prostu normalnie – bez wyliczania, czy stać nas na takie jedzenie jakie chcemy (domowe, nie na mieście), bez wyliczania, że w tym miesiącu kupimy buty, a w następnym kurtkę, bez odmawiania sobie każdej drobnej przyjemności -chcemy po prostu żyć, nie wegetować…
 Nigdy nie pragnęłam bogactwa ani wygranej w totolotka. Przyzwyczajona byłam do tego, że na wszystko trzeba zapracować – i na samochód, i na ubrania i na wyjazd na wakacje i nawet na naukę i studia. Wiem, że samo nic nie przyjdzie i często, aby coś mieć, z czegoś innego trzeba zrezygnować. Ale, żeby na cokolwiek zapracować, żeby nawet móc się wyrzec jednego na rzecz drugiego, przede wszystkim trzeba zarabiać, a po drugie jeszcze trzeba mieć z czego odkładać, choćby drobne sumy. Ostatnio cały czas martwię się, czy na pewno będzie z czego odkładać.


Na wyjazd do Hiszpanii możemy sobie pozwolić dzięki drobnym oszczędnościom, które zostawały nam po opłaceniu czynszu, rachunków i po zakupach do domu. Czy teraz po takich podwyżkach coś w ogóle nam zostanie? Cały czas o tym myślę… Mam już serdecznie dość tych wszystkich niekończących się debat w telewizji o tym jak to ceny poszły w górę, mam dość słuchania o tym, że będzie jeszcze gorzej i ciągłego analizowania o ile więcej płacimy przy każdych zakupach. I jeszcze ta psychologia tłumu, zbiorowa histeria, która każde ludziom biec do sklepów i hurtowo kupować cukier:/ Dobija mnie to wszystko. I bez tego pewnie byłabym zaniepokojona, ale to, czego non stop słucham tylko pogarsza sytuację i moje samopoczucie.

Tak, generalnie mam skłonności do martwienia się na zapas, ale nigdy nie jest tak, że wszystko widzę tylko w czarnych barwach. Kiedy na horyzoncie widzę jakiś problem, staram się go trochę ignorować i powtarzam sobie jak mantrę, że jakoś to będzie, a potem spycham te troski na dalszy plan. Nie zawsze się da, nie zawsze jest to dobra technika. Ale w tym wypadku zawsze się sprawdzało – kiedy zaczynałam się martwić, czy poradzimy sobie finansowo, sama siebie uspokajałam, że jakoś to będzie, że najwyżej z czegoś się w danym momencie zrezygnuje, pocieszałam się, że zawsze ostatecznie pieniądze skądś się znalazły. Ale to działa pod warunkiem, że nie słyszę zewsząd alarmu jak to jest źle w naszym kraju. To mnie tylko nakręca i powoduje, że nie mogę przestać myśleć o tym jak niby mamy myśleć o założeniu rodziny, skoro dziecko może okazać się naprawdę luksusem, na który zwyczajnie nie będzie nas stać nawet gdy przez kilka lat nie wyjedziemy na wakacje :/ Dobrze, że chociaż Franek, gdy o tym mówię, powtarza tylko, że jakoś sobie poradzimy, że potrafimy sobie radzić… Gdybym i od niego słyszała, że nie damy rady, to już z pewnością bym w to uwierzyła.
Ale chwilowo w mojej głowie i tak słyszę tylko powracające ciągle te dwa pytania: „Jak żyć?” i „Dlaczego właściwie tak jest?”

czwartek, 10 marca 2011

Margolka na mydle.

W zasadzie już od dość dawna wiem, że największymi oszustami są operatorzy sieci komórkowych. A ta w której jestem to już na pewno. Dlatego tym bardziej zachodzę w głowę, jak to się stało, że dałam się im nabrać :/ Ale to i tak sprawa drugorzędna. Najbardziej bulwersuje mnie to, że bezczelnie wmawiają człowiekowi coś, co później okazuje się przynajmniej półprawdą…
Ale od początku… Dotychczas byłam dość zadowolona z warunków jakie wynegocjowałam przy ostatnim podpisywaniu umowy. Płaciłam miesięcznie 35 zł, z której to kwoty pobierano mi pieniądze za rozmowy i smsy a do tego miałam 360 minut do dwóch numerów – do Franka i mamy. Niecały miesiąc temu zadzwoniła do mnie kobieta z sieci i zaproponowała zmianę planu taryfowego. Miałabym płacić 39 zł miesięcznie więcej, w zamian dostałabym do dwóch numerów 2400 minut, a minuta rozmowy miała kosztować 7 groszy mniej. Odmówiłam, powiedziałam, że nie jest mi potrzebny aż taki pakiet bezpłatnych minut i generalnie nie jestem zainteresowana zmianą. Babka strasznie mnie męczyła, więc powiedziałam jej, że muszę sobie wszystko obliczyć i się zastanowić. Kazałam jej zadzwonić za kilka dni.
Musicie wiedzieć, że nie należę do takich klientów, którzy łykną wszystko. Biorę pod uwagę każdą ewentualność. Przy podpisywaniu umowy na nowych warunkach sprawdzam swoje billingi z ostatnich miesięcy i dokładnie je analizuję – wyliczam ile wysyłam średnio smsów, ile rozmawiam, z kim itd. Dzięki temu jestem w stanie wyliczyć sobie, który wariant najbardziej mi się opłaca. Nie chcę po prostu płacić za coś, co nie będzie mi potrzebne. Wiele razy już przy okazji takich telefonów odmawiałam i wręcz uświadamiałam rozmówcy/rozmówczyni, że doskonale wiem, że taka oferta nie jest ani trochę korzystna dla abonenta…
O sprawie nie dali mi zapomnieć. Po kilku dniach zadzwoniono do mnie ponownie – tym razem był to facet, ale od razu powiedziałam mu, że przemyślałam sprawę i zdania nie zmieniłam. Rozpoczął ze mną długą dyskusję. Wyłuszczyłam mu wszystko dokładnie i przedstawiłam moje obliczenia. Ale on cały czas drążył. Pytałam go nawet jaką oni z tego mają korzyść, bo skoro to taka wspaniała oferta, to by im się przecież wcale nie opłacało mnie na nią namawiać… Byłam uparta i tłumaczyłam, dlaczego nie chcę zmieniać planu. Ale on też był uparty i chyba całkiem nieźle przeszkolony. Ostatecznie mnie przekonał… Tyle, że wprowadził mnie w błąd, uważam, że świadomie. Dobrze wiedział, na czym mi zależy, więc mówił w taki sposób, że ominął niewygodne fakty.
Dzisiaj rozpoczął się nowy okres rozliczeniowy na nowych zasadach i o mało nie spadłam z krzesła jak zobaczyłam tę ich wspaniałą ofertę! 2400 minut było, a jakże. I 39 złotych  abonamentu również. Ale do tej pory było tak, że mój abonament działał trochę jak telefon na kartę – wiedziałam za co płacę. Wysłałam 3 smsy, pobrano mi 60 groszy, rozmawiałam pół minuty, ściągano 28… A teraz w ramach tych 39 zł dostałam po prostu 60 minut wymiennych na 120 smsów. Łatwo obliczyć, że w tym momencie minuta rozmowy kosztuje mnie 65 groszy, a sms 33… A w zasadzie wcale nie opłaca mi się smsować, bo jeden sms jest wart tyle co pół minuty, a często w pół minuty powiem więcej niż się zmieści w wiadomości tekstowej…
Żeby jeszcze dobitniej przedstawić różnicę: dotychczas płaciłam 35 złotych i ani grosza więcej. Ta kwota wystarczała na 62,5 minuty albo na 175 smsów. Teraz za 39 zł mam 60 minut lub 120 smsów…

Ten pacan „zapomniał” mi powiedzieć, że teraz nie dysponuję już kapitałem złotówek, a kapitałem minut… Taki szczegół drobny. A jeszcze drobniejszy – że bardzo łatwo obliczyć można, że to po prostu zdzierstwo, zwłaszcza po tym, czym dysponowałam dotychczas. Jestem wściekła, bo wprost zapytałam, czy moje smsy i minuty będą „schodziły” z tej kwoty abonamentu. Odpowiedział, ze tak – no i nie skłamał przecież, tyle, że nie powiedział całej prawdy :/ A minuta kosztuje mniej niż kosztowała mnie dotychczas, owszem, ale dopiero jak już wykorzystam te 60 minut i ten koszt dodawany jest do stałej kwoty. O tym wszystkim dowiedziałam się, kiedy postawiłam na nogi połowę call center tej sieci wydzwaniając do nich kilka razy między godziną 7:20 a 8:00…
Chciałam rozmawiać bezpośrednio z tym gościem (oczywiście zapisałam sobie jego nazwisko, bo czułam, że mogą być kłopoty) i powiedzieć mu co o nim myślę. Ale pani stwierdziła, ze nie ma takiej osoby w bazie. Ciekawa sprawa… Ostatecznie wskórałam tyle, że mój telefon uznali jako reklamację i od przyszłego miesiąca mają mi przywrócić abonament na starych zasadach. Niczego nie podpisywałam, wszystko odbywało się telefonicznie a w dodatku telefon jest na mojego tatę. W razie czego zawsze może on powiedzieć, że cała ta zmiana odbyła się bez jego zgody.
Na razie czekam na kolejny miesiąc i zobaczę co się wydarzy. Przede wszystkim zależy mi na pozbyciu się tej „oferty”, później zastanowię się, czy nie ubiegać się jeszcze o zwrot jakichś kosztów (straciłam całkiem sporo – na przykład pieniądze, których nie wykorzystałam w poprzednim okresie rozliczeniowym, normalnie przeszłyby na kolejny miesiąc) oraz skargę personalną na tego konkretnego pracownika, bo uważam, że wprowadził mnie w błąd. Z naszej rozmowy łatwo byłoby wywnioskować, na czym mi zależało, o co pytałam i w jaki sposób mi odpowiadał…
Jestem wściekła. Przede wszystkim na siebie, za to, że dałam się zrobić w konia, mimo, że zawsze bardzo dokładnie wszystko sprawdzam i nie daję się nabrać na ładnie wyglądające promocje. Zawsze dostrzegam drugie dno i tylko oceniam, na ile jest ono dla mnie uciążliwe. Tym razem nie udało mi się to, bo facet był tak dobrze wytresowany, że przez 20 minut rozmowy tak operował faktami, żeby przypadkiem nie zdradzić się z tym, że od początku miałam rację wyliczając mu wszystko i udowadniając, że jego propozycja w żaden sposób nie jest dla mnie korzystna.
Wybaczcie ten długi wywód o sprawach niezbyt interesujących, ale chciałam przestrzec Was przed takimi rozmowami. Zazwyczaj szybko je kończę i nie daję się w ciągać w opowieści o wspaniałych ofertach. Zrobiłam wyjątek i wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle…
Pewnie, moja wina, że choćby podczas rozmowy nie wzięłam kalkulatora w łapę i nie podzieliłam sobie 39złotych na 60 minut… Ale sugerowałam się kwotą za minutę, którą operował. Pewnie, ze na prochach nie byłam, wiedziałam na co się zgadzam. Ale nie zmienia to faktu, że uważam takie metody manipulowania faktami (i klientem) za paskudne. Z tą siecią prawdopodobnie się pożegnamy za jakiś czas (Franek też jakiś czas temu się wkopał, na szczęście w porę się zreflektował, że to ściema), a jeśli tak będzie nie omieszkam powiadomić ich, komu zawdzięczają utratę klienta. Tak, wiem to jego praca. No cóż, miał pecha, że trafił na mnie. A i tak przecież nie wyleci – wykonał swoją robotę…

środa, 9 marca 2011

Ciąg dalszy następuje.

No dobrze, napisałam co mi na wątrobie leżało. Mam ogromną nadzieję, że ta notka pomoże mi niejako odczarować tego bloga i że znowu będzie tak jak dawniej :) Nie chcę żadnej autocenzury z powodu lęku przed bycia ocenioną. Być może nie da się tego uniknąć, więc spróbuję chociaż zmienić do tego podejście. Tak czy inaczej, wiem, czego mi najbardziej brakowało. 
Jestem osobą bardzo emocjonalną, a od jakiegoś czasu zaczęłam się powstrzymywać od okazywania emocji tu, na moim blogu. Muszę z tym skończyć. A więc znowu będę pisać o tym jak się wkurzyłam na Franka albo jak mi smutno – bo tak :) Albo że się cieszę nawet z takiej głupiej rzeczy, że mi Franek obiecał, że pójdziemy jutro na McFlurry do Mc Donaldsa :) Jeszcze całkiem niedawno moje pisanie to były głównie emocje i chciałabym do tego wrócić po prostu. Poza tym, zauważyłam, że ilekroć chciałam napisać po prostu o tym, co robiłam „wczoraj” kasowałam całą notkę, bo stwierdziłam, że nie będę przynudzać. A co tam, jak będę miała ochotę, to o tym napiszę, najwyżej trochę się znudzicie :)
Zobaczymy, co z tego wyjdzie i czy kredki margaretki dalej będą moimi kredkami :)

***
Dostałam wczoraj smsa od Hiszpańskiej Ani. Spytała mnie jak przygotowania do wyjazdu, bo to przecież już za tydzień. Zrobiłam wielkie oczy i aż do niej zadzwoniłam (i tak do jutra musiałam wygadać 20zł, które zostały mi na koncie, bo w przeciwnym razie by przepadły :P). Dziewczynom się coś pokićkało i czekałyby na nas szesnastego :) Na szczęście teraz już wszystko wyjaśnione i obeszło się bez komplikacji. BTW: odprawę on-line już zrobiłam :D Nie ma odwrotu. Nawet jak mnie Franek zdenerwuje, to muszę go brać ze sobą.

***
Z okazji Dnia Kobiet zadzwonił do mnie wczoraj mój kuzyn. Rozmawiałam z nim przy Franku, który słyszał tylko:
Tak, jestem z Frankiem…  Nie już jest ok… (ostatni raz rozmawialiśmy akurat gdy pokłóciłam się z Frankiem i miałam doła). Mogę rozmawiać, on siedzi obok i słucha, ale się na pewno nie pogniewa… Tak, teraz jest już grzeczny i nie ma fochów :) Na razie jest dobrze, odpukać… No, wszystko po staremu, w porządku… Też dobrze, ale starzeje się… To znaczy cały czas jest żwawy i pełen energii, ale ma kłopoty z uszami. Nie zawsze słyszy, nie reaguje na przykład na dzwonek do drzwi….

Na te ostatnie kilka słów Franek zrobił dziwną minę a potem złapał się za uszy i nie rozumiejącym wzrokiem spojrzał na mnie. 

Cóż nie mógł wiedzieć, że gdy mój kuzyn dowiedział się już, co słychać u nas, zapytał też co u moich rodziców, siostry i psa :)))

poniedziałek, 7 marca 2011

Catharsis (?)

Przyznać muszę, że dociera do mnie ostatnio coraz bardziej, że ja chyba naprawdę straciłam serce do blogowania… Złożyło się na to kilka różnych czynników. Nie chodzi mi o blogosferę w ogóle, bo zaglądam do Was, nadrabiam zaległości, staram się komentować, ale właśnie problem w tym, że z pisaniem idzie mi gorzej. I tu problemem nie jest ani brak tematów, ani brak weny, ani nawet brak czasu, choć tym ostatnim najczęściej się tłumaczę sama przed sobą…
Żal mi, bo czuję jakbym coś traciła. Blogowanie było (choć jeszcze sama nie wiem, czy to już czas przeszły…) przez długi czas dla mnie bardzo ważne i chciałabym, żeby było tak nadal… Ten wirtualny świat budowałam sama cierpliwie i wkładałam w niego całe swoje serce. Być może to był właśnie mój błąd? Bo kiedy raz się zawiodłam, teraz na wszystko patrzę zbyt podejrzliwie? Może zbyt poważnie to traktuję po prostu? Tylko, że kiedy ja się czymś zajmuję, to zawsze robię to całą sobą. Nie potrafię tak na pół gwizdka…

A tymczasem łapię się na tym, że w swoim wolnym czasie zdecydowanie wolę robić coś innego, choć jeszcze niedawno, to blog był jednym z moich głównych zajęć. I nie chodzi wcale o znudzenie. Po prostu zaczęłam, niestety, na mój własny blog spoglądać z lekką obawą… żeby nie powiedzieć z lękiem. Paradoks nie? Mój blog, moje kredki, a więc ja mam się tutaj czuć jak u siebie. A od jakiegoś czasu łapię się na tym, że o czymkolwiek bym nie napisała, choćby o głupiej pogodzie, zwyczajnie boję się komentarzy… Mam wrażenie, jakby każda moja nawet najlepsze intencja była przewracana do góry nogami i okazuje się, że ktoś mnie zrozumiał zupełnie inaczej, albo czasami wręcz wydaje mi się, jakby niektóre komentarze były podszyte umyślną złośliwością… Być może przesadzam, być może jestem przewrażliwiona. Ale z drugiej strony, czy tak nagle zaczęłabym to dostrzegać? Wydaje mi się jednak, że coś musi być na rzeczy. Jednym zdaniem – straciłam zaufanie do mojego bloga.

Jedną rzecz muszę koniecznie podkreślić, bo nie chcę, żeby ktoś tutaj odniósł coś do siebie… Nieporozumienia na blogach się zdarzają i to jest zupełnie naturalne, bo trudno jest czasami zinterpretować czyjeś słowa. Zdarzają się też dyskusje i absolutnie nie mam nic przeciwko nim. Nawet jeśli ktoś ma inne zdanie ode mnie, dopóki będzie szanował moją opinię i nie będzie mi go narzucać swojej, wszystko będzie ok. Dopóki nie będzie też mnie bez sensu krytykować też będzie dobrze. 
I myślę, że większość z Was poznała mnie na tyle, żeby wiedzieć o tym, że ze mną można się w razie każdego nieporozumienia szybko dogadać i wyjaśnić sprawę.
Poza tym, nie odnoszę się do nikogo personalnie. Wiec proszę, nie doszukujcie się zaraz podtekstu, że być może to jest o Was. Zapewniam, że gdybym miała jakiś konkretny zarzut, do którejkolwiek z Was, załatwiłabym to nie na forum, ale „face-to-face” :)) Oczywiście w świecie wirtualnym nie jest to możliwe, ale mam na myśli maila bezpośrednio do danej osoby na przykład. Po prostu lubię wszystko od razu wyjaśniać…
Nie chodzi też o żadną z ostatnich notek. To jest po prostu taka refleksja, na którą zbierało mi się już od dłuższego czasu. Jest wśród Was wiele osób, z którymi znam się  już spory kawałek czasu. Są też takie, które znam krócej, ale zaskakująco szybko doszłyśmy do porozumienia i darzymy się szczerą sympatią (no przynajmniej ja w tym jestem szczera, za drugą stronę wszak nigdy odpowiadać nie można :P) I nawet jeśli między nami jest jakaś różnica zdania, nie przekłada się ona na nasze relacje. 

Dlatego myślę, że jeśli faktycznie niczego sobie nie ubzdurałam, to osoba (bądź osoby :)), do której kieruję tę notkę będzie doskonale wiedziała, że to do niej :) Bo być może jest ktoś, kto mnie czyta wcale nie dlatego, że mnie lubi lub że podoba mu się jak piszę. W takim wypadku nie do końca wiem, po co czyta, ale nauczona również doświadczeniem na innych blogach, wiem, że tak się zdarza. Dziwi mnie to bardzo, bo gdy mnie ktoś denerwuje albo za kimś nie przepadam, to na pewno nie odwiedzam jego bloga :) Ale wiem, że są osoby, które postępują wręcz przeciwnie. 
Jeśli więc czytasz mnie z sympatii, jeśli nie czyhasz na jakiekolwiek moje potknięcie, jeśli nie czekasz aż będzie można się w duchu ucieszyć, że coś mi nie wychodzi, jeśli Twoim głównym celem przy pozostawianiu komentarza nie jest ukłucie mnie małą szpileczką złośliwości, ten post NIE ODNOSI SIĘ DO CIEBIE :) Żeby było jasne :) Jeśli natomiast zauważasz, że trafiłam w sedno przynajmniej z jednym z tych stwierdzeń, mam prośbę – bądź szczera (lub szczery:)) i powiedz co do mnie masz, a po drugie – przestań po prostu tu zaglądać :) Po co się wzajemnie męczyć swoim towarzystwem :)

Ten temat siedział mi w głowie już od dłuższego czasu. Pomyślałam, ze jeśli się z nim  nie zmierzę, jeśli nie wyrzucę wreszcie z siebie tego, co mi doskwiera, to serce do blogowania nie wróci mi już na pewno, bo nie będę mogła być szczera. Teraz natomiast jest szansa, ze ten post trochę oczyści moje poletko i być może znowu będzie tak jak było, i do czego bardzo tęsknię.

I na koniec jeszcze prośba do wszystkich stałych i życzliwych mi osób – nie chciałabym tą notką rozpętać żadnej burzy, więc jeszcze raz proszę, jeśli nie macie nic na blogowym sumieniu, to nie bierzcie tego do siebie :) 

środa, 2 marca 2011

Wszystko naraz.

1. Jestem strasznie podekscytowana na myśl o tym, że już za trzy tygodnie o tej porze będziemy wsiadać na pokład samolotu w Londynie :)) Zawsze się cieszę na te wyjazdy zagraniczne, ale w tym roku jestem w totalnej euforii…
2. Jestem zniesmaczona zachowaniem pewnego kolesia w autobusie, który absolutnie bez skrępowania rozmawia przez telefon ze swoją mamą o wszystkim i w ogóle się nie przejmuje tym, że ludzie otwarcie się z niego śmieją.
3. Jestem trochę smutna z pewnego powodu, o którym jednak nie będę dzisiaj pisać.
4. Jestem pełna energii i mam ochotę robić mnóstwo różnych rzeczy, na które niestety nie mam czasu.
5. Jestem dość zmęczona po intensywnym dniu w pracy oraz aerobiku.
6. Jestem zadowolona, że dzisiaj zaczyna się mój ulubiony program You Can Dance :)
7. Jestem rozmarzona po wczorajszym wieczorze spędzonym na lekturze.
8. Jestem zła, bo Franek miał kupić ziemniaki i kupił wszystko oprócz nich :)
9. Jestem spokojna, gdy wracam do domu a w nim czeka na mnie Franek z obiadem.
10. Jestem szczęśliwa, gdy Franek mnie przytula i słyszę z jego ust miłe słowa.
11. Jestem poirytowana faktem, że ciągle brakuje mi czasu na wszystko, co chciałabym robić.
12. Jestem zdegustowana tym, że bardzo chce mi się pisać a średnio mi to ostatnio wychodzi.
13. Jestem generalnie raczej w dobrym nastroju, przerywanym przez chwilowe dołki.

Człowiek to jednak dziwna istota, że potrafi w jednej chwili przeżywać te wszystkie uczucia :)