*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 29 września 2016

Świat kręci się dalej...

Ekspresowo, bo inaczej się po prostu chyba u mnie nie da... A nie chcę znowu rekordu bić :)

Fortuna kołem się toczy. Teraz nasza fortuna znajduje się chyba na samym dole. Niedobry to czas dla nas, problemy się zbierają. Ten tydzień w ogóle był niesamowity pod względem złych wiadomości - w poniedziałek dowiedzieliśmy się, że bardzo bliska nam osoba ma raka. Wczoraj, zupełnie niespodziewanie dostałam wypowiedzenie w pracy. Nieźle prawda? Chyba można się załamać...

Właściwie więc nie wiem, dlaczego się nie załamuję. W przeciągu ostatniego roku, a może nawet dwóch miewałam oczywiście gorsze dni. Ale wiecie, że nie pamiętam już, żebym się tak naprawdę czymś martwiła... Szczególnie w ostatnich miesiącach, mimo, że różne rzeczy nad głową mi wisiały. Czasami mam wrażenie, że limit zamartwiania się i stresowania sytuacją życiową wyczerpałam już w latach 2013-2014. W sumie - oby tak właśnie było ;)

Zostałam wczoraj wezwana do kadr wraz z moją przełożoną. Właściwie bez słowa wstępu wręczono mi papier do podpisu z informacją, że absolutnie nie chodzi o moją osobę ani o sposób wykonywania przeze mnie obowiązków, ale po prostu w obliczu słabych wyników moich kolegów handlowców, utrzymywanie mojego stanowiska jest coraz mniej zasadne, bo będę miała coraz mniej pracy. To jest wersja oficjalna. A prawdziwa jest taka, że firma jest w złej kondycji finansowej i tną koszty, ale o tym oczywiście się głośno nie mówi, choć wszyscy o tym wiedzą...
Nie powiem, trochę dostałam tym przysłowiowym obuchem w łeb, bo nawet jeśli miałam obawy, że tak się sprawy potoczą, to myślałam, że mam czas przynajmniej do momentu aż pojawi się nowy dyrektor naszego działu albo chociaż do końca roku. Niemniej jednak z godnością podpisałam papier, a potem wstałam i... napisałam smsa do mojego kolegi (z którym codziennie razem jemy), czy idziemy do kuchni na obiad. Moja szefowa za to, która zwolniona nie została, wybiegła z płaczem z żalu za mną i ostatecznie to ja właściwie pocieszałam ją...  Tymczasem ja zjadłam ten obiad, rozmawiając z kolegami, a potem wyszłam z pracy, bo kadrowa sądząc pewnie, że już nic pożytecznego tego dnia nie zrobię, kazała mi się zwolnić wcześniej. Wychodziłam żegnana przyjacielskim poklepywaniem po plecach, uściskami, a nawet lekko mokrymi oczami mojego kolegi (tym razem nie tego od obiadu, ale ja w mojej pracy mam dużo kolegów ;))
Wróciłam do domu. Wiking ucieszył się, że wróciłam wcześniej. Franek też. Posprzątałam, poćwiczyłam... Słowem - dzień jak co dzień. Świat się nie zatrzymał.

Jestem z siebie dumna, że zachowałam klasę. Nie tylko wczoraj, ale również dzisiaj, kiedy jakby nigdy nic pojawiłam się w pracy i wykonywałam swoje obowiązki, bo przecież nadal jestem tą samą solidną margolką, a wypowiedzenie mam do końca października. Wierzę w to, że nawet jeśli firma postąpiła wobec mnie nie do końca w porządku, to moja uczciwość i lojalność pomimo wszystko mi się opłacą. (Zresztą trochę się już opłaca, ale o tym innym razem). Oczywiście w domu zwolniłam swój smutek ze smyczy, ale i tak się nie popłakałam i generalnie przyjęłam sytuację ze stoickim spokojem. Do firmy dziś przyszłam tak, jak zawsze, zachowując pogodę ducha. Widzę, że to robi na ludziach wrażenie. Są tacy, którzy wręcz wprost powiedzieli mi, że mam klasę i że to niesamowite, że nie tylko się nie załamałam, ale nawet mam dystans do całej sytuacji. Pojęcia nie mam skąd mi się to wzięło, ale to nie maska. Ja naprawdę czuję, że jakoś to będzie...  I nawet potrafię się szczerze uśmiechać i skupiać się na pozytywnych aspektach tej sytuacji (tak, tak, są takie i nawet nie musiałam szczególnie szukać) - na przykład na tym, jak wiele życzliwości mnie spotkało ze strony współpracowników. To pozwala mi wierzyć, że byłam naprawdę lubianą osobą, co w naszej firmie wcale nie jest takie oczywiste :P

A więc tak. Mamy problem. Smutne jest też to, że od pięciu lat nie możemy sobie poukładać życia, bo mamy jakiegoś mega pecha! Los koniecznie chce nam chyba coś udowodnić, chociaż nie bardzo wiem co. A mimo wszystko nadal się nie daję. Jakoś to będzie. Myślę pozytywnie i to myślenie wychodzi mi samo. Czy pozytywne myślenie naprawdę przywołuje pozytywne zdarzenia? Nie wiem. Ale najgorzej nie jest, bo wczoraj dostałam wypowiedzenie, a na jutro mam już umówione dwie rozmowy w sprawie pracy. Nie nastawiam się na nic, bo to by było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale zawsze to jakieś światełko w tunelu, że coś się dzieje...

wtorek, 13 września 2016

Niechlubny rekord.

I to podwójny. Jeszcze nigdy nie miałam przerwy w pisaniu trwającej ponad miesiąc. I nigdy nie opublikowałam tylko jednej notki w całym miesiącu.
Źle się dzieje na blogu margolkowym. Oj, źle... 
Nie tłumaczę się, bo nawet nie mam na to żadnego wytłumaczenia. Żyję ostatnimi czasy bardzo intensywnie i chyba po prostu zabrakło na razie miejsca na tę wirtualną rzeczywistość. A jednak szkoda mi jej cały czas i ciągle jeszcze mam nadzieję (a może już się tylko łudzę?), że to jednak nie koniec :)

Dużo się u mnie dzieje ostatnio, choć przełomów żadnych nie ma, poza jednym, o czym za chwilę. Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy wyostrzyły mi się zmysły, więcej widzę i czuję, jestem bardziej świadoma siebie i swojego życia. Trudno to opisać... Ale dobrze mi z tym. Chociaż nadal nie umiem dojść do ładu z niektórymi swoimi emocjami, ciągle mi mało, czasami mam ochotę na jakieś szaleństwo. Nie wiem, gdzie się podziała ta stateczna margolka :P
Mam za sobą urodziny, o których nie wspomniałam tu chyba w końcu ani słowem, spędziłam cudowny czas na urlopie w górach, a za moment będziemy z Frankiem świętować kolejną rocznicę ślubu... 
A co do wspomnianego przełomu - nie dotyczy mnie bezpośrednio, bo to nie moje życie przewróci się za moment do góry nogami, ale na pewno ma to dla mnie ogromne znaczenie. Bo wiecie co się stało?? :) Godzinę temu otrzymałam informację, że Dorota postanowiła przyjąć ofertę pracy, którą dostała wczoraj i przeprowadza się do Warszawy!!! Przyjeżdża w niedzielę i na początek będzie przez chwilę mieszkała z nami. Później dostanie prawdopodobnie mieszkanie służbowe. Wygląda więc na to, że ziszczą się nasze wizje snute od dobrych paru lat przy kubku kawy, herbaty, gorącej czekolady albo po prostu przy kieliszku wina ;) Ja wiedziałam, po prostu wiedziałam, że ten dzień w końcu nastąpi :D 

Ps. Widzę, że jeszcze trochę Was tu zagląda, miło mi bardzo, że jednak o mnie pamiętacie. Ja o Was również, zaglądam do Was, chociaż widzę, że nie ja jedna milczę...