*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 30 sierpnia 2015

Ponad pół roku w nowej roli.

Po tym, jak urodziłam Wikinga, wiele osób, również tu, na blogu, pytało mnie, jak się czuję w nowej roli. Nie bardzo potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Przede wszystkim nie czułam wcale, że mam jakąś nową rolę. Byłam nadal sobą! Owszem, dość zmęczoną, rozkojarzoną, trochę zdołowaną, z małym, płaczącym Wikingiem na rękach lub przy piersi, ale nadal sobą. Zdawałam sobie sprawę z tego, że dokonała się właśnie ogromna zmiana w moim życiu, czułam, że nic już nie będzie takie samo, ale jednocześnie miałam poczucie, że ja to nadal ja!

Dziś już wiem, że jedno z drugim można pogodzić. Ale przyznaję, że do moich uczuć musiałam dojrzeć. Musiałam oswoić się z obecnością Wikinga, poznać go. I dopiero wtedy w pełni wejść w rolę matki. W tym właśnie rzecz – choć inni mnie już w niej widzieli, ja jeszcze nie! Rola została już dla mnie rozpisana, ale ja jeszcze nie potrafiłam jej odegrać tak, jak powinnam.

Są matki, którym przychodzi to bez trudu. Dla nich to jest coś oczywistego – pojawia się dziecko, one rzucają wszystko, bo teraz ono jest dla nich najważniejsze, nie myślą o niczym innym. Nie twierdzę, że to źle, wręcz przeciwnie, tak pewnie powinno być. Ale ja tak po prostu nie potrafię. Wiele razy pisałam, że jestem pod tym względem egoistką i nie umiem zrezygnować z siebie ani podporządkować się w stu procentach dziecku. Dlatego więcej czasu zajęło mi DOPASOWANIE dziecka do mojego życia – tak, żebym nie miała poczucia, że ono coś mi zabrało. 

Pewnie niektórych bardzo oburza to, co właśnie napisałam. Jakoś w kontekście macierzyństwa „podporządkowanie się” brzmi lepiej… A ja celowo użyłam słowa dopasowanie, bo też nie chodzi z kolei o to, że to dziecko musiało się podporządkować mnie. Ono się dopasowało do mnie, ale - co istotne -i ja dopasowałam się do niego. Zmodyfikowałam niektóre moje zwyczaje, poszłam na kompromis sama ze sobą (jako reprezentantem Wikinga :P), doszłam do porozumienia z nową rzeczywistością. 
Wiking nie jest brakującym elementem, mojego życia, bo takiego nie było. Nigdy też nie chciałam, aby dziecko stało się centrum mojego świata. I Wiking nim nie jest. Jest po prostu jego częścią – nieodłączną, bez której nic już nie mogłoby funkcjonować tak, jak kiedyś. Mniej lub bardziej świadomie podjęta decyzja o dziecku była dla mnie równoznaczna z przejściem do kolejnego etapu, a nie uzupełnieniem czegokolwiek.

Trochę to trwało, zanim sobie wszystko poukładałam. Pierwsze dwa miesiące wspominam raczej koszmarnie, jeszcze napiszę o tym, jak bardzo męczyłam się psychicznie krótko po porodzie. Jak nie mogłam dojść do ładu z moimi odczuciami i z tym co się działo wokół mnie. 
Ale na szczęście to się zmieniło i dziś nareszcie macierzyństwo mnie cieszy! Nie wiem, kiedy to się stało. To był proces. Pomimo tego, że od początku Wiking wzbudzał we mnie całą masę nieznanych mi wcześniej pozytywnych uczuć, był jednak dla mnie kimś… obcym. O ile można żywić takie uczucia w stosunku do obcego ;) Później stawał się mi coraz bliższy. Nie jawił mi się już jako płaczące zawiniątko, a jako mała istotka obserwująca wszystko wokół. Początkowo mimowolnie, później z coraz większą uwagą. Z czasem zaczął również reagować, doczekałam się interakcji – spoglądania w moim kierunku, uśmiechów, głośnego śmiechu… Było już dużo lepiej. Coraz bardziej docierało do mnie, że oto jest mój synek. Coraz więcej moich zachowań było bardziej świadomych, a nie instynktownych. Ulgę, że minął najgorszy czas poczułam już dość dawno. Potem przyszła świadomość, że gorsze dni mijają i że nawet jeśli coś się popsuło, to wkrótce się naprawi. I tak powoli doszło do tego, że nagle odkryłam, że obcowanie z Wikingiem i bycie jego matką sprawia mi prawdziwą radość! 

Może i późno, ale ja po prostu jestem konsekwentna, a przecież zawsze powtarzałam, że nie nadaję się na matkę niemowlaka :P Więc i tak szybko się nawróciłam, bo Wiking niemowlakiem nadal jest, a ja zachwycam się nim już mniej więcej od dwóch, trzech miesięcy. Zresztą trudno mi uchwycić precyzyjnie ten moment, bo mam wrażenie, że każdego dnia macierzyństwo cieszy mnie bardziej i to, co czułam gdy on miał pięć miesięcy to nic w porównaniu do tego, co czuję dziś :) Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o to, że pierwsze tygodnie to była dla mnie udręka i że miałam ochotę wcisnąć Wikusia z powrotem do mojego brzucha :P Ale macierzyństwo jako źródło szczęścia było dla mnie czarną magią. 

Pokochałam swoje dziecko od pierwszego dnia, ale się w nim nie zakochałam.  Być może zakochuję się w swoim dziecku teraz? Trudno mi to teraz obiektywnie stwierdzić, ale wiem, że uwielbiam go obserwować, wygłupiać się z nim, rozśmieszać go i być z nim (ale nadal z zachowaniem proporcji, bo jak widać, blogowanie nie ucierpiało – podobnież inne moje rozrywki :P). Zachwycam się moim synkiem, kiedy całkowicie zaabsorbowany sobą i swoim „ababa ebww płała” spojrzawszy na mnie mimochodem posyła mi szelmowski uśmiech. Zachwycam się, kiedy na jego buźce maluje się wyraz skupienia, gdy analizuje kształt klocka, który trzyma w rączce. Coraz częściej się nim zachwycam :) A właściwie zachwycamy się oboje z Frankiem.
Bywa, że Wiking śpi, a ja czuję, że muszę – po prostu muszę, bo inaczej się uduszę :) Wyjąć go z łóżeczka i przytulić. Czasami wtedy on przez sen wyciąga rączkę i głaszcze mnie po twarzy. Zamykam wtedy oczy i delektuję się tym dotykiem. Ostatnio w ogóle mam wrażenie, że Wiking przytula się jakby bardziej świadomie i pokazuje, kiedy chce, żeby wziąć go na ręce lub utulić.

Pomimo tego, że na te świadome uczucia musiałam poczekać, nie uważam, że coś straciłam. Bo te pierwsze trudne tygodnie też były potrzebne – choćby po to, żebym mogła widzieć zmianę jaka zaszła w Wikingu i we mnie. On już nie jest noworodkiem, tylko malutkim chłopczykiem. Ja z kolei jestem osobą, która zdecydowanie lepiej radzi sobie z nową sytuacją. Ten czas był mi właśnie potrzebny również po to, żebym świadomie mogła przejść przez cały ten proces adaptacyjny pozostając przy tym nadal sobą. Dziś już wiem, że nie zamieniłam się w matkę, a po prostu doszła mi jedna dodatkowa życiowa rola.

Myślę, że niektórym kobietom było (jest) łatwiej – tym, które od dawna marzyły o dziecku i dla których macierzyństwo było kwintesencją kobiecości  i życiowym priorytetem. Oraz tym, dla których dziecko było wyczekanym darem. Pewnie bez trudu przyszło im przyjęcie na siebie nowej roli, porzucenie starych zwyczajów, bo nie czuły żadnej straty, widziały tylko zysk w postaci dziecka. Nie przeszkadzało im to, że zatracały się całkowicie w nowym świecie. Było im łatwiej, bo od samego początku miały inne postrzeganie sytuacji. Najprawdopodobniej ich dzieci zachowywały się w dużej mierze tak samo jak Wiking, ale ich to nie męczyło ani nie dołowało. 
Tego nie wiem na pewno, ale czasami wydaje mi się – obserwując znajome osoby i ich podejście do macierzyństwa – że im bardziej kobieta czuła się spełniona i szczęśliwa w swoim dotychczasowym życiu, tym trudniej przychodzi jej wejście w nową rolę. Jeśli zaś czuła, że czegoś jej brakuje (na przykład dziecka właśnie), niemal od razu czuła się jak ryba w wodzie po pojawieniu się dziecka. Oczywiście nie generalizuję, bo nie zawsze tak jest, ale na moim przykładzie to się trochę sprawdza, choć nie powiem, że krótko przed zajściem w ciążę byłam taka absolutnie szczęśliwa. Moje lata świetności przypadały na okres 2010-2012 :)

Niemniej jednak, najważniejsze, że teraz jest już inaczej. W pełni zaakceptowałam moją nową rolę i coraz lepiej się w niej czuję. Wreszcie bycie matką sprawia mi radość i daje powody do dumy.
  
Całkiem niedawno, bo podczas naszych wakacji w Miasteczku ciocia zadała mi właśnie to pytanie, o którym wspomniałam na początku: "Jak się czujesz w roli matki?" Zaśmiałam się i pomiędzy jednym a drugim buziakiem dla Wikusia, odpowiedziałam "To zależy!" Ciocia zapytała oczywiście od czego, a ja na to, że od Wikinga i jego nastroju :) Odpowiedziałam dość spontanicznie, ale to była bardzo trafna odpowiedź, bo dokładnie tak jest. Kiedy Wiking ma dobry humor, dużo się śmieje, wszystko idzie zgodnie z planem naszego dnia i nie mamy większych problemów, czuję się w tej roli bardzo dobrze. Jednak gdy jest trochę gorzej, Wiking więcej marudzi, płacze lub trudniej przychodzi mi uśpienie go lub uspokojenie, rola staje się nieco trudniejsza i jest mi z nią trochę mniej wygodnie. Bo pomimo tego wszystkiego o czym wspomniałam - pomimo moich zachwytów i radości z macierzyństwa - nadal miewamy gorsze dni. Oboje. Bywa, że jestem bardziej zmęczona, zrezygnowana, czy zniechęcona. Ale najważniejsze, że to przeważnie mija dość szybko a bycie matką nie jest dla mnie ciężarem, tylko stało się już nieodłączną częścią mojego życia, która dostarcza mi bardzo wielu pozytywnych uczuć. 
Choć bywa ciężko, od paru dni na przykład doświadczam prawdziwej huśtawki emocjonalnej w tym moim macierzyństwie, ale póki co, korzystam z tego, że mały się ładnie bawi i w danym momencie mam bardzo pozytywne odczucia :P W sam raz na taką notkę ;)

piątek, 28 sierpnia 2015

Po trzecie: jeśli nie masz znajomych to sobie ich zorganizuj ;)

Niedawno znowu spotkałam się z koleżanką z Podwarszawia. Jeszcze chyba w ogóle o niej nie wspominałam tutaj, a nasza znajomość trwa już prawie trzy miesiące.Poznałyśmy się w... przychodni :P

A było tak, że ja poszłam z Wikingiem do lekarza po zaświadczenie, że może brać udział w zajęciach na basenie. Kiedy weszłam do poczekalni, siedziała tam dziewczyna z noworodkiem, który darł się wniebogłosy a ona nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić.Znałam ten płacz, a przede wszystkim znałam uczucia, z którymi matka w takim momencie musi się uporać. Wiedziałam, że niewiele w tym momencie mogę zrobić, poza jednym - po prostu uśmiechnęłam się pocieszająco do tej dziewczyny, co miało być zachętą do rozmowy - jeśli miałaby na to ochotę. Agnieszka (bo tak ma na imię) dobrze odczytała moje intencje i zaczęła po krótce opowiadać o problemach z małym Adasiem. W rewanżu opowiedziałam jej o tym, jak zachowywał się Wiking kiedy sam miał raptem parę tygodni i starałam się pocieszyć ją, że wszystko minie... Gawędziłyśmy tak do momentu, kiedy nadeszła ich kolej, aby wejść do gabinetu. Kiedy wyszli, zapytałam, czy lekarz im pomógł, a potem, jakoś tak spontanicznie spytałam, czy ma ochotę wymienić się numerem telefonu...
Naprawdę dobrze trafiłam (choć mam wrażenie, że to nie był traf, a intuicja podpowiadała mi właśnie coś takiego), bo okazało się, że Agnieszka niedawno się przeprowadziła do Podwarszawia i nikogo tu nie zna. Ucieszyła się więc bardzo z mojej propozycji i jeszcze tego samego dnia napisała do mnie smsa. Wkrótce umówiłyśmy się na wspólny spacer i od tamtej pory tak się spotykamy. Nie jakoś bardzo często, ale dość regularnie. Agnieszka jest starsza ode mnie siedem lat, ale Adaś również jest jej pierwszym dzieckiem. Szybko znalazłyśmy wspólny język, choć oczywiście macierzyństwo i wymienianie się doświadczeniami są naszymi głównymi tematami.
Nie twierdzę, że na pewno się zaprzyjaźnimy i  że to będzie znajomość na całe życie. Grunt, że umila nam trochę to codziennie funkcjonowanie w raczej obcym miasteczku. Fajnie jest mieć kogoś, z kim można się spotkać i trochę pogadać. Być może z czasem będzie lepiej, może spotkania będą łatwiejsze, w miarę, jak dzieci będą starsze. Może nawet poznają się tez nasi mężowie, bo Agnieszka wspomniała, że jak już skończą u siebie remont, to nas zaproszą. Zobaczymy, na razie nie mam jakichś wielkich oczekiwań, po prostu cieszę się, że mam taką znajomą.

Jak na osobę, która przeprowadziła się tutaj dwa lata temu, całkiem sporo mam już takich znajomych. Oczywiście duża w tym zasługa Wikinga (a konkretnie w tym, że się pojawił), ale jednak jeszcze większa moja :) A konkretnie mojego charakteru. Może zabrzmię tutaj mało skromnie, ale kiedy o tym myślę, naprawdę cieszę się, że jestem dość otwarta na nowe znajomości, a przede wszystkim, że kiedy brakuje mi towarzystwa to potrafię je sobie zorganizować. 
Pisałam już o tym przy okazji opisywania spotkań, na które jeżdżę z Wikingiem do Warszawy. Cóż, jestem zwierzęciem towarzyskim, jest mi źle, kiedy nie mam do kogo ust otworzyć i kiedy nie mogę sobie trochę pogadać o drobiazgach dnia codziennego. W mojej sytuacji mogłabym oczywiście siedzieć w domu i utyskiwać nad swoim losem - nad tym, że wszystkie koleżanki zostały w Poznaniu, Franek pracuje, a ja jak ta kura domowa siedzę zamknięta w czterech ścianach z dzieckiem. Myślę, że nawet byłabym usprawiedliwiona. Jednak jestem taka, że wolę sama wyjść do ludzi i skoro nie mam znajomych, to staram się ich sobie w jakiś sposób zorganizować. 
Nie liczę na żadne wielkie, długotrwałe przyjaźnie. Mam kilka bardzo dobrych koleżanek w różnych częściach Polski a nawet Europy i to z nimi rozmawiam, kiedy muszę się na przykład wygadać albo czymś podzielić, to mi wystarcza. Jasne, miło byłoby spotkać jakąś bratnią duszę, ale nie narzekam póki co. Na chwilę obecną zadowalają mnie lekkie rozmowy - choćby to nawet o dzieciakach było. Przynajmniej to jest "na czasie". Satysfakcjonuje mnie samo to, że mam kontakt z innymi ludźmi, że nie czuję się tak zupełnie samotna, a przynajmniej nie mam okazji o tej samotności pomyśleć.

Wtedy w przychodni mogłam całkowicie zignorować Agnieszkę. Albo mogłam z nią po prostu pogadać - jak to nie raz się rozmawia z kimś w kolejce (odkąd chodzę z Wikingiem po różnych lekarzach często mi się to zdarza; czasami zagaduję pierwsza, ale bardzo często to mnie mamy zaczepiają, a ja chętnie im odpowiadam) i potem po prostu poszłybyśmy każda w inną stronę. Jednak ja postanowiłam, że nie mam nic do stracenia i że zapytam o ten numer telefonu, choć przyznaję, że obawiałam się, czy będzie to dobrze odebrane, bo przecież nie każdy ma ochotę bratać się z obcymi. Wiele zależy od okoliczności, ja też nie zawsze mam na to ochotę :) W tym wypadku jednak dobrze się stało i dzięki temu, że się odważyłam, mam z kim sobie pospacerować po Podwarszawie :) A odważyłam się, bo sobie pomyślałam, że nie mam nic do stracenia, a naprawdę uważam, że aby mieć znajomych, trzeba przede wszystkim samemu wyjść do ludzi, a nie czekać, aż inni na nas zwrócą uwagę. Oczywiście można czekać i można się doczekać (wszak to Dorota pierwsza podeszła do mnie :P), ale ja korzystam z tego, że jestem bezpośrednia i otwarta na innych. Być może nie wszystkim się to podoba, ale to są zwykle osoby, które mają inny charakter niż ja i są raczej introwertykami i przeważnie i tak się z nimi nie trzymam, bo ciągnie swój do swego. Przekonałam się wiele razy, że najlepiej dogaduję się z osobami, które są tak samo otwarte, jak ja.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Leśny spacer.

Jak już ostatnio wspominałam, Franek dzisiaj i jutro ma wolne. Jako, że jutro mamy z Wikingiem umówioną wizytę w Instytucie Matki i Dziecka, postanowiliśmy dziś zrobić użytek ze wspólnego czasu wolnego. Nieco długo zajęło nam ogarnianie się od rana, Wiking miał stosunkowo długą poranną drzemkę, Franek był trochę nie w sosie (choć twierdzi, że to nieprawda, a tylko miał lekkiego lenia), ale o 13 udało się wyjść z domu.
Całe szczęście do Puszczy Kampinoskiej mamy tak blisko! :) Bo tam właśnie był cel naszej wycieczki. Tak, ja wiem, że dopiero co tam byłam na wakacjach, ale Kampinoski Park Narodowy ma to do siebie, że jest bardzo duży i ma wiele szlaków turystycznych oraz ścieżek edukacyjnych. Z rodzicami byłam w innej części, dziś wybraliśmy miejsce, które znajduje się najbliżej nas - niecałe 20 km. Zapakowaliśmy do samochodu Wikinga oraz jego wózek i pojechaliśmy. Dotarcie na miejsce zajęło nam raptem 20 minut, ale drugie tyle szukaliśmy początku szlaku, choć przejeżdżaliśmy obok ze trzy razy :) Zmyliło nas to, że nie było miejsca na zaparkowanie samochodu, ale jakoś sobie z tym poradziliśmy i wyruszyliśmy. 
Zrobiliśmy sobie dwugodzinny spacer. Bardzo lubię las - ten charakterystyczny zapach mokrej ziemi (mimo, że susza na całego)oraz drzew i specyficzną leśną ciszę - szum liści, opadające igliwie, brzęczące owady, ćwierkające ptaki. I tylko od czasu do czasu jakiś miejski dźwięk z oddali.Wikingowi chyba też się podobało, bo po weekendowym buncie wózkowym, kiedy to chciał jechać na stojąco, dziś siedział bardzo spokojnie. Zresztą przez prawie godzinę spał sobie odurzony leśnym powietrzem.
O siedemnastej byliśmy już z powrotem w domu, usatysfakcjonowani wycieczką. Wiking sobie teraz hasa po całym pokoju i widać, że jest we wspaniałym humorze. Energia go rozpiera i cały czas się cieszy.

Cieszę się bardzo, że tak blisko mamy do puszczy. Niby zawsze to wiedziałam i wiele razy planowaliśmy taki wypad, jak dzisiejszy, ale dotąd się nie złożyło. Dopiero ten wakacyjny wyjazd z rodzicami stanowił impuls do tego, abyśmy w Frankiem też poszukali jakiejś krótkiej trasy.
Bardzo mi się tam podoba - już w lipcu uderzyło nas to, że na szlaku nie było w ogóle ludzi. Być może w weekendy jest inaczej, ale przypuszczam, że tereny są tak rozległe, że rzadko się kogoś spotyka. Dziś też mijaliśmy tylko jedno małżeństwo z dziećmi. Zawsze lubiliśmy z Frankiem spacerować po lesie - na przykład w okolicach Miasteczka. Taka forma spędzania wolnego czasu bardzo nam odpowiada. Jesteśmy o krok od cywilizacji, a jednak już jakby w innym świecie. Niemal zupełnie sami. Możemy spokojnie porozmawiać, porozmyślać. Delektować się bliskością i pięknem przyrody. Taki spacer naprawdę ładuje akumulatory. Już planujemy ponownie odwiedzić to miejsce, zwłaszcza, że przekonaliśmy się, że mamy naprawdę blisko. Zastanawiamy się też, jak tam wszystko wygląda jesienią i zimą. Może będzie dane nam się o tym przekonać...

wtorek, 25 sierpnia 2015

Brak tematu przewodniego.

Mamy za sobą bardzo przyjemny długi weekend - Franek ma bardzo fajny grafik w drugiej połowie sierpnia, bo ma dużo dni wolnych. Miał wolny wtorek i środę, potem sobotę, niedzielę i poniedziałek a teraz pracuje dziś i jutro, a w czwartek i piątek ma znowu wolne. Niestety to wiąże się z tym, że ma mało tzw. "krótkich dni" i zazwyczaj pracuje 8-10 godzin. W dodatku chodzi na późniejsze godziny, czyli tak między 5 a 7, a to oznacza, że wraca dopiero między 15 a 16 do domu. Ma to swoje dobre i złe strony - wieczorami mamy trochę więcej czasu dla siebie, bo chodzimy spać o 22 a nie godzinę wcześniej. Ale za to Franek wraca bardzo zmęczony, no i czasami jeszcze musi się chwilę zdrzemnąć, co oznacza, że duchem jest obecny dopiero późnym popołudniem, krótko przed tym, jak kładziemy Wikinga spać. No, ale nie chcę narzekać za bardzo, bo nie jest aż tak źle. W końcu dzięki temu właśnie tyle dni ma wolnych. Ciekawa jestem, jaki będzie grafik wrześniowy, choć na pewno nie tak przyjemny, bo etat jest większy o 16 godzin niż w sierpniu...

No dobra, nie o tym miałam. Trochę o weekendzie miało być, a konkretnie o tym, że mieliśmy gości. Był u nas kuzyn Franka z żoną. To inny kuzyn, niż ten, o którym już parę razy tu wspominałam :) Chyba łatwiej będzie, jeśli posłużę się imionami. A więc tamten kuzyn to Wojtek z żoną Anetą i dziećmi Kubą i Gabrysią, a ten to brat Wojtka - Maciej z żoną Asią. Wkrótce będę pisać z żoną Asią i córeczką Hanią, ale to dopiero od połowy listopada :) 
W każdym razie rewelacyjnie spędziliśmy te trzy dni! Byliśmy trochę pełni obaw, bo z Wojtkiem i Anetą już od dawna świetnie się dogadujemy, a z Maćkiem i Asią po prostu mieliśmy raczej ograniczony kontakt i dość rzadko się widywaliśmy. Ale mamy teraz nadzieję, że to się zmieni, bo okazuje się, że zdecydowanie odbieramy na tych samych falach. A fajnie byłoby, żeby dzieciaki miały ze sobą dobry kontakt, w końcu będą z tego samego rocznika, choć przez pierwsze lata będzie ich dzieliła bardzo duża różnica wieku, bo aż dziesięć miesięcy.

Nie pisałam więc, bo byłam bardzo zajęta miłym spędzaniem czasu - chodzeniem po Warszawie, długimi rozmowami, graniem w Pędzące żółwie i śmianiem się tak bardzo, że o mało się nie posikałam :P Na szczęście moje mięśnie dna miednicy chyba aż tak się nie rozjechały po porodzie, bo trzymałam się dzielnie :D

Teraz mi trochę łyso, że znowu jest w domu tak pusto i cicho. Chociaż... z tym cicho to nie do końca, bo Wiking taki całkiem cichy to nie jest. Ale w ramach ćwiczenia pisania krótko zwięźle i na temat (choć zbliżam się ku końcowi tej notki i jeszcze nie wiem, jaki jest jej temat ;), rozwinięcie tego zagadnienia pozostawię na inny czas :) 

W dodatku dzisiaj nastąpiła mała katastrofa. Wiem doskonale, że Wikinga łapki są szybsze niż moje, więc staram się przewidywać, co może go zainteresować, za co chwycić, pociagnąć i szarpnąć. Nie wiedziałam jednak, że ma taką podzielność uwagi, że pijąc mleko z mojej piersi może jednocześnie chcieć napić się mojej herbaty z mojego kubka. Jak nie wystrzelił tą swoją małą łapką w jego kierunku... Kubek pełen nie był co prawda, ale i tak część jego zawartości wylała się wprost na klawiaturę naszego całkiem nowego (bo przecież kupionego we wrześniu 2014, więc w naszej świadomości ciągle nowego!) laptopa :( I teraz się boję co z tego wyniknie. Na razie odpaliłam stary komputer, choć to bardzo uciążliwe... A co będzie dalej, to zobaczymy.
Kiedyś sobie wylałam na laptopa kieliszek białego wina. Tylko touchpad się zepsuł, a byłam taka cwana, że miałam jeszcze gwarancję i udawałam, ze nie wiem co się stało, że się zepsuł... Licząc się oczywiście z tym, że powiedzą, że zalania gwarancja nie obejmuje - a ja wtedy powiem: "ojej, jak to zalania? to on był zalany??? to na pewno moja współlokatorka!" (biedna Ela :P) Ale naprawili... 
Niechże teraz nawet i ten touchpad nie działa - i tak go nie używam - ale byleby klawiatura i wszystkie podzespoły działały jak trzeba! Trzymajcie kciuki.

A tak w ogóle to mi trochę żal, bo dostałam dzisiaj okres. Pierwszy po prawie półtorarocznej przerwie. Wiem, że to normalne i że i tak długo bez niego pociągnęłam, bo Wiking ma już od jakiegoś czasu dietę rozszerzoną.  Ale nadal karmię go dwa razy w nocy i kilka razy w dzień (choć fakt, ostatnio przerwy się wydłużyły). Miesiączka nigdy mi szczególnie nie dokuczała, więc to nie o to chodzi, tylko o to, że mi żal, że kolejny etap za nami... :)


piątek, 21 sierpnia 2015

Od trzpiotki po matkę polkę - co dalej? :)

Cały czas z mozołem przenoszę archiwum z bloga onetowskiego. Trochę to trwa, bo nie zawsze mam na to czas, a każdą notkę, przed skopiowaniem czytam. Czytam i się dziwię :) Jak bardzo się zmieniłam od tamtego czasu. Kończę teraz przenosić notki z roku 2009. I właściwie to nic dziwnego przecież, że się zmieniłam, wszak to już sześć/siedem lat minęło. Szmat czasu. Nienormalne byłoby, gdybym nadal pozostała tamtą dwudziestoparolatką z odrobiną siana w głowie :) W tym czasie przecież skończyłam dwa kierunki studiów, zaliczyłam cztery miejsca pracy, cztery mieszkania, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. A ile jeszcze innych rzeczy się po drodze wydarzyło! O tym wszystkim można wyczytać z moich notkach lub między ich wierszami ;)

Dzisiaj natomiast chciałam o czymś innym - mianowicie o tym, że uderzyło mnie nie tylko to, że ja się zmieniłam, bo to żadnym szokiem dla mnie nie było :), ale to, że bardzo zmieniło się moje pisanie! Tak, ja wiem, że jedno wynika z drugiego, ale mimo wszystko. Czytam sobie tamte notki i widzę, jaką trzpiotką byłam ;) To słowo idealnie opisuje mnie z tamtych lat. I trochę żałuję, że nadal nią nie jestem... Być może jeszcze czasami wychyla się na chwilę tamta margolka, ale rzadko i nie dla wszystkich. Pewnie nie ma do tego powrotu, tak, jak nie ma powrotu do tamtego życia. I wcale nie twierdzę, że chciałabym wrócić, w końcu w życiu chodzi o to, żeby iść na przód.
Byłam trochę mniej refleksyjna (na blogu, bo jeśli chodzi o charakter, to w tym wypadku nic się nie zmieniło), więcej się u mnie działo drobiazgów, które były mniej istotne, ale za to stanowiły wdzięczniejszy temat do pisania. Moje pisanie było też trochę bardziej radośniejsze. Nie znaczy to, że teraz radość z życia całkowicie straciłam. Tylko chyba trochę z wiekiem dojrzałam, uspokoiłam się, jestem po prostu bardziej stonowana. 

Jednak to, co mnie najbardziej szokuje, to fakt, że przez te siedem lat prowadzenia bloga zatraciłam umiejętność pisania krótko i zwięźle! O tak, to jest chyba podstawowa wada moich notek, z którą nie umiem się uporać :) A kiedyś pisałam dużo krócej, dłuższe wywody zdarzały się od święta. A i tak nie były aż takie długie. Na pewno wpływ ma na to specyfika poruszanych tematów. Kiedyś więcej pisałam o codzienności, więc notki były krótkie, jak opisywany epizod. Teraz częściej piszę o emocjach, dzielę się spostrzeżeniami bądź poglądami, a to wymaga dłuższych wywodów. Ale prawda jest taka, że nawet o wydarzeniach nie potrafię już pisać zwięźle.
Myślę, że jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że kiedyś pisałam dość nieprecyzyjnie i dopiero w komentarzach okazywało się, że coś jest niejasne i musiałam dopowiadać. Z czasem nauczyłam się trochę przewidywać Wasze reakcje oraz pytania (tak, tak, dobrze rozumiecie, to również Wasza wina, że piszę tak rozwlekle :P) i starałam się jak najbardziej wyczerpywać temat, nawet z wątkami pobocznymi, żeby nie było zbyt wielu wątpliwości.
Można też powiedzieć, że doszłam do wprawy z pisaniem i idzie mi to szybciej i sprawniej - użycie większej ilości słów dość łatwo mi przychodzi:P Choć oczywiście można to odwrócić i stwierdzić, że wyszłam z wprawy i już nie potrafię pisać konkretnie i zwięźle. Trochę nad tym ubolewam. Naprawdę. Często próbuję napisać krótką notkę i zwyczajnie mi to nie wychodzi. Bywa, że jestem wręcz przerażona długością wywodu... 
Ostatnio zdarza mi się siadać z komputerem w sypialni, podczas gdy Wiking śpi w łóżeczku. Tylko, że tam nie mam internetu, więc często piszę sobie notkę w wordzie. A że to nie jest taka typowa notka, to po prostu sobie piszę na temat, który akurat mam w głowie (z zamierzeniem przerobienia go na notkę). Tak piszę i... płynę... Bo okazuje się, że ten swobodny strumień myśli jest niemal nieograniczony. Jakiś czas temu zaczęłam pisać swoje refleksje na temat macierzyństwa. Wyszło mi... siedem stron! Toż to prawie jedna trzecia mojej pracy licencjackiej (pewnie jakbym zastosowała tamten stylesheet, to wyszłoby nawet więcej)! No po prostu porażka. Spokojnie, nie zamierzam Was tym męczyć :) Ale co tu zrobić? Co wyrzucić, skoro każda myśl wydaje mi się ważna. Mogę co najwyżej podzielić ten wpis na kilka różnych. Na razie i tak był pisany w konwencji typowego stream of consciousness, a więc bez ładu i składu. Być może niedługo zrobię tam jakiś porządek i będzie się to nadawało do publikacji.

Wiele dyskusji toczy się ostatnio na blogach o tym, jak bardzo blogosfera się zmieniła. Ja również w nich uczestniczę, bo także pamiętam lata świetności blogowiska. Z jednej strony żal tego, co było. Z drugiej to naturalna kolej rzeczy, że skoro się zmieniamy, to i nasze blogi się zmieniają (chociaż tego trendu na wszelkie blogi tematyczne ukierunkowane na robienie kariery raczej nie rozumiem, bo dla mnie blog nadal przede wszystkim jest formą pamiętnika i narzędziem do nawiązywania relacji z innymi ludźmi). 
Jestem więc świadoma, że moje pisanie nie jest już takie, jakie było. A co więcej - nigdy już takie nie będzie... Kiedyś byłam pracującą studentką-wariatką, która wściekała się na swojego chłopaka. Dziś jestem niepracującą (oby nie za długo!) matką i żoną, która ma kilka powodów, żeby poskarżyć się na swojego męża i jeszcze więcej oporów przed tym, by to zrobić ;) Nie mogę więc opisywać zwariowanych domówek, które urządzałyśmy z Dorotą ani koślawych dialogów z nią prowadzonych, bo tego po nie ma. Jest za to stosunkowo monotonna, choć często też radosna codzienność z mężem, mniej lub bardziej rutynowe zachowania Wikinga i cała masa przemyśleń w mojej głowie. Staram się, aby nie było nudno, bo sama w życiu też się raczej nie nudzę, ale jestem świadoma tego, że nie każdemu czytanie tego rodzaju moich wypocin odpowiada. I rozumiem to. Nigdy nie usiłowałam (i nie będę tego robić) zatrzymywać czytelników na siłę :) Niemniej jednak miło mi, że wiele z Was towarzyszy mi już tyle lat, mimo wszelkich zmian. Swoją drogą, mam do Was trudne pytanie. A właściwie pytanie, na które chyba trochę trudno odpowiedzieć :) Czy Wy macie jakieś spostrzeżenia odnośnie mojego pisania? Jakieś zarzuty? Wnioski? 
Nie chodzi mi o to, żebyście tutaj pieśni pochwalne na temat mojego bloga zamieszczały :) Ale też nie o to, żeby jechać po mnie jak po torze wyścigowym. Prawda jest taka, że na pewno wszelkie opinie wezmę sobie do serca, ale jako że nigdy nie miałam tendencji do pisania pod publiczkę (choć dla publiczności już prędzej), nie sądzę, żebym nagle zmieniła swój styl i tematykę pod wpływem czyjejś sugestii (mówiłam, że trudno na to odpowiedzieć :)) Bo wychodzę z założenia, że to jest blog dla chętnych. Po prostu jestem ciekawa, czy ta moja zmiana jest taka oczywista, czy jest dokuczliwa, czy może po prostu "stało się" i jest... Czy bardzo przynudzam i męczę długością... Kto ma ochotę, niech się podzieli, ale przymusu nie ma ;) 

Ciekawa jestem, jak bardzo moje pisanie zmieni się na przestrzeni kolejnych lat. Z jednej strony cieszę się na to, bo w końcu ewolucja to coś pozytywnego. Z drugiej trochę szkoda, że nie ma powrotu do tego, co było. Dobrze mi się czyta moje dawne notki. Owszem, czasami się sama z siebie podśmiewam, ale mam wrażenie, że kiedyś pisałam lepiej :) Z drugiej strony, może tak samo będę myślała o moich teraźniejszych notkach, bo zauważyłam, że mam tendencję
 do tego, żeby bardzo krytycznie oceniać wszelką twórczość teraźniejszą a po dłuższym czasie dziwię się, że umiałam tak fajnie coś napisać :)

czwartek, 20 sierpnia 2015

Obietnica.



Już kilka razy Franek zostawał z Wikingiem sam w domu na dłużej. Kilka razy rano i ze dwa razy późnym popołudniem i wieczorem. Tylko raz było to spowodowane moim wyjściem w celu towarzysko-rozrywkowym, w innych wypadkach miałam po prostu jakieś badania lub kontrolne wizyty u lekarzy. Na wczorajszy dzień miałam zaplanowane już od miesiąca testy alergiczne. Już nie pamiętam dokładnie, czy tak mnie poinformowano, czy ja sobie tak to obliczyłam, w każdym razie powiedziałam Frankowi, że trwa to około dwóch godzin. Dodawszy do tego czas na dojazd i powrót, miało mnie nie być cztery.
Kiedy wychodziłam około ósmej, Wiking był już bardzo marudny. Wiadomo było dlaczego – po prostu był już śpiący, bo tego dnia obudził się już przed szóstą (włożyłam go do łóżeczka i podczas gdy my z Frankiem jeszcze dosypialiśmy, Wikuś bawił się tam w najlepsze przez godzinę). Niestety od ubiegłego piątku znowu pojawiły się mniejsze lub większe problemy z drzemkami. Chyba po prostu Wiking wszedł w tę fazę, kiedy dziecko jest zmęczone a jednocześnie boi się zasnąć, bo coś go ominie i broni się przed tym snem :) (chociaż dzisiaj akurat po prostu zamknął oczy, więc mam nadzieję, że to było chwilowe) Ostatecznie zasypia, ale często jest to poprzedzone głośnym płaczem i złością. No i właśnie wczoraj, kiedy wychodziłam, zostawiałam chłopaków w dość niepewnej sytuacji…  Nie spodziewałam się jednak, że za godzinę Franek zadzwoni, że w ogóle sobie nie potrafi z Wikingiem poradzić, bo ten cały czas się drze, zabawianie pomaga na krótko i tylko na rękach się uspokaja. A zasnąć nie chce. Trochę mnie to zestresowało, ale powiedziałam Frankowi, że rozumiem, bo przecież na co dzień to ja sobie muszę radzić z takimi sytuacjami i wiem, jak to jest. 
Na całego jednak zdenerwowałam się po kolejnym telefonie, bo Franek był już zrezygnowany, zniecierpliwiony i zwyczajnie wkurzony. Też byłam zła, bo wyglądało na to, że Franek ma dość, że twierdzi, że sobie nie poradzi i w zasadzie najlepiej, gdybym rzuciła wszystko i przyjechała. Z jednej strony pomyślałam sobie, że to dobrze, że Franek odczuł na własnej skórze, jak to jest, bo zawsze mi się wydawało, że kiedy miałam jakiś trudniejszy dzień z Wikingiem, który  nie chciał współpracować, to mnie nie rozumiał. Z drugiej byłam zła, że tak szybko wpada w irytację – dotychczas kiedy zostawali sami wszystko zawsze szło sprawnie i bez większych problemów. A dzisiaj pojawiło się małe utrudnienie i Franek już mówi, że ma dość…  Wiem, że cierpliwość nie jest najmocniejszą stroną mojego męża, ale przecież przy dziecku inaczej niż cierpliwie się nie da (co ciekawe w pierwszym miesiącu życia Wikinga, to mnie właśnie na cierpliwości nie zbywało i Franek opanowywał sytuację) 

Kiedy zadzwoniłam dosłownie pięć minut później, Franek jakby nigdy nic powiedział mi, że Wiking śpi a on idzie się teraz golić i żebym mu nie zabierała cennego czasu. Po irytacji i zrezygnowaniu nie było nawet śladu! Szybko mu przeszło :) Ale trochę to rozumiem, bo ja czasami też tak mam, że już wszystko mnie dobija, mam wrażenie, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej i że nie zniosę ani jednej takiej sytuacji, a kiedy źródło mojej frustracji znika, zupełnie zapominam o tych emocjach i sama sobie się dziwię, że tak się zdenerwowałam jakimś drobiazgiem :)

W każdym razie sytuacja została opanowana i mogłam już bez dalszego stresu poddać się dalszym badaniom. Tymczasem okazało się, że wszystko poszło dużo sprawniej niż się spodziewałam i już po czterdziestu pięciu minutach byłam wolna… Biłam się przez chwilę z myślami, co robić, po czym postanowiłam znaleźć jakieś przyjemne miejsce na słoneczku, usiąść sobie, wyciągnąć drugie śniadanie i skonsumować je przy lekturze książki, którą – jakże by inaczej – zabrałam ze sobą. Tak też zrobiłam, choć przez sporą część czasu musiałam zagłuszać wyrzuty sumienia, które kazały mi lecieć na przystanek, łapać pierwszy lepszy autobus i biec do domu, żeby odciążyć biednego Franka. Ale tak naprawdę najbardziej dokuczała mi świadomość, że nie powiedziałam prawdy – że nie zadzwoniłam od razu, żeby powiedzieć, że już po wszystkim, tylko bezczelnie poszłam delektować się wolnym czasem otrzymanym w gratisie ;) Przez kilka dobrych minut naprawdę żałowałam, że nie umiem kłamać, bo przecież to nawet kłamstwo nie było a ja miałam wrażenie, że wyrzuty sumienia zeżrą mnie od środka :) W końcu po godzinie zadzwoniłam, żeby dowiedzieć się co i jak. Wszystko było w porządku. Wiking obudził się już po pół godzinie, ale grzecznie się bawił i był w dobrym nastroju. Ostatecznie wróciłam do domu tak, jak było to zaplanowane.

Wytrzymałam do wieczora, kiedy to przyznałam się Frankowi, że tak naprawdę nie przez cały czas byłam w przychodni lecz sporą jego część spędziłam na ławeczkach (kilka ich było :)) pogrążona w lekturze. Ku mojemu zaskoczeniu (chociaż właściwie racjonalna część mojej osobowości chyba to przewidywała) Franek tylko wzruszył ramionami i stwierdził – no i co? Nie miał mi tego za złe, nie uważał też, że go okłamałam. Powiedział też, że tak naprawdę wcale nie był zły, tylko po prostu miał już moment słabości, kiedy Wiking płakał, a on nie umiał sobie z tym poradzić i było mu zwyczajnie żal dziecka. Ale tak naprawdę to był fajny czas.
Efektem tych rozmów była obietnica. A może po prostu umowa? Umówiliśmy się po prostu z Frankiem, że mniej więcej raz na dwa tygodnie, kiedy będzie miał wolny dzień, ja będę miała wychodne. I to nie z jakichś praktycznych powodów typu lekarz, zakupy tudzież inna sprawa do załatwienia. Będę mogła sobie wyjść z domu żeby pospacerować, przejechać się na rowerze, czy poczytać książkę na parkowej ławce. Mniej więcej na dwie –trzy godziny. Tyle mi spokojnie wystarczy. Franek powiedział, że to nie jest dla niego żaden problem, że nie mogę siedzieć cały czas zamknięta w czterech ścianach (taktownie przemilczałam, że w gruncie rzeczy zazwyczaj tak nie jest, ale wiadomo o co chodzi…), a on sobie na pewno poradzi. I że musi sobie radzić, nawet w takich trudniejszych momentach jak wczorajszy incydent.
No to zobaczymy, jak to będzie wyglądało w praktyce, ale jestem pełna optymizmu. Zresztą jak przyjdzie co do czego, nie dam się zbyć ;)

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Kalendarium Wikinga

Czy ja wspominałam, że Wiking po mamusi jest przekorny? Ano nie raz :P No i mamy potwierdzenie - uparł się i powiedział, że nie da nam tej satysfakcji i na dzisiejszym ważeniu nie będzie 6,5 kg. Jest 6495 g :D
Mam zagwozdkę jeśli chodzi o długość... Ten pomiar u takich dzieci w ogóle jest mało precyzyjny, a u nas to jeszcze było tak, że Wiking był mierzony w różnych przychodniach (choć zawsze w wyproście) plus pomiary, których dokonywaliśmy w domu. I nie wiem teraz czego się trzymać. Mi w domu wychodzi około 68cm. Tak też wypadałoby sądząc po tempie jego wzrostu, wg pomiaru w jednej z przychodni, do których już nie chodzimy. Ale w naszej przychodni wychodzi 64 cm (centymetr jest na stałe umocowany na przewijaku) - na własne oczy widziałam. Dwa miesiące temu wychodziło 62 i myślałam, że to błąd, ale może jednak nie. Więc w sumie to nie wiem, ile Wiking mierzy :) W każdym razie część ubranek ma w rozmiarze 62 a część 68. Może i rzeczywiście jest taki malutki :) Wcale mnie to nie martwi.
Pani doktor nie bardzo wie, co z nim zrobić, bo z jednej strony przybiera w normie, (a w ostatnim czasie nawet sporo, bo 400 gramów w 2 miesiące to dużo jak na niego)- z drugiej ledwo się mieści w siatce centylowej, bądź nawet z niej wypada... Ostatecznie, kiedy zobaczyła, że nie umie usiedzieć w miejscu i że ja też do potężnych nie należę, stwierdziła, że chyba taka jego uroda i na razie nie dopatrzyła się nieprawidłowości. Obserwujemy po prostu. Będziemy chodzić co 4-6 tygodni do ważenia (to już moje postanowienie), bo ze szczepieniami mamy spokój na najbliższe pół roku.

A tymczasem Wiking żyje sobie już na tym świecie siedem miesięcy. Z perspektywy tego, czego nauczył się w tym okresie, było to bardzo długich siedem miesięcy. Czasami usiłuję sobie przypomnieć, kiedy Wikingowi udało się coś po raz pierwszy i bywa, że przychodzi mi to z trudem. Dlatego też postanowiłam zebrać w jedno te mniej lub bardziej przełomowe momenty w jego rozwoju - tak ku potomności ;) Żebym kiedyś mogła opowiedzieć o tym samemu Wikingowi lub zwyczajnie komuś, kto o to zapyta :) Zwłaszcza, że niektóre umiejętności Wikuś posiadł dość szybko - za miesiąc/dwa wszystko się wyrówna, ale teraz z pewnych rzeczy mogę być dumna i dlatego właśnie chciałabym to utrwalić :)

WAŻNE - miesiące i tygodnie, które podaję, są tymi, które się rozpoczęły. 
Kiedy się mówi o wieku tak małego dziecka, nietrudno o nieporozumienia, bo jedna osoba mówi o tym, że dziecko przewracało się na brzuszek mając trzy miesiące, a druga, że w czwartym miesiącu. Chodzi o to samo, a wydaje się, że drugie dziecko zaczęło później :) Więc jeśli ja piszę na przykład, że Wiking w 5 miesiącu (21 tygodniu) zaczyna pełzać, to znaczy, że miał wtedy skończone 4 miesiące (a 20 tygodni). To tak gwoli ścisłości :)

1. miesiąc życia
Wiking od samego początku był bardzo silny i niemal od początku mocno trzymał główkę! Prawdę mówiąc nie pamiętam, kiedy tej główki faktycznie nie trzymał, bo od pierwszych dni profilaktycznie ją jednak podtrzymywaliśmy, ale np. kiedy myliśmy mu pupę pod kranem albo kąpaliśmy go, to ze zdumieniem stwierdzaliśmy, że zadziera ją do góry :)
3. tydzień - trzyma główkę na zdjęciu - więc to już jakiś dowód :P
4. tydzień - po raz pierwszy naprawdę uważnie rozgląda się po pokoju, przygląda się "zabawkom" które mu narysowałam i wycięłam

2. miesiąc życia (skończony 1)
5. tydzień - Wiking reaguje na dźwięk grzechotki
6. tydzień - wodzi wzrokiem za zabawką, pojawia się coś na kształt pierwszego uśmiechu
7. tydzień - leżąc na brzuszku po raz pierwszy podnosi główkę i przekręca ją z prawej strony na lewą; dłonie nie są już zaciśnięte w piąstki, zaczynają chwytać
8. tydzień - wydaje z siebie pierwsze dźwięki (nie licząc płaczu rzecz jasna :P)

3. miesiąc życia (skończone 2)
9. tydzień - jesteśmy już pewni - to nie grymas, tylko uśmiech! w dodatku jako reakcja na konkretny bodziec :); Wiking podnosi się w leżeniu na brzuszku na przedramionach oraz przypadkowo przewraca się z brzuszka na plecy

4. miesiąc życia (skończone 3)
12. tydzień - niezgrabnie chwyta w rączkę podaną mu zabawkę w odpowiednim kształcie postawiony w pozycji pionowej np. na naszych kolanach, prostuje nóżki
13. tydzień - pierwszy głośny śmiech! od tej pory można już go do niego prowokować; zaczyna przyjmować pozycję do pełzania
17. tydzień - Wiking po raz pierwszy zupełnie samodzielnie przekręca się z pleców na brzuszek oraz wkłada zabawkę do buzi

5. miesiąc życia (skończone 4)
18. tydzień  - po raz pierwszy sam chwyta zabawkę, którą mu podajemy, lub która wisi w zasięgu jego wzroku; przewraca się z pleców na brzuszek i z powrotem na plecy, zdecydowanie krzyczy aaaa, eeeeee, podczas zabawy najczęściej słychać u,u,u,u
19. tydzień - staje się prawdziwym wiercipiętą! zwłaszcza w nocy - od tej pory we śnie przekręca się na brzuszek i nie chce spać w inny sposób, "wędruje" po łóżku; podnosi się na ramionach
20. tydzień - Wiking dostaje po raz pierwszy do zjedzenia pokarm z łyżeczki - najpierw kaszkę, później pierwsze warzywa;
21 tydzień. - zaczyna pełzać i przyjmować pozycję do raczkowania

6. miesiąc życia (skończone 5)
22. tydzień - chyba po raz pierwszy słyszymy z ust Wikinga dźwięk inny niż samogłoska, coś w rodzaju ebwuuuu, od tej pory ciągle tak buczy;
25. tydzień - Wiking swobodnie przemieszcza się, żeby dosięgnąć zabawki leżącej w oddali

7. miesiąc życia (skończone 6)
27. tydzień - odkrywa, że dzięki czołganiu się można się przemieszczać nie tylko po pokoju, ale i po całym mieszkaniu
28. tydzień - Wiking siada i siedzi samodzielnie!, tego samego dnia samodzielnie wstaje, chwytając się za szczebelki łóżeczka; od tego tygodnia swobodnie raczkuje i na wszystko próbuje się wspinać
29. tydzień - bez większego problemu wstaje przy wszystkich meblach lub przy ścianie
30. tydzień - nauczył się uginać nóżki przy upadaniu, dzięki czemu upada na pupę a nie na głowę :); wymachuje rączką, w której trzyma zabawkę, bądź "wali nią" o stolik na przykład :)

8. miesiąc życia (skończone 7)
31. tydzień - teraz już nie tylko ebwuuuu, ale również aba, awa, ała a nawet bababa i bała!, od czasu do czasu mruczy jak mały samochodzik 
32. tydzień - mam już pewność, że Wiking zauważa, ze wychodzę z pokoju, zagląda za mną i głośno się śmieje, gdy wracam, teraz można się już z nim w ten sposób bawić :)


To na razie tyle :) Będę uzupełniać. Żałuję, że nie wpadłam na pomysł, żeby sobie na bieżąco te postępy notować. Teraz musiałam się trochę do tego przyłożyć - czytałam archiwum, przeglądałam zdjęcia i filmiki, kojarzyłam fakty i zdarzenia, żeby jak najbardziej precyzyjnie określić co kiedy miało miejsce. Kiedy tak się nad tym wszystkim zastanawiałam, to musiałam obiektywnie stwierdzić, że zdecydowanie bardziej skupiałam się na ruchu i postępach w tym kierunku. Jakoś mniej na rozwoju mowy. Tylko kilka momentów pamiętam dokładnie, takich najbardziej znamiennych. Może to dlatego, że ruch łatwiej zauważyć, a może dlatego, że na tym bardziej mi zależało, choć jak tak o tym teraz myślę, to przecież też mi zależy, żeby się z młodym szybko dogadać ;)


niedziela, 16 sierpnia 2015

Spacery, czyli wikingowa rutyna dla zainteresowanych część III.

Dzisiaj sobie daruję konspekt, bo notka wyszła nieco krótsza niż w przypadku karmienia i spania ;)

Mimo, że Wiking przyszedł na świat w zimie, dzięki temu, że była dość łagodna, szybko zaczęliśmy wychodzić na spacery. I od tamtego czasu wychodzimy właściwie codziennie, bez względu na pogodę. A jeśli z jakiegoś powodu się nie udało wyjść, to wystawiałam wózek na balkon, a że ten jest duży, to czasami chodziłam z nim tam i z powrotem :)
Początkowo, kiedy Wikuś był malutki, spacery były dla mnie prawdziwym wybawieniem! Co prawda wydzierał się podczas ubierania, ale płacz cichł jak ręką odjął w momencie, kiedy włożyłam dziecko do wózka. Po chwili mały zasypiał. Spał podczas całego spaceru trwającego zwykle od 30 minut do godziny, a po powrocie do domu zwykle nie budził się jeszcze przez dwie godziny. Czasem bywało, że uspokajał się trochę później - na klatce schodowej, w windzie, w momencie wyjścia na dwór. Straszne było, kiedy uciszał się dopiero "za zakrętem" :) Ale na szczęście te wrzaski nie były normą. Potem mu przeszło i tylko sporadycznie zdarzało się, że wychodziliśmy z syreną - zazwyczaj miał po prostu taką fazę przez parę dni. Albo gdy był bardzo śpiący.
Na początku Wiking na spacerach nie budził się wcale. Po pierwszym miesiącu zdarzyło się od czasu do czasu, że chwilę zapłakał, ale potem zasypiał z powrotem. Kiedy mniej więcej po trzech miesiącach okazało się, że Wiking już niekoniecznie na spacerze zawsze tylko śpi, trudno było mi się z tym pogodzić :) Ale "najgorsze" miało dopiero nadejść, bo mniej więcej od czwartego miesiąca życia skończyło się spanie po spacerze :) Ledwo przekraczaliśmy próg mieszkania - już była pobudka!
Mniej więcej wtedy właśnie spacery już przestały być dla mnie zbawieniem i gwarancją świętego spokoju :) Ale na szczęście, jeśli wyszłam w odpowiednim odstępie czasu od poprzedniej drzemki, Wiking znowu zasypiał na czas kiedy byliśmy na zewnątrz. Pogoda była ładna, więc korzystałam z tego i najczęściej kiedy tylko Wikuś zasnął przysiadałam sobie na ławce i wyciągałam książkę. Owszem, zdarzało się czasami, że nagle zaczynał się wydzierać i trzeba było go na trochę z wózka wyciągnąć, ale to były sporadyczne sytuacje. Jakoś sobie radziłam. Zaadaptowałam się do nowego. Po raz kolejny. I znowu nie na długo.

Krótko po tym, kiedy Wiking skończył pięć miesięcy, spacery stały się dla mnie prawdziwym koszmarem! Nie dość, że dziecko wcale nie chciało spać, to w ogóle w tym wózku nie chciało być! Wiking był silny, więc co rusz przewracał się na brzuszek, wstawał do czworaków i wrzeszczał - bo choć nie chciało mu się spać, to jednak był śpiący. Czasami taki spacer kosztował mnie naprawdę dużo stresu. Lepiej było, kiedy nie wrzeszczał - wtedy po prostu pozwalałam mu podróżować w tej pozycji na czworakach - odsłaniałam mu budkę, żeby wszystko widział. Generalnie wzbudzaliśmy zainteresowanie i uśmiechy na twarzach mijających nas osób, bo widok Wikinga w tej pozycji w wózku był dość pocieszny :)
Jednak mniej więcej przez jakieś dwa tygodnie spacery to była dla mnie gehenna. Wikingowi co prawda taka pozycja odpowiadała zdecydowanie bardziej niż na plecach, ale widać było wyraźnie, że wózek mu się nie podoba i już. Wystarczyło go z niego wyciągnąć i płacz cichł jak ręką odjął.

Ogromne nadzieje pokładałam w spacerówce, która była w Miasteczku. Kiedy w lipcu przyjechał mój wujek, przywiózł ją i... było lepiej, chociaż też nie rewelacyjnie. Wiking był przypięty, więc nie mógł za bardzo fikać - siedział więc spokojniej przez dłuższy czas. Mogłam to przetestować, bo akurat dużo z wujkiem zwiedzaliśmy. Zdarzały się wrzaski, ale myślę, że bardziej ze względu na to, że już mu się trochę nudziło. Generalnie cieszyłam się, że trochę się zainteresował tym, że więcej widzi, ale bywało sporo momentów, kiedy i tak trzeba było go z wózka wyciągnąć. Był ze mną zawsze wujek albo tata, więc miał kto nosić przynajmniej...
Ale od ponad dwóch tygodni Wiking zaskakuje tym, że nie narzeka na wózek. Siedzenie ma już całkowicie podniesione pod kątem prostym i chyba wreszcie zorientował się, jakie to niesie ze sobą korzyści. Bardzo uważnie wszystko obserwuje i siedzi cicho. Kiedy w Miasteczku wyszłam z koleżanką i jej dzieckiem, pytała się, czy on zawsze taki grzeczny jest na spacerach :) Inni znajomi, spotkani przypadkowo również dziwili się, że jest taki spokojny :) Nie pozostaje mi nic innego jak odpukać i liczyć na to, że tak już pozostanie! Chociaż zapewne pojawi się jakiś nowy problem, nauczyłam się już tej prawidłowości.
Teraz nie zależy mi już na tym, żeby Wiking spał, jedynie, żeby spokojnie siedział.

Przy okazji zamiany gondoli na spacerówkę, chwilowo pojawił się problem drzemek w ciągu dnia. Być może pamiętacie, jak przy okazji notki o spaniu, pisałam, że w ciągu dnia układam Wikinga do wózka. Zastanawiałam się jak ten problem rozwiązać - bo przecież nie będę co chwilę wymieniać gondoli na spacerówkę i z powrotem. Cóż, problem rozwiązał się sam, a konkretnie rozwiązał go Wiking, który bez większych ceregieli po prostu nauczył się zasypiać w łóżeczku niezależnie od pory dnia :)  Bez bujania, bez jeżdżenia przez próg. Kiedy jesteśmy gdzieś "w terenie" i do dyspozycji mamy tylko spacerówkę, gdy widzę, że Wikuś robi się śpiący po prostu ją obniżam i zdarza się, że po jakimś czasie on spokojnie zamyka oczy. Ale czasami kiedy jest już mocno zmęczony i nie jesteśmy w trakcie spaceru tylko np. siedzimy na ogródku to nie ma szans, żeby zasnął na plecach. On po prostu tego bardzo nie lubi. W takiej sytuacji odpuszczamy zapinanie go i pozwalamy mu zasnąć na brzuszku lub na klęcząco z pupą do góry. Zazwyczaj gdy się tak ułoży to zasypia w ciągu pięciu sekund.

Oprócz wózka mam oczywiście jeszcze chustę. Początkowo potrzebna była mi tylko w domu, a Wikingowi służyła głównie do spania. Później w domu praktycznie przestałam go wiązać, ale za to kiedy gdzieś wychodzimy to zdarza mi się mieć Wikinga w chuście zamiast w wózku. Zwykle robię tak, kiedy idę załatwić coś konkretnego, kiedy jadę do Warszawy w konkretnym celu (czasami zabieram ze sobą asekuracyjnie wózek, ale nie zawsze) albo kiedy np. po południu idziemy z Frankiem na małe zakupy lub jakieś lody. Jednak nie stosuję chusty kiedy wychodzę po prostu na spacer. Chociaż czasami zabieram ją ze sobą na wszelki wypadek, to pomimo tych trudnych dni spacerowych, jeszcze się nam nie zdarzył.
Wiking na początku nie lubił momentu wiązania w chuście, ale kiedy już był zawiązany, szybko zasypiał. Później się to zmieniło - od kiedy zaczął się interesować światem, w ogóle nie płacze w momencie zawiązywania w chustę. I w ogóle widać, że mu się zaczęło podobać. Obserwuje wszystko dookoła i jest zadowolony. Nawet dość często pozwala mi usiąść np. w autobusie :) Z kolei gdy zaczyna się robić śpiący to się trochę wierci i czasami płacze. Muszę go wtedy trochę poprzytulać i włożyć mu coś pod głowę tak, żeby miał ją całkiem przytuloną do mnie, wtedy zasypia. Choć czasami zdarza się (co lubię najbardziej), że zaabsorbowany tym, co się dzieje wokół niego, nie zauważa, że robi się śpiący i po prostu zamyka oczy :)

Na spacery najlepiej chodziłoby się do jakiegoś parku, ale niestety Podwarszawie Bliższe w którym mieszkam takowym nie dysponuje. Podwarszawie Dalsze ma za to ich aż ze trzy i to całkiem ładne, ale trzeba by tam jechać samochodem. Trochę bez sensu. Szlifuję więc podwarszawskie chodniki. Chodzę między domkami jednorodzinnymi to z jednej, to z drugiej strony, czasami przechodzę na teren osiedli, innym razem kręcę się po skwerkach. Mogłoby być lepiej, ale się przyzwyczaiłam. Czasami, kiedy Franek jest w domu, wybieramy się komunikacją miejską do któregoś z warszawskich parków. W każdym razie radzimy sobie. Może ze dwa razy się zdarzyło, że Franek wziął Wikinga na spacer dając mi w ten sposób "wychodne" tyle, że w drugą stronę, czyli miałam domowy czas wolny. Zazwyczaj jednak spacer to czas wolny Franka, a konkretnie czas na jego spanie. Zwykle czekam aż wróci z pracy i wtedy wychodzę, bo wiem, że będzie chciał odespać bardzo wczesne wstawanie. Najbardziej lubię, kiedy wychodzimy we trójkę, ale to się nie zdarza często. Tylko kiedy Franek ma wolne a i to nie zawsze, bo czasami się nie składa.
Jednak samotne spacery też nie są takie złe. Oczywiście pomijając czasy fochów Wikinga :) Ale kiedy siedzi tak, jak teraz i wszystko po prostu obserwuje, to jest też trochę czas wolny dla mnie lubię sobie wtedy porozmyślać o różnych sprawach.

Jak ze wszystkim, tak i ze spacerami, przeszliśmy przez kilka różnych faz. I pewnie jeszcze kilka przed nami :) Raz jest lepiej, raz gorzej. Bardzo nie lubię, kiedy Wiking zmienia to, co się już utarło, bo pomimo tego, że ciągle powtarzam sobie, że przy dziecku do niczego nie można się przyzwyczajać, to jednak mimowolnie się przyzwyczajam i potem bardzo doskwiera mi każda zmiana. Muszę się na nowo przystosowywać. Ale taka jest kolej rzeczy i staram się sobie z tym radzić. I tak robię postępy, bo na przykład ostatnio, kiedy było tak źle na spacerach, cały czas powtarzałam sobie, że to na pewno minie i że muszę przetrzymać. Przetrzymałam i poprawiło się. Oczywiście mam obawy, że to jeszcze nie koniec i Wikuś znowu z czymś wyskoczy :P Ale póki co mam nadzieję, że będzie dobrze :)