*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 5 maja 2014

I łup! Spadłam.

Poniedziałek sprowadził mnie na ziemię :( Kurczę, przeczuwałam, że tak będzie i niestety nie pomyliłam się. Nie, nie chodzi tym razem po prostu o syndrom przedszkolaka.
Cały długi weekend był naprawdę bardzo przyjemny. Odpoczęliśmy, zrelaksowaliśmy się i w ogóle zrobiliśmy wiele rzeczy, które nam były potrzebne. Czuję, że wykorzystaliśmy ten czas na maksa i nie mam poczucia, że coś mi uciekło.

Ale niestety obawiam się, że już standardem będzie ten lekki ucisk w żołądku w momencie, gdy w poniedziałkowy ranek siedzę w samochodzie, którym pokonujemy te prawie 300 kilometrów. Bo jakoś tak się złożyło, że nawet jeśli wracamy z naładowanymi bateriami i w całkiem niezłych nastrojach, to wkrótce otrzymujemy jakąś niezbyt przyjemną wiadomość. Nie zawsze oczywiście tak jest, ale ten raz, a potem drugi sprawił, że właśnie często podczas porannej podróży powrotnej odczuwam te "motyle w brzuchu" i bynajmniej nie są one spokrewnione z tymi, które wywołują przyjemne odczucie ekscytacji bądź euforii przed przyjemnymi zdarzeniami lub gdy się człowiek zakocha.
I dzisiaj też właśnie tak było. Konkretnych powodów niby nie miałam - tłumaczyłam to sobie tym, że być może w tym oraz następnym tygodniu rozstrzygnie się chociaż jedna istotna dla nas sprawa i po prostu już się tym lekko stresuję. Ale starałam się jednak to zignorować, bo przecież i tak niczego nie przyspieszę, dobrego nastroju też do reszty nie straciłam.
Franek odstawił mnie do pracy, ale niestety już po godzinie zadzwonił z tą właśnie niezbyt dobrą informacją :( Nastąpiło małe nieporozumienie, którego skutki niestety mogą być już większe, a chodzi o jego pracę. 
W normalnych okolicznościach (czytaj: jeszcze miesiąc temu) bylibyśmy bardzo zadowoleni z takiego obrotu spraw, ale że trochę sie od tamtego czasu zmieniło, to teraz jest to nam niekoniecznie na rękę. Gorzej, że na razie niewiele można zrobić, żeby cokolwiek sprostować, bo nie wiadomo, czy gra jest warta świeczki. Los trzyma nas teraz w szachu. Daje nam nadzieję na coś dobrego, ale nauczyłam się już w ostatnich miesiącach, że dopóki nie będzie konkretów, nie można się na nic nastawiać. Dobija mnie to czekanie! Zwłaszcza dziś, gdy okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo być biernym i można za to oberwać.
Nawet nie wiem, kiedy będziemy wiedzieć coś na pewno. Jutro Franek ma do załatwienia pewną sprawę, która przeciągnie się aż do czwartku. A i w czwartek nie wiadomo, czy już coś z tego wyjdzie, czy jeszcze trzeba będzie czekać.
Ale może przynajmniej jutro będziemy wiedzieć, na ile poważne konsekwencje może mieć ten dzisiejszy telefon. Tylko co z tego, bo jak się okaże, że poważne, to już chyba zupełnie zwariuję z tego stresu!

Nie mogę pisać na razie konkretnie. Nawet nie bardzo mam na to ochotę, bo wystarczy, że cały czas o tym rozmyślam, mimo usilnych prób zepchnięcia tematu na margines moich myśli - wszak i tak tym niczego nie przyspieszę.
Chciałabym tak, jak Franek.  Ja w takich sytuacjach tracę apetyt, chęć na przyjemności i dobry sen. Franek po prostu traci ochotę na zwyczajne funkcjonowanie - na przykład miał iść na duże zakupy, bo nic w domu do jedzenia nie mamy, ale mu się odechciało (co w sumie i tak idzie w parze z moją utratą apetytu) i po prostu... poszedł spać! Jak ja mu zazdroszczę tej umiejętności przesypiania stresów! Ja wtedy wręcz przeciwnie - spać dobrze nie mogę.
No i jeszcze to wredne stado ciem w moim żołądku (bo to jednak nie mogą być motyle), które teraz jeszcze bardziej się rozszalały... Długo z nimi nie wytrzymam.