*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 20 listopada 2011

Szarlotka konta placek z budyniem.

Swego czasu – gdy ja mieszkałam jeszcze z dziewczynami, a Franek u rodziców, zawsze kiedy wracałam z Miasteczka w niedzielny wieczór Franek zjawiał się choćby na dziesięć minut. Głównym celem jego wizyty (poza przywitaniem się ze mną, chociaż wcale nie jestem pewna, co było ważniejsze :P) była pomoc w rozpakowaniu torby. A konkretniej – torby z wałówką. Zawsze przywoziłam z domu kilka słoików, mrożonki, do tego jeszcze coś z niedzielnego obiadu. Kuchnia mojej mamy Frankowi bardzo odpowiada, więc później zaczęłam wszystkiego dostawać podwójnie – żeby starczyło dla nas dwojga.
Do czasu niestety… Jeszcze na początku, gdy zamieszkaliśmy razem, każda moja wizyta w Miasteczku była „owocna” jeśli chodzi o łupy jedzeniowe. Aż się po kilku miesiącach nieuważnie zdradziłam, że w zasadzie to ja umiem gotować. Wystarczyło, że rodzice parę razy zjedli u nas obiad i nagle wałówka ograniczyła się do rzeczy, których my sami nie robimy – surówki w słoikach, zakiszone ogórki i parę innych specjałów. Ale dania obiadowe niestety się skończyły.
***
Franek w weekend pracował, więc ja pojechałam do Miasteczka. W piątek jeszcze na pożegnanie powiedział mi: „to przywieź dużo jedzenia” :) Co by nie był rozczarowany później, zawczasu uświadomiłam mu, że takie dobre czasy już nie powrócą :)
Doszło już nawet do tego, że jak jestem w Miasteczku to ja sama dla całej rodziny gotuję (kurka wodna, jakbym wiedziała, że im tak posmakuje, to dalej udawałabym, że mam dwie lewe ręce :P). W ten weekend mama zrobiła też klopsa pieczonego z suszonymi śliwkami i boczkiem. Ja się trochę przyglądałam i rzekę: „nie jest to specjalnie skomplikowane, muszę też u siebie zrobić”.. Po chwili się zreflektowałam: „albo lepiej nie, bo następnym razem to już nic nie dostanę :)”
Śmieję się oczywiście z tego wszystkiego i chociaż jedzenie mamy smakuje mi bardzo, to dobrze, że nie musi za długo stać przy garach, żebym ja z głodu nie umarła :) A poza tym – cieszę się, że stanęłam na wysokości zadania i potrafię wykarmić swojego narzeczonego (a on mnie rzecz jasna :)) Kiedyś myślałam, że różnie z tym będzie – ale to temat na osobną notkę.
Jednak wcale źle po weekendowej wizycie nie było. Przyjechałam wczoraj i wypakowałam łupy. Franek w tym czasie stołował się z kolei u swoich rodziców i też mu coś skapnęło. Wyłożyliśmy więc na stół: mój rosół, pieczonego klopsa i szarlotkę oraz Frankowy chleb własnej (znaczy maminej) roboty, suszone grzybki i placek z budyniem. Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy: mamy tak całkiem o nas nie zapomniały, z głodu nie umrzemy :)