*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 25 października 2011

Na tapczanie siedzi leń…

…ten leń to ja! Przedwczoraj. Tyle, że na wersalce bardziej niż na tapczanie :) Rzeczywiście, niemal cały dzień spędziłam nie robiąc nic pożytecznego. Dla otoczenia, bo dla mnie, wszystko co robiłam, było jak najbardziej pożyteczne :) Wróciłam do domu po dziewiątej, po nocy spędzonej u dziewczyn na świętowaniu przyszłotygodniowych urodzin Doroty. Obudziłam Franusia, uśmiechnęłam się ładnie do niego i poprosiłam o herbatkę i tosta. Bo ani jedno ani drugie nigdy nie smakuje tak dobrze, jak wtedy, gdy przygotowane jest ręką Franka :)
Po konsumpcji oboje ulokowaliśmy się pod kocykiem na wspomnianej wcześnie wersalce i wtuleni w siebie oglądaliśmy… bajkę :) Znacie Baranka Shauna? Bo ja nie znałam i już wiem, co straciłam! No baranek wymiata :D Później Franek poszedł do pracy, a ja zostałam, nieco samotna, na tej wersalce i czytałam. A w przerwach na obejrzenie tego i owego w telewizji szydełkowałam. I tak do wieczora! Wstawałam tylko na siku i jedzenie :) Obiad ugotowałam w sobotę, więc w tej kwestii też się nie wysilałam. Wystarczyło podgrzać. A i tak mi lekutko krupniczek wykipiał, bo zapomniałam o nim :P Dopiero po 19tej konstruktywnie ruszyłam tyłkiem i wyprasowałam dwie koszule, żeby Franek miał się w co do pracy w poniedziałek ubrać :) A potem to już tylko szybka kąpiel, lektura do poduszki i oddałam się w objęcia Morfeusza – z braku objęć Franka, który wrócił koło północy chyba, ale nawet nie wiem, bo się nie obudziłam.
Potrzebny jest taki dzień od czasu do czasu, zdecydowanie mi się przysłużył. Niesamowicie się zrelaksowałam, robiąc tylko to, co lubię i zwyczajnie przez cały dzień odpoczywając. Ale równowaga w przyrodzie została zachowana, bo za to sobotę miałam dość intensywną. Wstałam rano i popędziłam na aerobik. Później zakupy i gotowanie obiadu. Pranie i sprzątanie. Z dziewczynami byłam umówiona na wieczór, a wcześniej oczywiście trzeba się było jeszcze na bóstwo zrobić :) Niby cały dzień miałam na wszystko, a ledwo się wyrobiłam. Ale jeszcze do kościoła w sobotni wieczór przed imprezą zdążyłam pójść, bo nie wiedziałam, jak bardzo zmęczona będę dnia następnego :)
Świętowanie rozpoczęłyśmy u dziewczyn w domu i piwkowałyśmy trochę, zanim wyruszyłyśmy na miasto.Wróciłyśmy o porze za mało przyzwoitej, żebym sama wracała do domu – albo inaczej – za bardzo przyzwoitej, bo przecież już nieraz zdarzyło mi się wrócić rano, dziennym tramwajem :) Przespałam się więc z Juską, a resztę już znacie :)
Ogólnie rzecz biorąc, weekend znowu udany. Prawdę mówiąc mało który mój weekend jest nieudany, bo jakoś zawsze robię to, co mi się podoba. Szkoda tylko, że Franek szedł na popołudnie do pracy, ale jak widać i tak udało nam się skraść dla siebie parę chwil.  
Fajnie jest mieć wszystkie weekendy wolne, a mam tak pierwszy raz od… czasów przedszkolnych chyba :)