*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 31 lipca 2009

O poranku.

Wstałam wczoraj, jak zwykle, w okolicach szóstej. Zebrałam się dość sprawnie i pojechałam do pracy. Jak co dzień wchodzę do jednego  z CH, w którym jest nasz lokal, wspinam się ruchomymi schodami, które o tej porze jeszcze nie są ruchome, otwieram wejście do lokalu, zapalam światło i.. nic. Światła nie ma. Zapalam światło w biurze, światła nie ma. Światła nie było w żadnym z pomieszczeń. I co tu teraz zrobić? Siódma godzina, dla mojego szefa to jest środek nocy.  (Serio, zawsze mi powtarza, że nie rozumie jak ja mogę w środku nocy do pracy przyjeżdżać:)) Nie ma do kogo zadzwonić. Nie pozostało mi nic innego jak wycofać się rakiem. Tak też zrobiłam. 

Wyszłam z CH i poczułam charakterystyczny zapach… Zapach poranka w Hiszpanii. Tak właśnie pachniało powietrze, kiedy wychodziłam rano na zajęcia, gdy mieszkałam w Cordobie. Pachniało świeżością, parującą rosą i zapowiedzią upału. Była siódma rano, a słońce było już bardzo wysoko. Pojechałam do najbliższego parku. Park ten zawsze jest pełen ludzi. Człowiek na człowieku, zwłaszcza, że na środku jest wielka fontanna (o tej porze oczywiście była wyłączona), w której można sobie pobrodzić w największy upał. A tym razem było pusto. Mogłam sobie wybrać ławkę. Usiadłam na słońcu, wyciągnęłam książkę i delektowałam się chwilą. 

Lubię poranki. Nie powiem, że zawsze wstaję rześka i nigdy nie mam ochoty po prostu przewrócić się na drugą stroną i olać sprawę (zwłaszcza, że nikt mi nie każe wcześnie przychodzić), ale tak naprawdę dochodzę do siebie już po pięciu minutach. I lubię ten zaspany świat o tej porze. Na ulicach nie ma jeszcze korków, ludzi mało. W pracy cisza. Około dziewiątej robi się już zupełnie inaczej. A ja wtedy patrzę na tych śpieszących się ludzi i po cichu się z nich śmieję, bo wiem jak wiele stracili. W dużym mieście jest to szczególnie widoczne, bo tu życie zaczyna później. A ja mam wrażenie, jakbym o tej siódmej rano była razem z niewielką liczbą innych osób, dopuszczona do jakiejś tajemnicy. Wiem, brzmi to śmiesznie, ale przecież ci, którzy zaczynają pracę o dziesiątej rzadko mają okazję zobaczyć jak wyglądają ulice wcześnie rano. Nie usłyszą śpiewu ptaków, bo jest już zagłuszony przez ruch uliczny. Nie poczują zapachu kwiatów, bo kiedy rosa wyparuje, nie będzie on już tak intensywny. Tylko o tej porze słońce ogrzewa skórę w specyficzny sposób – bo promienie są już bardzo ciepłe, ale jednocześnie czuć jeszcze na skórze dotyk chłodnego powietrza…
Tego się nie da nawet opisać, tej magii poranka. Bo później czar pryska. Czasami żałuję, że chodzę do pracy tak wcześnie i nie mam możliwości wyjść do parku o siódmej rano. Na szczęście zdarzają się od czasu do czasu takie awarie, które pozwalają mi na wyjście w teren :)

środa, 29 lipca 2009

Relacja z koślawym dialogiem.

Na początek słowo dotyczące większości komentarzy :)To prawda, pogoda może i mogła być lepsza, ale powiem szczerze, że niespecjalnie mi to przeszkadzało :) Ważne, że codziennie było trochę słońca i udało nam się trochę opalić. Ja zawsze będę uważać, że i tak najważniejsze jest podejście i jak się człowiek potrafi zorganizować to i w deszczu coś fajnego wymyśli:) Aczkolwiek nie było tak źle:) W środę od rana siedzieliśmy na plaży i po parku godzinach musieliśmy uciekać z obawy przed poparzeniem słonecznym. Wchodziliśmy parę razy do wody, ale słońce grzało tak mocno, że kiedy tylko poczuliśmy lekkie pieczenie uciekliśmy z plaży. Nie uśmiechało nam się kwiczenie z bólu przez pół nocy ;)
A w czwartek nadszedł czas na spakowanie się z powrotem do autka i wyruszenie na południe. Jechaliśmy cały dzień prawie, bo jednak do mnie do Miasteczka znad morza jest prawie 600 km. Po drodze jeszcze tylko w Poznaniu u „teściów” zjedliśmy obiad. Podróż była burzliwa. Nawet bardzo. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie zatrzymałam auto na jakimś odludziu, usiadłam na skraju drogi i powiedziałam, że dalej nie jadę i niech sobie jedzie sam. Powodem tych emocji było to, że Franek ciągle komentował: „za szybko jedziesz, za blisko się go trzymasz, obie ręce na kierownicy trzymaj: No szlag by to…! Pomijam już to, że mam prawo jazdy o pięć lat dłużej niż on! Ale samochód należy do mnie! I mogę nim kuźwa nawet piruety robić jak mi się spodoba. Oczywiście przesadzam, ale strasznie mnie wkurzają jego komentarze, bo jak on prowadzi, to ja się zajmuję książką i nie zwracam na niego uwagi. I nie komentuję nawet jak go zatrzymuje policja i wlepia mu mandat albo jak gubi drogę. Ulżyło mi ;) W każdym razie jakoś dojechaliśmy i pozostałą część urlopu spędziliśmy w moim rodzinnym mieście. Tam czas upłynął nam błyskawicznie na utrwalaniu opalenizny nad okolicznym jeziorkiem, długich spacerach i grillowaniu. W tym czasie przypadała też nasza rocznica, ale jakoś się nie złożyło na wielkie świętowanie. Można powiedzieć, że nadrobiliśmy w moje urodziny. Ale notkę rocznicową, to mam ochotę jeszcze popełnić:)
Wracaliśmy w poniedziałek i już wiadomo było kto będzie prowadził. Ja się uparłam i powiedziałam, że w życiu już nie będę prowadzić jak on będzie siedział obok. Wyruszyliśmy a tu nagle śliczna tęcza! Mówię mu, żeby się zatrzymał. Nie. Mówię mu jeszcze raz, że chcę zdjęcie zrobić. W końcu uległ. I dobrze zrobił, bo dzięki temu przystankowi i mojej tęczy okazało się, że nie świeci nam jedna żarówka! A właściwie to gdyby nie ja, to byśmy o tym nie wiedzieli. O, jaka jestem przydatna ;) I zdjęcie mam:
  
  
Nadmienię tu, że zdjęć w tej notce miało być więcej, ale Franek się wtrącił i ocenzurował mi notkę ;) Powiedział, że jak na razie to wystarczy tych zdjęć. Mogłabym go co prawda nie posłuchać… ale już nie będę taka.
Wjeżdżając o 22 na nasze osiedle zakończyliśmy urlopu część pierwszą. Część druga już niedługo, bo za niecałe dwa tygodnie. Nie mogę za bardzo wziąć naraz więcej niż tydzień, więc zawsze muszę sobie wolne rozbić na dwa miesiące., co jest mi nawet na rękę. A tym razem wybieramy się do Zakopanego…
 A na koniec taka mała anegdotka. Kiedy Franek wymienił tę żarówkę, zadzwonił do niego tata i rozmawiali na ten temat. Tato pytał, czy Franek sam ją wymieniał, czy gdzieś zjechał. Na to Franek oburzony:
- No sam przecież!
Na co ja oburzona się wtrąciłam:
- Jak to sam. Przecież ja ci pomagałam.
- Ty? Jak?
- No.. żarówkę ci podałam nie?
Franek dziwnie na mnie spojrzał, ale same powiedzcie, czy mógłby wymienić tę żarówkę, gdybym mu jej nie podała??

niedziela, 26 lipca 2009

Krótka relacja

Wyjechaliśmy zgodnie z planem. To jest o piątej. Podróż przebiegła sprawnie i bez większych problemów. Tylko pogoda nas niepokoiła, bo robiło się coraz bardziej ponuro i coraz bardziej padało. Kiedy dojechaliśmy na miejsce trochę się poprawiło, ale było po prostu zimno. Jestem prawdziwym zmarźluchem jakich mało. Wyobraźcie sobie, połowa lipca a ja miałam na sobie: podkoszulkę, koszulkę z długim rękawem, sweterek, bluzę i kurtkę. Nie żartuję. Naprawdę tak byłam ubrana. Pojechaliśmy z Grajkami – kolegą Franka i jego dziewczyną, którzy mają przyczepę kempingową i tam spaliśmy. Poza tym byli jeszcze znajomi Grajków – małżeństwo po trzydziestce z dwójką dorastających córek. Dość szybko okazało się, że oni mają nieco inną koncepcję na spędzanie urlopu niż my, ale o tym może innym razem. W każdym razie po obiedzie Grajki i Rodzinka poszli spać, a my na spacer brzegiem morza. Pokusiliśmy się nawet na pomoczenie nóżek w lodowatej wodzie:) Słońce zaczęło świecić, więc zrobiło się całkiem przyjemnie. Rozebrałam się aż do sweterka :) Doszliśmy aż do następnej miejscowości, spacer trwał trzy godziny. Po powrocie właściwie już tylko się wykąpaliśmy, co w polowych warunkach zajmuje trochę więcej czasu niż normalnie, i szybko zasnęliśmy. Niedziela powitała nas pięknym słoneczkiem i błękitnym niebem. Mieliśmy nadzieję na jakieś opalanie, ale niestety koło południa słoneczko zawiodło. Pozostało nam tylko iść na kolejny spacer, tym razem w drugą stronę :) Wreszcie w poniedziałek mogliśmy się trochę powygrzewać. Przedwczesna to jednak była radość, bo już kolejnego dnia niebo zachmurzyło się już po dziesiątej:( Ale uparliśmy się z Frankiem, wzięliśmy leżaki, parasol i poszliśmy na plażę. Takie oto gniazdko sobie uwiliśmy:)
  

Po pół godzinie zaczęło padać. Nie zraziliśmy się. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Przykryliśmy się kocem i było całkiem przyjemnie. Plaża opustoszała. Zostaliśmy sami. Od czasu do czasu przechodzili tylko jacyś spacerowicze i dziwnie się na nas patrzyli :)
 
Później przestało padać. Franek poszedł się wykąpać w morzu a potem zajął się budowaniem czegoś z piasku. Ja natomiast pogrążyłam się w lekturze.
 
 
Siedzieliśmy tak cztery godziny. Aż w końcu po piętnastej wyszło słoneczko. Nasza cierpliwość została wynagrodzona :) Już po godzinie plaża wyglądała tak:
 
A nasze legowisko tak:
 
Miła odmiana co? :) Wieczorem natomiast poszliśmy na romantyczny spacer. Bo jak można być nad morzem i nie zaliczyć zachodu słońca? :)
 
 
cdn…

sobota, 25 lipca 2009

Dzień po.

Już nie mieszkam z magistrem od fikołków. Mieszkam z przyszłym doktorem od fikołków :P Dorotka dostała się na studia doktoranckie:) Niestety z tym doktorem długo nie pomieszkam, bo nadszedł ten smutny dzień naszego rozstania:( W przyszłym tygodniu wyprowadza się. Znalazła wreszcie mieszkanie. Plus jest taki, że będzie teraz mieszkać  dwa bloki dalej:) Drugi plus – będę miała więcej miejsca na półkach, reszta to minusy :( No ale trzeba szukać pozytywów w sytuacjach, na które i tak nic nie poradzimy.
Ale wczoraj miałyśmy wielki dzień. A właściwie wielki wieczór. Zaczęło się od obcowania z Panem Sobieskim :) Zasiedział się u nas trochę i na imprezę wyszłyśmy w iście hiszpańskim stylu – dopiero o pierwszej. Ale czas został przez nas dobrze wykorzystany. Zebrało nam się na zwierzenia. I wyznałyśmy sobie przyjaźń. Pewnie pamiętacie mój post na ten temat, kiedy pisałam, że nie wierzę w przyjaźń. I może nadal nie wierzę, ale gdybym miała uwierzyć, to Dorota jest osobą, którą mogłabym uznać za przyjaciółkę. Nie wiem, może niedobrze wyszło, bo nadal twierdzę, że jak się czasami coś powie na głos, to czar pryska. I boję się, że tak będzie w tym przypadku, ale z drugiej strony chyba potrzebowałyśmy takiej rozmowy. Ostatnio kiedy poszłyśmy razem na imprezę, Franek nie spał całą noc i czekał aż wrócimy. Tym razem też nie spał. Tyle, że postanowił mieć mnie na oku… Zabrał kolegę i poszli z nami. Nie powiem, nie byłam do końca zadowolona z tego obrotu sprawy, bo bałam się, że za bardzo będzie mnie kontrolował. Ale potem pomyślałam sobie, że nie robię przecież nic złego, więc niech i nawet kontroluje. A przynajmniej mogłyśmy bez obaw zostawić swoje żakiety, bo kiedy szalałyśmy na parkiecie chłopaki ich pilnowali ;) Bawiłam się świetnie. Rzadko chodzę na imprezy, ale jak już idę to bawię się na całego. Nawet pasowało mi, że Franek pojawiał się znikąd w każdym momencie, kiedy jakiś facet za bardzo starał się do mnie zbliżyć, bo poszłam potańczyć a nie na polowanie:) A tak przynajmniej wszyscy się szybko zorientowali, że „te panie są z ochroną” :) Wyobraźcie sobie, że nawet się pytali, czy mogą z nami zatańczyć:) Dla Franka byłam dość okrutna. Szedł dzisiaj do pracy na 10 i koło czwartej zaczął się denerwować, że nie chcemy wracać. Nawet chciał mnie zaszantażować:) „Albo wracamy albo wracam sam” Powiedziałam, żeby wracał… Wiem, może trochę przesadziłam, ale ja naprawdę poszłam się pobawić i miałam zamiar korzystać z chwili. Nie kazałam mu przychodzić, więc nie kazałam też zostać. Ale i tak został. Ostatecznie do łóżka kładłam się o 5:48.
Tego potrzebowałam :) Co prawda dzisiaj nie czuję się najlepiej, ale było warto. Lubię jak mi od czasu do czasu alkohol zaszumi w głowie. A zaszumiał wczoraj porządnie:) Nawet nie pamiętałam, że obudziłam się przed ósmą i wysłałam do Franka serię smsów:
„Kocham Cię Franuś”
„Jak mnie nie kochasz, to mi napisz”
„A jak mnie nie kochasz to też mi napisz”
„Nranuus:)” (to chyba miał być Franuś hehe)
No to już wiecie, Margolka czasem lubi się zabawić ;)
Ps. Wybaczcie nieskładną relację, ale pisanie na kacu mi nie służy ;)

czwartek, 23 lipca 2009

Kwiatowo

            
Takie oto kwiaty dostałam wczoraj w pracy. Tak się ucieszyli, że wrócilam z urlopu. Hihi. A tak na serio, dostałam te lilie (które, jak się okazało u Heli, są moimi kwiatami:)) od szefa z okazji urodzin. No i powiedzcie mi, jak ja mam się martwić, że mi się urlop skończył, skoro mnie tak witają?
A tu cały zestaw urodzinowy i lilie w firmowym flakonie hehe. U nas w studenckim mieszkaniu próżno szukac wazonu. Skutecznie zastępują nam go… kufle do piwa:) A ponieważ te kwiaty się nie zmieściły, wykorzystłam w tym celu pozostałość po jednym z prezentów urodzinowych od Franka. Kieliszki dostałam od Doroty. No czyż nie prezentuje się pięknie? :)
Cały wtorek spędziliśmy razem z Frankiem, który się bardzo postarał, żeby umilić mi ten dzień. Opuścił mnie tylko na chwilę -  w celu nabycia prezentu dla mnie. Sporo czasu spędził też w kuchni przygotowując śniadanie, obiad i kolację:) Franuś zadbał o wszystko, o rozrywkę, nastrój i o to, żeby po prostu było przyjemnie. Wieczorem żałowałam, że to już koniec urodzin:) Ale dzień też był również wspaniałym zwieńczeniem urlopu. Poza tym okazało się, że to jeszcze nie całkiem koniec, bo wczoraj Franek chyba poczuł się zazdrosny o lilie od szefa i postanowił podarować mi jeszcze więcej kwiatów:)

Czyli po prostu zabral mnie do ogrodu botanicznego:)

 Miało być pourlopowo, a wyszlo pourodzinowo :) Z przyczyn technicznych relacja z urlopu zaprezentowana zostanie w terminie późniejszym:)
Dziekuję Wam za życzenia urodzinowe, bardzo mi było miło. A korzystajac z okazji, chcialabym rowniez na forum zlozyc zyczenia Sylwii, ktora tego samego dnia rowniez obchodzila urodzinki ;)

poniedziałek, 20 lipca 2009

I wrócili.

Jestem. Na razie tylko na chwilę, jedynie po to, aby oznajmić powrót. Od godziny jesteśmy w Poznaniu. Opaleni, co ważne :) i wypoczęci, co najważniejsze. A przynajmniej na razie tak mi się wydaje hihi. Na szczęście jutro jeszcze mamy wolne. Franek chciał wrócić wcześniej. Chyba knuje coś na moje urodziny:) Ale to dobrze, bo mamy jeszcze paręnaście godzin na oswojenie się z tym, że w środę trzeba iść do pracy. Plan na dni kolejne to:1. Odpisanie na Wasze komentarze pod poprzednimi postami
2. Krótka relacja z wakacji
3. Udokumentowanie relacji jakimiś fotkami
4. Przeglądnięcie Waszych blogów.
Z tym ostatnim to się chyba przez miesiąc nie wyrobię :P Mam nadzieję, że nie pisałyście za dużo, bo nie wiem jak mi się uda nadrobić te wszystkie zaległości. A teraz idę spać. Ciekawe co mi się dzisiaj przyśni, bo ostatniej nocy to już śniłam o tym, że wróciłam do pracy. Rzeczywistość głośno się dobija do mojej podświadomości :)
Ps. Chyba mi jednak brakowało tego pisania.

sobota, 11 lipca 2009

Wyjechali na wakacje...

No to się doczekałam. urlopu. Inauguracja nastąpiła dziś (wczoraj) wieczorem. Wyszłyśmy sobie w Dorotą i jeszcze jedną koleżanką na piwko, podczas gdy Franek już smacznie spał – w końcu on prowadzi. A ja się właśnie zastanawiam, czy w ogóle mi się opłaca spać, skoro za dwie godziny muszę wstawać…
Wyruszamy nad morze na parę dni,a potem do Miasteczka. Oby tylko pogoda nam się udała…  Będę teraz przez jakieś pięć dni zupełnie odcięta od neta. Ciekawa jestem jak to zniosę, bo to będzie chyba pierwszy raz od dwóch lat:) Zawsze gdzieś się tam komputer pałętał. No, ale pewnie od wszystkiego trzeba czasem odpocząć:) Przed nami (mam nadzieję) kilka dni pełnych wrażeń. A poza tym zbliża się nasza rocznica i moje urodziny. Po cichu liczę na małe świętowanie:)
Niedługo wracam. Trzymajcie się cieplutko.
Ps. Helu, przepraszam, że do tej pory nie przesłałam Ci tego tłumaczenia :(

czwartek, 9 lipca 2009

Ale o co chodzi?

Nie rozumiem tego całego zamieszania wokół koncertu Madonny. Dla mnie to jakaś paranoja. Nosz naprawdę chyba sezon ogórkowy się zaczął, to i politycy, którzy na wakacje nie wyjechali nie mają czego się czepiać.
Fanka Madonny ze mnie żadna. Ot, znam jej piosenki, bo chyba się nie uchował taki, co by nie znał. Niektóre mi się podobają, inne nie. Na koncert zamiaru iść nie miałam. Ani też nie miałam nic przeciwko temu, żeby się takowy odbył. Nie czaję, co jest nie tak z piętnastym sierpnia? Ja rozumiem, jakby tak chciała wystąpić w Środę Popielcową. Albo Wielki Piątek. To są jednak dni, które polskiemu społeczeństwu kojarzą się z umartwianiem się, zadumą, pokutą. Ale 15 VIII? Toż jakie to ascetyczne święto? Obraza Matki Boskiej? No, ale jaka obraza? Przecież koncert nie odbywa się w kościele. Jestem wierząca i to nawet praktykująca regularnie, ale nie oburza mnie to. Przecież jak ktoś będzie chciał to i do kościoła zdąży przed koncertem, a co złego w tym, że sobie pójdzie potem poskakać na koncercie idolki? Ja nie rozumiem w jaki sposób koncert ten obraża MOJE uczucia religijne? Ok, może i Madonna jest artystką prowokującą, ale jest taka zawsze, czy to piętnastego sierpnia, czy pierwszego grudnia… Poza tym, jeśli ktoś się czuje urażony, to po prostu na ten koncert nie idzie. Nikt mu nie każe iść. No to dlaczego innym się zabrania? No to zostawmy to ich sumieniu. I dlaczego na przykład osoba niewierząca miałaby zrezygnować z koncertu? Wniosek z tego taki, że pewnie data koncertu akurat posłużyła przeciwnikom gwiazdy jako pretekst do rozpętania burzy medialnej. Będą teraz dyskutować, przekonywać, kłócić się… No i oczywiście modlić się w intencji odwołania koncertu.
Współczuję wszystkim fanom Madonny, którzy na pewno bardzo długo i niecierpliwie czekali na to wydarzenie. A teraz się robi na nich jakąś nagonkę. Niejeden ksiądz z ambony takiego fana (przysłowiowego) Kowalskiego wyzwie, a to może być dla niego szansa, żeby po prostu spełnić swoje marzenie…

wtorek, 7 lipca 2009

Zagadka

Przeczytałam ostatnio taką typowo babską książkę z serii „Literatura w spódnicy”. Takie mało wymagające czytadełko. Opowiada o lasce, z którą po dwóch latach związku zerwał  facet.  No i oczywiście bohaterka za wszelką cenę stara się wypełnić pustkę w swoim życiu. Najlepiej nowym facetem. A jednocześnie cały czas wierzy, ze tamten jednak ją kocha i wróci. Skądś to znamy? Typowe, co? :) W każdym razie, dziewczyna umówiła się na kilka randek.Ale nic z nich nie wynikło. Raz koleś nie odpowiadał jej wizualnie i do tego trochę przynudzał. Innym razem niby wszystko ok a jednak czegoś brakowało… I w trakcie czytania pomyślałam sobie, że to bardzo prawdziwe.
Ja to już dawno nie byłam singielką :) a poza tym między jednym a drugim związkiem przerwę miałam tylko półroczną, ale pamiętam trochę jak to jest. Poza tym mam mnóstwo koleżanek bez facetów. I widzę jak jest. A jest dokładnie tak jak w książce.Potencjalnych partnerów wcale nie brakuje. Poszłam na imprezę i już poznałam trzech. Przez Internet kilku następnych. Tu jakiś znajomy koleżanki, kuzyn kolegi… Okazji niby mnóstwo. Parę spotkań. I nic. Nie klei się. No i na czym polega właściwie ta miłość? Od czego zależy to, że chłopak fajny, wizualnie nam odpowiada, szarmancki, inteligentny, ale jakoś chęci nie mamy, żeby traktować go inaczej niż jako dobrego kolegę… A z kolei innego prawie nie znamy, a wystarczy, ze raz spojrzymy w jego oczy i wpadłyśmy jak śliwka w kompot…
Przynajmniej u mnie zawsze tak było. Nigdy nie było tak, że spotykałam się z chłopakiem, rozmawiałam z nim i potem od słowa do słowa zostawaliśmy parą.Przeważnie było tak, że poznaliśmy się, zwykle spędziliśmy trochę czasu razem –i to nawet nie sami, tylko w gronie znajomych, a następnego dnia już byliśmy razem… Szybko? Może, ale potem byliśmy ze sobą bardzo długo, więc po co odwlekać to, co nieuniknione.
Ja wierzę, że zadziałało to „coś”. Oczywiście nikt nie wie co to jest.Może chemia po prostu, jak to się często mówi. Może feromony. Zagadkowa sprawa.Nie wiem co sprawia, że akurat z Frankiem jest mi dobrze. Co sprawiło, że podwóch latach mijania się obojętnie na osiedlu nagle spotkaliśmy się ipoczuliśmy, że to jest to? Przecież nie chodziło tylko o to, że oboje jesteśmywolni. Tak naprawdę nikt nie pomyślałby, że moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę,że będziemy do siebie pasować. A jednak.  Może to prawda z tymi połówkami jabłka. Ale ta teoria mnie jednak nie do końca przekonuje, bo wierzę, że można kochać tak samo szczerze kilka razy w życiu. Może ta miłość jest inna, ale tak samo szczera. Chyba najbardziej przemawia do mnie teoria magnetyzmu serc. I podobnie jak Fredro wierzę w bliźniacze dusze (ale nie w miłość od pierwszego wejrzenia). Musi istnieć coś takiego, co sprawia, że między dwiema osobami zaczyna iskrzyć. Co wywołuje motyle w brzuchu i miękkie kolana. A później, powoduje, że nawet bez tych motyli chce się spędzić z tą drugą osobą życie. Przecież zwykle to nie rozsądek o tym decyduje. W ogóle myślę, że gdyby rozum się zaczął za dużo wtrącać, nie byłoby połowy związków.  No chyba, że ktoś mi racjonalnie wytłumaczy o co chodzi w miłości, wtedy rozumowi zwracam honor :)

poniedziałek, 6 lipca 2009

Boli. Boli. I boli.

Notka miała być o czymś innym, ale musiałam ją przesunąć w czasie, bo potrzebuje Waszej porady. Oczywiście o ile będziecie mogły mi jej udzielić. Ale może któraś z Was doświadczyła tego co ja. Otóż STRASZLIWIE BOLĄ MNIE PLECY. No to jest jakaś masakra. Odczuwam ból, w dole pleców, zwłaszcza po lewej stronie. Wygląda na to, że to po prostu bóle krzyża. Pierwszy raz odczułam lekki dyskomfort około stycznia. Potem bolało mnie jak na przykład długo prowadziłam samochód. Ale przez długi czas nie bolał mnie odcinek lędźwiowy, tylko bardziej kość ogonowa. Teraz boli mnie tylko krzyż. Ostatnio się to nasiliło. Czytałam sporo na ten temat. Wyczytałam, że u większości osób ból mija samoczynnie, u mnie nie minął od miesiąca i jeszcze się nasila :( Czytałam też, ze przyczyną często są słabe mięśnie grzbietu i brzucha i należy je ćwiczyć. Ale ja chodzę na aerobik dwa razy w tygodniu! Więc to na pewno nie to jest przyczyną. Nawet się zastanawiałam, czy przypadkiem nie przesadziłam z ćwiczeniami, ale chyba nie, bo po aerobiku raczej jest lepiej niż gorzej. Wiem, że mam siedzącą pracę i to na pewno ma wpływ, ale nie dajmy się zwariować, przecież ile ludzi w biurze pracuje, siedzi po kilka godzin i nie ma żadnych dolegliwości :/ Normalnie już nie wiem co mam robić. Od wczoraj ból jest nie do zniesienia. Bo do tej pory bolało tylko przy schylaniu się, potem już jak się poruszałam a teraz siedzę, nie ruszam się a boli. Jak macie jakiś pomysł, co może mi pomóc, bardzo proszę o radę :(

sobota, 4 lipca 2009

Koślawe dialogi cz. 2

Weekend tym razem zupełnie inny w intensywności. Zdecydowałam, że jadę do Miasteczka i oto jestem. A na dodatek w ramach oszczędności zdecydowałam się pojechać pociągiem, czego nie robiłam chyba od grudnia. Ale za tydzień jedziemy na wakacje, więc tankować i tak trzeba będzie. Tym razem poświęciłam swoją wygodę:) Przynajmniej sobie poczytałam, bo trudno to robić prowadząc samochód.

Wiecie, ostatnio mam mnóstwo pomysłów na notki. Ale po pierwsze nie umiem ich jakoś zgrabnie ująć w słowa. Po drugie nie mam czasu za wiele, żeby poświęcać go blogowi. Jak zwykle, w robocie początek miesiąca i mam papierogedon. Tym bardziej, że swój czas poświęcam również na szkolenie kilku kierowników sali w papierologii. W końcu nie mogę być niezastąpiona. Mam nadzieję, że sobie poradzą. A dzisiaj padam już na pyszczek.  A jako dobranockę serwuję Wam kolejny odcinek z cyklu Koślawe Dialogi:
Wracam z pracy. Jestem koszmarnie głodna i prędzej zjem konia z kopytami niż zdążę cokolwiek przyrządzić. Zwierzam się Frankowi:
- Mam gołąbki w zamrażarce. Ale ja jestem głodna JUŻ. A one prędzej odlecą niż się rozmrożą :(
- No trudno, nie mam pomysłu na twój obiad.
- A ty co będziesz jadł?
- Ja? Ja mam jednego małego kotleta.
- <zaczynam skomleć>
- Nie patrz na mnie jak kot ze Shreka. To naprawdę mały kotlet.
- No wiesz co, nie podzielisz się? Pan Jezus podzielił się dwiem rybami z pięcioma tysiącami ludzi a ty nie podzielisz się kotletem z jedną Margolką??
PS. Swoją drogą, teraz, jak już wiem, że potrafię patrzeć jak kot ze Shreka, wykorzystuję to przy każdej okazji

piątek, 3 lipca 2009

Zostałam ciocią.

Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z dziećmi. Nie miałam okazji się nimi opiekować. Miałam jakieś małe kuzynki, ale wtedy ja sama jeszcze byłam dzieckiem. Dwunastoletnim, ale jednak dzieckiem. Dlatego właściwie dzieci się zawsze bałam. To znaczy nie lubiłam jak do mnie podchodziły, bo nigdy nie wiedziałam jak mam się zachować. Nie wiedziałam co mam z nimi robić, co mam do nich mówić. Skąd mogę wiedzieć co rozumie dziecko dwu albo pięcioletnie? Albo będę mówić za mądrze, albo zrobię z dzieciaka idiotę. Tak źle i tak niedobrze. Dlatego generalnie się do nich dzieci nie zbliżałam. Inna sprawa, że w ogóle mnie do nich nie ciągnęło. Nie to, że nigdy nie chciałabym mieć dzieci, ale zdaje się, że nie nastąpiła jeszcze u mnie aktywacja instynktu macierzyńskiego. Poza tym chyba nie należę do osób, które kochają wszystkie maluchy bez wyjątku, bo wiele z nich mnie zwyczajnie irytuje. Zwłaszcza te wychowywane „bezstresowo”.

Ale jak byłam ostatnio na weselu, zauroczył mnie śliczny czteroletni blondynek, kuzyn Pana Młodego. Słodkie dziecko, a poza tym baardzo grzeczny i co najwazniejsze potrafił się sam sobą zająć. Ok, parę razy przyleciał do mnie żebym mu balona podała, bawił się czasami z dorosłymi. Ale w ogóle nie męczył swoją obecnością. Nawet jak się przewrócił, szybko się pozbierał nie włączając syreny alarmowej, nawet nie wiem czy ktoś oprócz mnie to zauważył.

Przedwczoraj byliśmy na imieninach u babci Franka. Byliśmy pierwszymi gośćmi. Po nas przyszedł kuzyn Franka z żoną i półtorarocznym synkiem. Niespecjalnie zwracałam uwagę na małego. Do czasu. Siedziałam przy oknie i Kubuś zapragnął przez to okno powyglądać. Podszedł do mnie i coś tam zaczął mruczeć. Trochę zesztywniałam, bo to było dla mnie totalnie krępujące, tak nie wiedzieć jak się zachować. A Kuzyn powiedział do Kubusia, „no idź do cioci niech cię weźmie na ręce.” Cioci? Jakiej cioci. Szlag, to chyba o mnie :/ Zignorowałam, wpychając w siebie kolejny kawałek ciasta. Drugiego zdania nie dało się zignorować, jako że było skierowane bezpośrednio do mnie: „No ciocia, weź Kubusia na ręce” Co było robić. Przez myśl przeszło mi, „jak to dobrze, ze mam psa, przynajmniej wiem, że nie upuszczę.” (Proszę się tu nie oburzać, to nie jest nic obraźliwego. Kocham mojego pieska i jest przez nas traktowany jak nasze dziecko) Kubuś okazał się trochę wygodniejszy w trzymaniu, bo mój piesek nie obejmuje mnie łapkami za szyję ;),  za to dużo bardziej ruchliwy. Wagowo było tak samo. Trzymałam go na rękach i… nic się nie stało. Przeżyłam. Mało tego, nawet mi się spodobało. Potem siedział u mnie jeszcze na kolanach i w ogóle chyba sobie mnie trochę upatrzył bo sam do mnie podchodził i wyciągał rączki, żeby go podnieść. Franek tez przypadł mu do gustu, bo kiedy babcia chciała mu umyć rączki, stanowczo powiedział, (no, bardziej pokazał) że chce żeby zrobił to Franek. Kiedy odjeżdżaliśmy Kubuś był zachwycony, gdy wzięłam go na kolana i mogł sobie trochę „pokierować” autem.
Kilkakrotnie powtarzane przez Kuzyna zdanie, że ładnie tak we trójkę wyglądamy i może powinniśmy „o czymś” pomyśleć, konsekwentnie ignorowaliśmy. To zdecydowanie nie czas na to. Ale przynajmniej się oswoiłam trochę z dzieckiem. Już się nie boję.  A nawet podobała mi się ta chwilowa opieka. Franek zaczął na mnie mówić „ciocia Margolka” i stwierdził, że ładnie wyglądałam „z malcem na rękach”.
I tym sposobem, Moi Drodzy, zostałam ciocią. O kurczę, jeszcze nigdy nie byłam niczyją ciocią :P