Ostatnio rozmyślałam sobie o różnych rzeczach i postanowiłam sobie te różności zebrać w jednej (trochę nieskładnej) notce. Oto co wydumałam...
Nie czuję się zmęczona. Obawiałam się, że pierwsze dni mnie
wykończą, choćby tym, że z dnia na dzień zmienił się zupełnie mój sposób
funkcjonowania. Poza tym bałam się o pobudki w nocy i wczesne wstawanie z
brakiem możliwości odsypiania. Ale okazało się, że rano wstaję bez problemu, a
w ciągu dnia też nie odczuwam zmęczenia ani senności.
Z drugiej jednak strony bywa, że w nocy nie sypiam najlepiej. Mam
wrażenie snów na jawie albo śni mi się praca. To akurat jest mi znajome,
pamiętam jeszcze jak pięć lat temu zaczynałam pracę w Winiarni, było tak samo.
Tyle, że wtedy cały czas miałam przed oczami różne tabelki i obliczenia, teraz
śnią mi się nowe twarze i miejsca, bo jeszcze za mało konkretnych rzeczy mam do
roboty, żeby to one stały się tematem :)
Być może to zmęczenie przyjdzie do mnie z opóźnieniem - czasami
jest tak, że człowiek żyje w napięciu i gotowości, a dopiero kiedy przychodzi
moment rozluźnienia, zmęczenie uderza ze zdwojoną siłą. A może nie, może się po
prostu uodporniłam. Muszę przyznać, że rok opieki nad dzieckiem potrafi być
bardzo wyczerpujący fizycznie, a jednak ja sobie radziłam całkiem świetnie.
Owszem, bywałam bardzo zmęczona psychicznie, ale takich dni, kiedy wieczorem
czułam się obolała i miałam ochotę tylko na sen było naprawdę niewiele. Może to
zabrzmi śmiesznie, ale szkoda mi było czasu i energii na bycie zmęczoną, więc
się trzymałam :) I być może to mi pozostało.
Druga kwestia, chyba ważniejsza dla mnie, o której sobie ostatnio
pomyślałam to to, że przestałam tęsknić za czasem ciąży i przed nią! Kiedy
byłam w domu z Wikingiem, nawet kiedy byłam z tego stanu rzeczy zadowolona,
miałam często chwile, kiedy z ogromnym sentymentem wspominałam czas, kiedy
byliśmy z Frankiem tylko we dwójkę. Bywało, że przez ułamek sekundy myślałam
sobie, że fajnie byłoby gdzieś pojechać albo coś zrobić, a wtedy do mnie
docierało, że to przecież w tym momencie niemożliwe. Spontaniczność w tym
wydaniu to nie jest drugie imię rodziców małego dziecka :P Wspominałam też, jak
fajnie było, kiedy byłam w ciąży i wiele razy myślałam, jak fajnie byłoby się
cofnąć i przeżyć to jeszcze raz :)
Wczoraj uderzyło mnie, że już nie mam takich pragnień. To znaczy -
oczywiście nadal bardzo dobrze wspominam ten czas i nadal chciałabym, żebyśmy
mogli z Frankiem mieć trochę czasu tylko dla siebie, ale już nie mam na to
takiego ciśnienia i nie tęsknię za tym. Za to pojawiła się tęsknota za tymi
beztroskimi chwilami we troje. Albo za czasem, który spędzałam z Wikingiem. Za
wspólnymi spacerami albo za wyjazdami do miasta.
I doszłam do wniosku, że wraz z nadejściem tego nowego etapu w
moim życiu, nie do końca udało mi się zamknąć poprzedni rozdział zwany
„margolka na urlopie macierzyńskim”. Niemniej jednak zamknięty został rozdział
pod tytułem „bez Wikinga”. Cieszę się z tego, bo za dużo tych tęsknot by było
jak na jedną mnie :) Poza tym to jednak trochę męczące było z tak ogromną,
niemal fizycznie odczuwalną nostalgią wspominać czas, który siłą rzeczy
odszedł, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na wiele lat. Mimo wszystko,
odczuwam teraz swego rodzaju ulgę.
Nie oznacza to oczywiście, że zupełnie przekreśliłam możliwości
spędzania miłych chwil tylko z Frankiem :) Jasne, że nadal są dla mnie ważne i
będę szukać okazji do tego, żeby się pojawiały, ale już bez takiego żalu, kiedy
jest to niemożliwe.
Sądzę więc, że z czasem minie również ta tęsknota za czasem, kiedy
wózek z Wikingiem nieustannie mi towarzyszył :) Przyznaję, że na razie jeszcze
cały czas bywa, że budzę się nieco zdziwiona faktem, że muszę się zbierać do
pracy, a po powrocie mam poczucie, jakby to był tylko jeden taki dzień poza
domem, a jutro znowu wszystko wróci „do normy”. Sama jestem zdziwiona tym, jak
jednak łatwo mi przyszło zaakceptowanie sytuacji, w której nie pracowałam, wystarczyło
sobie odpowiednio zorganizować czas :) Oczywiście nie ma to nic wspólnego z
byciem pełnoetatową matką polką i kurą domową, bo gdyby tylko o to chodziło, to
bym się udusiła :) Raczej to kwestia tego, że potrafiłam docenić swobodę, jaką
dawało mi bycie sobie (i Wikingowi rzecz jasna) sterem, żeglarzem i okrętem -
wcześniej wydawało mi się wręcz niemożliwe czerpanie radości z takiego trybu
życia jaki prowadziłam przez ostatnie pół roku. A jednak czegoś się o sobie
dowiedziałam i za to mogę być Wikusiowi wdzięczna :)
W ogóle to mnie samej trudno jest dojść do ładu z własnymi
emocjami, bo z jednej strony jest ten żal za minionym czasem, a z drugiej ulga
i zadowolenie z powodu tego, że mam pracę. Nie lubię takiego rozdarcia, ale
nauczyłam się już, że w życiu są sytuacje, kiedy trudno tak jednoznacznie być
szczęśliwym z dwóch wykluczających się wzajemnie powodów :) Bo przecież wiem,
jestem wręcz przekonana, że gdybym tej pracy nie dostała i dzisiejszy dzień
spędzała, jak zwykle, na opiece nad Wikingiem, to nie czułabym się zupełnie
komfortowo ze świadomością, że jestem bezrobotna i nie wiem, jak długo ten stan
rzeczy jeszcze potrwa. Teraz za to czuję, że jest tak, jak powinno być, tylko
szkoda mi tego, co się już skończyło. Wiecie, to jest tak, jak wraca się z
wakacji - człowiek się cieszy, że wrócił na stare śmieci do domu, a jednak żal,
że już po urlopie. No to teraz jest mniej więcej tak samo, tylko dziesięć razy
bardziej :)
Pewnie po prostu muszę sobie to wszystko jeszcze przepracować, a
to wymaga czasu. Nie wiem, ile go potrzeba, ale liczę na to, że za kilka
tygodni stwierdzę, że już się oswoiłam z tym, co nowe.
A jutro weekend, więc będę miała możliwość przypomnieć sobie, jak
to jest być z Wikusiem przez cały dzień :)