*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 6 lutego 2015

Od początku cz. II (czyli uwaga - rozpisuję się!)

Po tym wszystkim, co działo się w izbie przyjęć, przyznam, że miałam wizję, że jak mnie zaraz wezmą w obroty, to urodzę w ciągu kilku godzin. I oczywiście bardzo tego nie chciałam. Ale decyzja o tym, że przyjmują mnie na oddział była już nieodwołalna. Odprawiłam więc Franka po moje torby, (spakowane, jak być może pamiętacie, jeszcze na początku grudnia, ale - o ironio! przed wyjściem z domu coś stamtąd wyciągałam i niechcący wysypała mi się częściowo zawartość jednej z nich, pomyślałam sobie, że pozbieram, jak wrócę - nie było mi dane, musiałam Frankowi telefonicznie tłumaczyć, co powinno się jeszcze w tej torbie na powrót znaleźć :P) a sama poszłam na konsultację z lekarzem - tym razem z miłą (choć już nie tak wylewną, ale równie skorą do odpowiadania na moje pytania) panią doktor. Wtedy to dowiedziałam się, że jednak z tym porodem to nie takie hop-siup, bo zanik tętna nie musiał oznaczać nic groźnego, a po prostu, że dziecko się przekręciło, lub chwyciło za pępowinę, ale trzeba to monitorować. Miałam zlecone KTG trzy razy na dobę po godzinie i dalsze działania miały zależeć od zapisu.
Przede wszystkim zapytałam o to, czy mogłam sprowokować moją sytuację tym, że:
a) w czasie świąt pozwoliłam sobie na kilka odstępstw od diety (raczej w granicach normy, ale nadal kawałek sernika, czy pierniczki to były produkty zakazane)
b) w okresie świątecznym dużo podróżowałam i duużo chodziłam.
Oczywiście odpowiedź była taka, jakiej się spotkałam - absolutnie nie. To są czynniki zewnętrzne, które nie mogły w żaden sposób zaburzyć zapisu. Tak sądziłam, ale zapytałam, bo wiedziałam, że znajdą się osoby (nie pomyliłam się, dwie takie się znalazły), które będą sugerowały, że moimi podróżami wywołałam sobie poród...
Poza tym zapytałam, czy jest możliwe, że wyjdę ze szpitala jeszcze bez dziecka i otrzymałam odpowiedź, że raczej mam się nastawiać na to, że nie. Pani doktor powiedziała, że jeśli nie będzie się działo nic niepokojącego, to nie będą gwałtownie porodu indukować, ale jednocześnie, ponieważ ciąża jest już donoszona, na pewno nie będą trzymać mnie aż do terminu, więc jakieś działania raczej będą podejmowane.
Odpowiadając na Wasze pytania już o tym pisałam (swoją drogą może uznacie to za dziwactwo, ale już prawie odpowiedziałam na wszystkie komentarze - mimo, że z miesięcznym opóźnieniem :P, ale tak już mam; jak ktoś chętny, to sobie może zajrzeć :)), ale źle mi się pisało na tablecie lub telefonie, więc chciałam teraz podsumować kilka rzeczy. Powodem przyjęcia mnie na oddział nie była cukrzyca ciążowa, a nieprawidłowy zapis KTG (który to rzeczywiście miałam zlecony ze względu na cukrzycę). Poza tym, gdyby ciąża nie była już donoszona, prawdopodobnie odesłaliby mnie do domu z przykazaniem jeszcze częstszych zapisów- taki wyciągnęłam wniosek z rozmów z lekarzami i położnymi oraz sądząc po tym, jakie działania podejmowano w odniesieniu do innych pacjentek - przypadki były różne, ale raczej nie indukowano porodu, jeśli ciąża nie była donoszona i nie było żadnego poważnego zagrożenia. Cukrzyca nie jest wskazaniem do tego, żeby poród wywoływać wcześniej, ale jednocześnie raczej się nie dopuszcza do tego, żeby ciąża była przenoszona z kolei. Wiedziałam, że moja ciąża jest ciążą podwyższonego ryzyka (lub inaczej - patologiczną, stąd oddział patologii ciąży), dlatego liczyłam się z tym, że pod koniec coś się może dziać, ale nie na zasadzie, że wiedziałam, że urodzę wcześniej. Raczej spodziewałam się, że jeśli zacznie się 40 t.c. to wtedy zostanie podjęta decyzja o indukowaniu. Dlatego też, skoro już znalazłam się na oddziale patologii, cukrzyca była jednym (obok zapisów KTG) ze wskazań do tego, żeby jednak poród wywoływać - bez sensu byłoby na przykład trzymać mnie jeszcze dwa tygodnie, po czym i tak podjąć decyzję o wywoływaniu, bo nic by się nie działo. Jednocześnie od samego początku w ogóle nie było mowy o cesarskim cięciu - ku takiemu rozwiązaniu nie było absolutnie żadnych wskazań (przynajmniej do którejś kolejnej godziny porodu, ale o tym będzie w innym odcinku :)), to, że tak długo to trwało również nie. Wiedziałam, że zbyt pochopna cesarka mi nie "grozi", bo byłam w szpitalu, w którym cc traktowane jest jako dość poważna operacja i unika się jej wykonywania, jeśli nic złego się nie dzieje (ale jednocześnie nie zwleka się na ostatnią chwilę i nie jest tak, że prawie się w ten sposób nie rodzi).
Generalnie pierwszego dnia byłam nieco zdołowana faktem, że znalazłam się w szpitalu, miałam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia... Poza tym średnio mi pasowało, że tak wcześnie urodzę. Miałam też mieszane uczucia co do samego faktu, że poród miał być indukowany. Ale później zmieniłam zdanie - w szpitalu nie było źle, ale wiadomo, że to nie dom i nie uśmiechało mi się tam siedzieć zbyt długo (choć dwa tygodnie to i tak przecież bardzo długo). Pewnie, że lepiej, kiedy dziecko samo się decyduje na to, żeby wyjść na ten świat, jasne, że świetnie jest, gdy wszystko dzieje się samo i całkowicie naturalnie. Ale czasami tak się po prostu z różnych względów nie układa. Ja miałam pełne zaufanie do moich lekarzy i położnych, wiedziałam, że wiedzą co robią. Starali się chyba znaleźć złoty środek, bo skoro już została podjęta decyzja o wcześniejszym porodzie, to działano w tym kierunku, ale jednocześnie niezbyt gwałtownie. Dlatego też tak długo to trwało - stosowano jedną metodę, po czym czekano na efekt i zazwyczaj następnego dnia nic nie robiono. Poza tym cały czas miałam zapisy KTG (ech! do znudzenia! bywało okropnie, zwłaszcza, gdy z jakichś powodów się to przedłużało) i jeśli coś było nie tak, to też zajmowano się moim przypadkiem indywidualnie i zastanawiano się nad dalszymi krokami. Na przykład - kiedy podczas kroplówki z oksytocyną okazało się, że tętno trochę dziecku spadało, podjęto decyzję, że przewożą mnie na porodówkę. Ale wcześniej miał mnie obejrzeć jeszcze lekarz, a ja musiałam jeszcze leżeć dodatkową godzinę pod zapisem (który się unormował). Pani doktor po badaniu stwierdziła, że jeszcze nie jestem gotowa. Oczywiście mogłam dostawać oksytocynę do oporu, ale po prostu wtedy nie było powodu, żeby podejmować taką decyzję i stwierdzono, że może niepotrzebnie bym się męczyła, skoro można poczekać.
Czekałam tak samo jak Wy (przy okazji: bardzo mi miło, że nam w tym oczekiwaniu towarzyszyłyście :)) i tak samo chwilami byłam zdezorientowana, bo wydawało mi się, że już lada moment urodzę, a za chwilę okazywało się, że nic się nie dzieje. Generalnie trafiłam trochę na zły czas, bo co drugi dzień był dniem wolnym, więc personel się często zmieniał ze względu na urlopy, zastępstwa i właśnie weekendowe zmiany :) Niby na porodówce nie ma czegoś takiego jak weekend, ale bywało, że lekarze najbardziej decyzyjni z danego oddziału akurat nie pracowali a inni z zastępstwa nie chcieli się za bardzo wychylać i jeśli nic się nie działo z daną pacjentką to woleli czekać.
Miewałam kryzysy, i owszem. Pierwszy po tej sytuacji, kiedy już nas odsyłali na porodówkę. Drugi następnego dnia - kiedy moja towarzyszka z sali poszła rodzić. Bardzo fajna dziewczyna, świetnie się dogadywałyśmy (to ta od "poród party" ;)), więc potem mi jej brakowało. No i najpoważniejszy 6 stycznia - nawet się poryczałam, bo miałam już dość tego czekania, miałam wrażenie, że nigdy nie urodzę (tłumaczenia Franka, że i na mnie przyjdzie kolej na nic się zdały) i w ogóle byłam wszystkim zdołowana. Ale po rozmowie z jedną położną trochę mi przeszło, a wieczorem poszłam na mszę do kaplicy szpitalnej. Pomodliłam się nie o szybkie rozwiązanie, ale o cierpliwość i postanowiłam się oddać całkowicie w ręce Boga. Wyszłam z kaplicy w zupełnie innym nastroju, naprawdę przestało mi zależeć na "już! teraz! zaraz!", bo zrozumiałam, że Ten na górze jakiś plan zapewne wobec mnie ma... No i faktycznie miał. Widocznie chciał, żebym zrozumiała... Bo przecież raptem półtorej godziny później odeszły mi wody i rozpoczęła się akcja porodowa. Bardzo dłuuga akcja porodowa, ale o tym jeszcze nie wiedziałam...