*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 31 stycznia 2014

Trzeba się trzymać

Trochę nam lepiej.
W środę podstępem zwabiłam Franka na neutralny grunt - czyli do mojej pracy. W środy ja zamykam, więc ostatnią godzinę jestem sama, poprosiłam Franka, żeby przyjechał pół godziny wcześniej. Trochę się opierał, ale w końcu go jakoś przekonałam. Kiedy przyjechał, powiedziałam mu wszystko, o czym myślałam przez cały dzień. Między innymi o tym, że nasza sytuacja nie jest taka beznadziejna, o tym, że rozumiem, jak się czuje, ale że mogliśmy się spodziewać, że tak będzie i teraz musimy to jakoś przetrwać. Że musi jakoś działać i wynajdować sobie jakieś zajęcie - choćby na siłę. I chciałam go wysłać na parę dni do Poznania, żeby zmienił otoczenie, spotkał się z rodziną, znajomymi, może nawet trochę się za mną stęsknił. 
Nie wiedziałam, czy Franek w ogóle będzie chciał słuchać, bo naprawdę z nim różnie bywa, ale udało się. I o dziwo, poskutkowało. Właściwie już  jak wróciliśmy do domu było lepiej.
A wczoraj od rana miał jakoś więcej energii. Wstał wcześniej, szybko pozmywał naczynia, wyszedł ze mną z domu, pozałatwiał kilka spraw takich jak wymiana żarówki kierunkowskazu, podwiązanie maty na balkonie, która nam się poluzowała. Poodkurzał, ogarnął mieszkanie. Od razu widziałam zmianę. Powiedział, że poczuł się trochę lepiej po naszej rozmowie.
To od razu przełożyło się na relacje między nami, bo znowu jest tak, jak lubię. Przyjemnie, blisko.
Perspektywa frankowego wyjazdu do Poznania nadal jest otwarta, ale jeszcze się zastanawia, czy na pewno tego chce, a jeśli tak, to musimy się zastanowić, kiedy byłby na to najlepszy czas, bo niektóre dni mamy zaplanowane. Proponowałam na przykład, żeby jechał w poniedziałek, ale odparł, że wtedy przecież idziemy na basen :) Tak czy inaczej, ja go do tego trochę namawiam - głównie dlatego, że mnie zawsze taki wyjazd do Miasteczka pomagał, kiedy nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić, nawet jeśli jechałam sama. Ale jeszcze zobaczymy.

Nie wiem na jak długo wystarczy nam znowu tego pozytywnego nastawienia i dobrego nastroju. Chciałabym, żeby na jak najdłużej, ale wiem doskonale, że gorsze dni przychodzą zawsze nieproszone i najczęśniej zupełnie znienacka. Mam nadzieję, że będziemy się trzymać. 

A tymczasem nadszedł piątek. Z jednej strony mój ulubiony dzień tygodnia, z drugiej - nieszczególnie lubiany :P Wiem, że to dziwne. Ale kiedy nigdzie nie wyjeżdżamy, to po powrocie z pracy w piątkowe popołudnie czuję zawsze lekką konsternację. Niby wcześniej zawsze snuję wiele planów i myślę jak wieloma przyjemnymi sprawami się zajmę, a potem czuję się jakaś wypompowana i lekko zdołowana. W sobotę zawsze mi mija i weekend zazwyczaj jest w całości udany. Ale te piątkowe popołudnia są takie sobie. Staram się więc już wcześniej zaplanować sobie coś konkretnego. Na przykład dzisiaj pogramy w Magię i miecz przy białym winie. Powinno wystarczyć, żebym nie poczuła, że kompletnie nie wiem, co ze sobą zrobić :)

środa, 29 stycznia 2014

Limit wyczerpany

Obiecałam sobie, że będzie dobrze. Że wszystko się ułoży. Że będę w to wierzyć mocno. Jak wiadomo, podejście to klucz do sukcesu, dlatego wierzyłam, że jak będę pozytywnie do wszystkiego nastawiona, to będzie mi jakoś lepiej - weselej, mniej stresująco. Działało - przez chwilę.
Teraz mam - albo mamy - bardzo złe dni :(
Bo niestety, ale nie jest mi łatwo wierzyć w to, że będzie tak dobrze, kiedy widzę, że Franek się męczy. Ja nie żałuję decyzji i nie żałuję tego, że tu jestem, a Franek chyba zaczyna. Ja z kolei zaczynam się zastanawiać, czy potrzebne było to, żeby faktycznie zwalniał się z Zielonej Firmy i tu przyjeżdżał na stałe? Było mu tam dobrze, a wcale nie było nam tak źle funkcjonować jako weekendowe malżeństwo. Oczywiście, że lepiej jest być ciągle razem, ale może cena była jednak za wysoka?

Chcę myśleć pozytywnie, chcę czuć się szczęśliwa. Ale potrzebuję trochę wsparcia ze strony Franka. Tymczasem on ostatnio jest mocno rozdrażniony i nie wiem, jak z nim postępować. Oczywiście nie chce ze mną w ogóle rozmawiać, bo jak on się czymś martwi albo stresuje, to nigdy o tym nie mówi. Ja się staram, próbuję podejścia z jednej strony, z drugiej, ale nic nie wychodzi. Jest coraz gorzej. Nie sprawdza się nic, nawet skrajne postawy ignorowania albo odwrotnie - nadskakiwania. Wiem, że męczy go ta sytuacja, że nie wie co zrobić ze sobą i z nadmiarem wolnego czasu. Nie dziwię się temu. Chciałabym mu bardzo pomóc, ale nie wiem jak. To powoduje, że i ja się bardzo męczę i czuję się naprawdę źle, a mój optymizm całkowicie się ulatnia.

Nie chodzi o to, że się kłócimy albo mamy "ciche dni". Nic z tych rzeczy. Ale po prostu nie jest tak przyjemnie, jak chciałabym, żeby było. A to tworzy błędne koło - taka atmosfera powoduje, że ja się dołuję, kiedy się dołuję, atmosfera robi się jeszcze gorsza, a ja nie mogę powstrzymać łez, które z kolei denerwują Franka a to na poprawę nie wpływa. Nie wiem, jak to rozwiązać. Jest mi bardzo przykro i przytłacza mnie to wszystko. Powracają myśli, że jednak całkowicie wyczerpałam swój limit szczęścia.

niedziela, 26 stycznia 2014

W kropeczki... + "wytłumaczenie" :)


Jesteśmy w Miasteczku. Ubieramy pościel - a właściwie to Franek ubiera, bo to zawsze jego działka :) Mnie przypada ubranie "jaśków" Chwytam więc dwie poszewki i dwie poduszki i ubierając zadaję Frankowi pytanie: "Którą chcesz?.. Ja biorę tę w kropeczki". Zgadnijcie dlaczego Franek popatrzył na mnie dziwnie. Baaardzo dziwnie? :  :D:D
 


Ps. Ale mam - małe, bo małe - ale jednak wytłumaczenie :)


***
 Otóż: "moją" była oczywiście (nie tylko dla mnie, ale jak się okazuje również dla niektórych z Was :)) ta podusia niżej - czyli w kropeczki granatowe. Jest to poszewka jeszcze z moich przedszkolnych czasów i znam ją po prostu od zawsze. I zawsze była moja - z tyłu ma nawet wyszyte inicjały - więc w zasadzie od razu po tym jak zapytałam, odpowiedź nasunęła mi się sama, bo przecież oczywistą oczywistością było to, że ja biorę moją, a więc w kropeczki. Wiecie, to tak, jakby ta poduszka po prostu nazywała się "w kropeczki" :) Dopiero po chwili spojrzałam jeszcze raz i stwierdziłam, że o tej drugiej można powiedzieć to samo :D 
I wtedy zrobiło się wesoło, dawno się tak nie uśmiałam :) 

Ale grunt, że Wy wiecie, która to ta w kropeczki ;)

wtorek, 21 stycznia 2014

Wróżby jajcarskie i inne zabobony*

* z przymrużeniem oka
Mam wreszcie zdjęcie frankowej wróżby jajcarskiej, więc wrzucam, cobyście wiedziały, na podstawie czego wróżyłyście :)) Spisałyście się rewelacyjnie, wiedziałam, że mogę na Was liczyć w tej kwestii :)
 A tu jeszcze moja panterka:
Podsumowując, chłopek być może nie ma ewidentnej pozycji siedzącej, tak jak tamten zielony, ale nawiązując do tego, co było, przyjmujemy, że ma on coś wspólnego z przyszłą pracą Franka. Zielona Firma w Warszawie jest nie zielona a czerwono- żółta, więc same rozumiecie :)
Pamperek jest może mniej wyszczerzony, ale uśmiecha się, a to najważniejsze. Pędzelek na łepetynie oznacza, że Franek będzie sprawiał, że mój świat będzie cały czas kolorowy. A najwięcej będzie w nim żółtego i niebieskiego - czyli bardzo pozytywnych kolorów kojarzących sie z niebem, słońcem, morzem... Jedynym słowem - latem :) A w ogóle to ten chłopek ma na czole odciśnięte słoneczko, więc może wreszcie zaświeci dla nas słońce?!
Tylko co oznacza to koło ratunkowe?? :)

Kiedy zobaczyłam swoją figurkę, w pierwszej chwili pomyślałam, że to może czarny kot! Na szczęście doczytałam, że to pantera. Czyli będę sprytna, zwinna, szybka i odrobinę drapieżna - żeby walczyć o swoje ;) I ostatecznie spadnę na cztery łapy.

Same dobre rzeczy, nieprawdaż? :) Teraz trzeba się tego tylko trzymać.

***
A skoro już w tej sferze jesteśmy... Kojarzycie coś takiego jak "oko proroka"? Dostałam parę lat temu taką pamiątkę od teściowej, która wróciła z wycieczki w Turcji. Nosiłam ją jako breloczek do kluczy. Znałam ten "symbol", choć nie wiedziałam, że ma specjalną nazwę i generalnie nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Ot, taka ozdoba. Wygodna, bo dobrze mi się klucze wyciągało z torebki ciągnąc za to kółeczko :)


I ostatnio kiedy wyciągałam te klucze, to mi upadły na ziemię i pawie oczko (bo tak sobie je w myślach nazwałam) mi się połamało, (czy też stłukło, zwał, jak zwał:)) Żal mi się trochę zrobiło, bo się do niego przywiązałam, a w dodatku to upominek. Ale dopiero po chwili zastanowiłam się, czy to przypadkiem nie jest jakiś symbol. Nie wiem skąd mi to do głowy przyszło akurat wtedy, skoro przez trzy lata się nad tym nigdy nie zastanawiałam? :)
Poszukałam w internecie i znalazłam! O dziwo okazało się, że nosiłam przy sobie talizman :P chroniący przed "złym spojrzeniem", zawiścią, zazdrością, czy nieszczęściem, który ewentualne złe życzenia pod moim adresem odbijał i kierował do nadawcy. Okazało się, że kiedy takie oko proroka pęka, to znaczy, że wypełniło swoje zadanie i ochroniło mnie przed czymś wspomnianym wyżej, o czym nawet mogłam nie mieć pojęcia :D

Tak na serio nie wierzę w takie rzeczy :) Ale stosuję je czasami jako swego rodzaju afirmację. Ubieram coś "na szczęście", zabieram ze sobą coś w tym samym celu, podnoszę się na duchu tym, co napisano w horoskopie (oczywiście "wierzę" tylko w to, co dobre:P) albo odprawiam jakiś mały rytuał (np. przed ważnymi egzaminami spałam z notatkami pod poduszką a na śniadanie jadłam jajko i Snickersa:P) Może nie wierzę w to, że coś faktycznie może mi przynieść szczęście albo że jak coś jest napisane w horoskopie, to na pewno się wydarzy. Ale wierzę w moc swoich własnych myśli i wierzę w to, że pozytywne myśli przyciągają pozytywne wydarzenia. A wokół siebie staram się szukać dowodów potwierdzających to moje pozytywne myślenie :)

Tak czy inaczej, wniosek z tego taki, że teraz to już naprawdę wszystko musi iść dobrze, skoro wszelkie uroki odpędzone a jajcarska wróżba jak zwykle pozytywna. 

środa, 15 stycznia 2014

Energetyczny kop

W sobotę dostałam wreszcie energetycznego kopa! Nie wiem kto mi go dał i z jakiego powodu, ale jedno jest pewne: był mi bardzo potrzebny.
Wstałam rano i od razu się czymś konstruktywnym zajęłam. Zrobiliśmy z Frankiem plan obiadowy na cały tydzień - to się u nas bardzo dobrze sprawdza. Kiedy nie mamy takiego planu, to nagle się okazuje, że danego dnia nie mamy żadnego pomysłu i jemy byle co albo pomysł mamy, za to nie mamy składników do jego realizacji. Chociaż tym razem plan obiadowy rozszerzył nam się na ogólnożywieniowy, jako że przeszliśmy na tryb odobżerania poświątecznego i dbamy o to, żeby w ciągu całego dnia jeść sensownie i zdrowo :)
Kiedy plan już był gotowy, zrobiliśmy listę zakupów, a potem ją zrealizowaliśmy w pobliskim markecie. Po powrocie do domu Franek zajął się robieniem przy komputerze jakiejś niesłychanie ważnej rzeczy, która zapewniła mu zajęcie na całą resztę dnia. Ja w tym czasie poodkurzałam (choć to przecież nie moja działka:)), zrobiłam pranie, prasowanie, ugotowałam krupnik i zrobiłam placki ziemniaczane  na obiad. Zabrałam się też wreszcie za porządki w szafach z ubraniami, bo od czasu przeprowadzki poupychane wszystko było bez ładu i składu a teraz wreszcie dokonałam jakiejś segregacji.
Potem miałam czas dla siebie. Franek był ciągle zajęty, więc sama ze sobą zagrałam w Zakazaną Wyspę :) A następnie zrobiłam sobie domowe zajęcia fitnessu. Na zakończenie tego owocnego dnia zakolegowałam się z Bridget Jones i butelką hiszpańskiego piwa :)

Na szczęście ten kop jeszcze mnie w miarę trzyma i opuściły mnie te pełne marazmu dni, które dopadają mnie często w okresie ciemno-ponurym jesienno-zimowym i w tym roku też mi nie odpuściły. Rano jest jeszcze ciemno, więc nie chce mi się za nic zabierać. Kiedy wracam już jest ciemno, więc jeszcze bardziej mi się nie chce i zazwyczaj gapię się tylko w ekran monitora - czy to komputerowego, czy to telewizyjnego, myśląc o tym, co chciałabym zrobić.Cały czas zbieram się w sobie, żeby wstać i przejść z zamiarów do czynów, ale okazuje się nagle, że jest już po 20. Idę się więc umyć, potem jeszcze lektura wieczorna i spać. 
Teraz jestem już bardziej ogarnięta i robię całkiem sporo - czy to jeśli chodzi o obowiązki domowe, czy coś dla wlasnej przyjemności. 
W poniedziałek w ogóle było przepięknie. Niebo było bez jednej chmurki, słoneczko pokazało się już niedługo po siódmej i od razu się lepiej funkcjonowało! I człowiek jakoś inaczej nastawiony do życia!
Dzisiaj już było gorzej, bo sypnęło białym dziadostwem i od rana było całkiem ciemno. Nawet ćwiczenia męczyły mnie bardziej niż zwykle przez taką aurę.
Ale nie skapcaniałam na powrót i energia dalej się mnie jeszcze trzyma. Oby tak dalej, bo zdecydowanie niedobrze się czuję, gdy nic nie robię - z czegokolwiek by to nie wynikało!
I wykupiliśmy sobie z Frankiem wreszcie karnet na basen! :) Było suuuper :) Ale na ten temat jeszcze pewnie napiszę innym razem, a teraz muszę się do korków przygotować :)

czwartek, 9 stycznia 2014

Nadzieje i plany w minorowym nastroju

Przyznaję, trudno mi się było zabrać za tę notkę. A to dlatego, że niestety po raz pierwszy jest tak, że ten nowy rok nie napawa mnie podnieceniem. Zawsze czekałam na przełom roku, czekałam na zmianę kolejnej cyfry w dacie. Czekałam z nadzieją i ogromną ekscytacją. Tym razem jest inaczej, choć nie do końca potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Ale wydaje mi się, że przyczyna tkwi w tym, że zbyt wiele spraw, które nie dają nam spokoju nadal nad nami wiszą. Nie da się więc tak po prostu wejść w nowy rok, zapominając o wszystkim i zaczynając od początku. 
Ale postanowiłam, że tradycji musi stać się zadość i notka o moich ewentualnych oczekiwaniach, nadziejach, czy planach jednak powstanie :)

Zacznę od jeszcze odrobiny retrospekcji - z moich obserwacji, a także z Waszych notek, czy komentarzy wynika, że ten 2013 był kiepski nie tylko dla mnie. Zmęczył wiele osób, przyniósł wiele trudności, niepokojów i smutku. Kiedy sobie o tym myślałam jakiś czas temu, stwierdziłam, że to jednak może być coś pozytywnego. Napisałam nawet u Poli w komentarzu, że w pewnym sensie świadomość tego, że rok był trudny dla wszystkich podnosi mnie na duchu, bo mam wrażenie, że zwiększa się prawdopodobieństwo tego, że w końcu się wszystko poukłada. Gdyby tylko mnie szło jak po grudzie, mogłabym uznać, że to jakiś pech, że coś robię źle, że los się na mnie uwziął... A tak wydaje mi się, że po prostu aura jest jakaś niesprzyjająca i to po prostu niemożliwe, żeby wszystkim się działo źle, przez długi czas! Musi się w koncu ponaprawiać.
Ale nie chodzi mi o to, że wszystko jest z góry zaplanowane (Polu, wtedy Ci nie odpowiedziałam, ale zawsze myślałam, że muszę jeszcze do tego powrócić i sie określić :)) - nie wierzę w to, że wisi nad nami jakieś fatum i że los człowieka jest przesądzony. Nie wierzę, że nie mamy absolutnie żadnego wpływu na to, co się wydarzy. Mam na myśli raczej jakiś ciąg przypadkowych zdarzeń, które się dzieją - lub które my wywołujemy. Tak się składa, że ostatnio te przypadki dla wielu osób nie były zbyt pomyślne - stąd moje myśli o ogólnie złym klimacie w roku 2013.
Dlatego pierwsze, czego życzyłabym sobie i Wam na ten nowy 2014 rok, to żeby się wszystko wreszcie poukładało! Żeby wróciło do normy. Wiadomo, że nigdy nie jest tylko dobrze albo tylko źle. Ale życzę nam wszystkim, żeby to co smutne, nie przyćmiewało tego radosnego i dobrego. Żeby trudno tylko bywało, a nie było!
Jeśli o mnie chodzi, chciałabym przede wszystkim, żeby pomyślnie zakończyło się całe zamieszanie w mojej pracy (które być może nie ma ogromnego wpływu na codzienne funkcjonowanie naszej firmy, ale jednak cały czas mam świadomość, że coś nad nami "wisi"). Już teraz mam przekonanie, że decyzja, którą podjęłam była trudna lecz słuszna, ale chciałabym, aby mogło to wreszcie oznaczać również to, że mogę znowu mieć plany i marzenia, że przyjazd tutaj nie oznacza życia w ciągłym zawieszeniu. Żeby tak było, ważne jest również, żeby Franek znalazł pracę. To jest chyba rzecz, która najbardziej mnie teraz martwi. Chwilami ogrania mnie całkowite zwiątpienie, że to się uda.
I to chyba tyle. Tego w tej chwili najbardziej pragnę na ten rok.
Oczywiście poza tym życzyłabym sobie tego co zawsze, czyli zdrowia dla nas i dla naszych bliskich. Dobrych relacji ze wszystkimi i czasu na ich pielęgnowanie. Odrobiny pomyślności i szczypty szczęścia...
To by było wszystko jeśli chodzi o oczekiwania.

Nadzieje? Trudno mi o nią, bardzo. Ale gdzieś tam w głębi serca jest coś na kształt nadziei -  a może już marzenia? Że Franek znajdzie pracę - taką, jaką będzie lubił i która nie będzie stresowała go ponad miarę. A ja dostanę ostateczną informację, że wszystko ma funkcjonować tak, jak dotychczas - lub ewentualnie ze zmianami, które nie dotkną mnie bezpośrednio. Tego potrzebujemy, a wtedy jestem pewna, że resztę sobie poukładamy. Nawet tutaj. I nie będziemy za dawnym życiem tęsknić a co najwyżej będziemy mieli do niego sentyment.

Co do planów - absolutny brak! Nie mogę kompletnie niczego teraz zaplanować, począwszy od urlopu a na jakiejkolwiek przeprowadzce kończąc. Nie planuję więc nigdzie wyjeżdżać, choć mam nadzieję, że jakieś wakacje dojdą do skutku. Nie planuję poważniejszych zakupów. Nie planuję żadnych kursów. Nie planuję niczego długoterminowo! A na najbliższe dni - planuję wybierać się z Frankiem na basen w poniedziałki, a w środy i czwartki prowadzić korepetycje z bachorkami.

Czy jest coś, co chciałabym postanowić? Tak naprawdę przychodzą mi do głowy same drobiazgi, nie jestem w nastroju, żeby zaprzątać sobie tym myśli. Bo tak naprawdę chyba powinnam sobie postanowić, że znajdę w sobie trochę więcej wiary i nadziei. Że uwierzę, że ten rok przyniesie nam jednak coś dobrego i pomyślnie zakończą się niektóre sprawy. I że będę szczęśliwa.
 
***

A na zakończenie słówko o wróżbie jajcarskiej. Na razie nie mam niestety zdjęć.
Ale Frankowi trafił się taki sam ludzik jak ten dwa lata temu, z tą różnicą, że tegoroczny jest mniej uchachany i nie jest zielony a żółto-czerwony. No i nie ma tych łapek tak wyciągniętych. Ma pędzelek na głowie a "siedzi" na dwóch barwnikach - żółtym i niebieskim. W instrukcji jest napisane, że ten pędzelek trzeba zamoczyć w wodzie i można tymi barwnikami malować - można na przykład pokolorować dołączony do jajka niespodzianki obrazek na którym jest morze i słoneczko :)

Mnie natomiast trafiła się czarna pantera. Do niej był dołączony taki papierek z namalowanymi drzewami i jak się go złożyło to wygląda tak, że ona sobie w tym lesie siedzi. Znalazłam zdjęcie w internecie (swoją drogą: serio?? ludzie takie rzeczy na Allegro sprzedają??)



No to co? Ma ktoś ochotę się pokusić o prognozę przyszłości na ten rok dla nas w oparciu o te -jak to się po poznańsku mówi - pamperki? :P 
Ciekawe co na to Wróżka Flo? Ty zawsze byłaś w tym dobra :P:)))

niedziela, 5 stycznia 2014

Coroczne podsumowanie.

Jesteśmy z Frankiem wręcz rozrywani ostatatnio :P Mamy tyle spotkań towarzyskich, że trudno było mi znaleźć trochę czasu, aby spokojnie usiąść i zastanowić się, co tak naprawdę było nie tak z tym mijającym rokiem... Ale nareszcie ta notka powstała. 
Podzieliłam ją niejako na dwie części :) Pierwsza - czerwona - to podsumowanie, które zrobiłam przede wszystkim dla siebie i mówi o tym, jak wyglądały poszczególne miesiące tego roku. W drugiej, krótszej części piszę już ogólnie o wszystkim. Wiem, że nie każdy lubi długie notki, dlatego - choć przecież lektura w ogóle nie jest obowiązkowa - w razie czego można ominąć to i owo ;)

Styczeń rozpoczął się od poszukiwań mieszkania idealnego, które zamierzaliśmy kupić. Trzy pokoje, 55-65 metrów kwadratowych, najlepiej na Winogradach, bo czynsz dość przystępny; ewentualnie na Piątkowie. Pierwsze dni meisiąca upływały spokojnie i błogo. Poczułam się tak na całego spełniona i zwyczajnie szczęśliwa. Powiedziałam o tym głośno - a nawet gorzej, bo napisałam to czarno na białym. Długo to poczucie szczęścia nie trwało. Dokładnie trzy dni później, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość o dalszych planach rozwoju mojej firmy, które jak najbardziej brały mnie pod uwagę jako pracownika, tyle, że nie w Poznaniu. Druga połowa miesiąca była fatalna. Czułam się dosłownie tak, jakby świat mi - nam się zawalił. Trzy pokoje odeszły w siną dal :(
Luty był czasem powolnego odzyskiwania równowagi podczas krótkiego urlopu. Powoli godziliśmy się z tym, co nam się przydarzyło i z decyzją jaką przyszło nam podjąć. Można powiedzieć, że decyzja powoli przychodziła sama, bo chociaż nie potrafiliśmy sobie wyobrazić wyprowadzki z Poznania, to jeszcze bardziej nie wyobrażaliśmy sobie, że naprawdę mogłabym zrezygnować z takiej pracy i z takiego stanowiska i warunków, jakie mi zaproponowano. Pod koniec miesiąca pojechałam na kolejną rozmowę w tej sprawie, a po moim powrocie decyzja praktycznie sama się podjęła. Przypieczętowały ją słowa Franka, który na moje pytanie, co zrobimy odpowiedział: "jak to co? Jedziemy! Przez dwa lata dorobiłaś się tego, czego inni nie dorobili się przez całe życie"
Marzec znowu był miesiącem poszukiwań mieszkania. Niestety dołująca była myśl, że teraz szukamy dwóch pokoi, nie trzech i na wynajem a nie do kupna :( I nie w Poznaniu. Przeglądałam setki ogłoszeń, wykonywałam dziesiątki telefonów. Udało się jednak wszystko zorganizować tak (również dzięki moim przełożonym, którzy zorganizowali nam hotel), że pojechaliśmy oboje z Frankiem, zwiedziliśmy starówkę warszawską wieczorem, obejrzeliśmy cztery mieszkania i zdecydowaliśy się na jedno z nich, a potem odbyliśmy ostateczną rozmowę z moją szefową.
Przełom marca i kwietnia to były moje pierwsze święta spędzone poza domem rodzinnym. Okazały się nie takie złe, jak się obawiałam :) Kwietnia nie pamiętam zbyt dobrze. Nie dlatego, że nic się nie działo, ale dlatego, że działo się aż za dużo. Oswajaliśmy się z myślą, ze za chwilę wszystko się zmieni, ale pod koniec miesiąca, kiedy oboje pojechaliśmy po raz drugi na spotkanie do Warszawy w celu podpisania umowy dopadł mnie totalny kryzys i całkowite zwątpienie. 
Żeby trochę się ogarnąć i odetchnąć wzięłam na początku maja urlop. To były ostatnie dni wytchnienia przed ostateczną przeprowadzką. Spędziliśmy kilka dni na pakowaniu całego naszego dobytku i przeprowadzeniu się najpierw do teściów, a potem do Podwarszawia. To był ten przełomowy miesiąc, kiedy wszystko, o czym tylko rozmawialiśmy i myśleliśmy stało się rzeczywistością. Zamieszkałam pod Warszawą sama i rozpoczęłam nowy rozdział. Generalnie miałam w sobie bardzo dużo pozytywnej energii i dobrze wspominam ten czas.
Czerwiec był bardzo dziwnym miesiącem. Byłby bardzo fajny, gdyby nie odejście naszego Rokusia :( To było bez wątpienia najsmutniejsze wydarzenie całego roku. Do dzisiaj nie mogę tego przeboleć, tęsknię za nim i trudno mi uwierzyć, że go nie ma. Również w czerwcu dowiedzieliśmy się w firmie, że niestety szykują się zmiany i niczego już nie możemy być pewni. Bardzo zła wiadomość, zwłaszcza dla mnie, która postawiłam wszystko na jedną kartę... W tym miesiącu zdarzyło się też coś, co zakłóciło trochę moje dobre relacje z teściem, a ze względu na moją pamiętliwość do dzisiaj mam do niego żal. Wymowa notek na blogu jest jednoznaczna - to był bardzo zły czas. Ale paradoksalnie wcale nie mam takich odczuć, gdy myślę o tegorocznym czerwcu. Wręcz przeciwnie, oprócz smutku związanego z powyższymi sprawami, miałam w sobie bardzo dużo optymizmu i pozytywnych uczuć. Bardzo dobrze mi się samej żyło - w tygodniu zajmowałam się sobą i poświęcałam sobie maksimum czasu, w weekendy widywałam się z bliskimi. Po raz pierwszy przyjechała do mnie Dorota i spędziłyśmy razem świetny weekend..
Lipiec był jeszcze lepszy! Czułam się bardzo dobrze, nabrałam pewności, że wszystko się poukłada. W dodatku szybko otrzymaliśmy propozycję pracy dla Franka i podjęliśmy decyzję o jego przyjeździe na stałe. To był czas błogiego świętowania moich urodzin w towarzystwie mojej rodziny. Delektowałam się wszystkim, a najbardziej życiem i zaczynałam naprawdę czuć, że jednak jeszcze będę szczęśliwa.
Sierpień to czas urlopu w Tatrach. Znowu poszliśmy na urlop, aby wziąć głęboki oddech przed kolejnymi zmianami, czyli rezygnacją Franka z pracy w Zielonej Firmie i jego przyjazdem do Podwarszawia. Baliśmy się, ale byliśmy pełni nadziei, niestety nasz dobry nastrój zakłóciła wiadomość o tym, że będziemy musieli prawdopodobnie wyprowadzić się z mieszkania, w którym tak dobrze się czułam. Od dołka uratowała mnie kolejna wizyta Doroty i nasz szalony wypad na imprezę w centrum Warszawy oraz zabawa do samego rana. W tym miesiącu sprzedaliśmy też naszą "świnkę" i kupiliśmy nowy samochód.
Wrzesień miał być pięknym miesiącem. Niestety okazało się, że praca w której Franek początkowo tak dobrze sobie radził dała mu popalić :( Nie wszystko okazało się takie, jakie miało być, ale najgorsze były pewne osoby, które zatruwały mu życie (nie tylko jemu, bo i ludzie u mnie w firmy znają niektóre z nich i twierdzą, że to prawdziwe zmory, ale to on był bezpośrednio na to narażony). Na szczęście znowu przyjechała Dorota i udało nam się z tych wszystkich niepokojów związanych z moją i Franka pracą otrząsnąć nawet na tyle, że obchody pierwszej rocznicy naszego ślubu przebiegły nam całkiem przyjemnie. Pod koniec miesiąca znowu powróciła do nas nadzieja. Nawet Franka kłopoty z kręgosłupem, choć były niepokojące, nie odebrały nam jej. Za dobrą monetę wzięliśmy słowa Prezesa.
W październiku niestety okazało się, że się pomyliliśmy. Obietnice nie zostały spełnione i musieliśmy pogodzić się z tym, że umowa Franka będzie przedłużona tylko do końca roku. Do pracy poszedł już tylko na jeden dzień. Wrócił z nawrotem bólu pleców i znowu trafił do lekarza. Do końca trwania umowy już był na zwolnieniu. Chociaż może to i dobrze, bo ostatecznie i lekarz i rehabilitantka doradzali mu przede wszystkim zmianę pracy. Kłopoty z pracą i zdrowotne okazały się tylko wstępem do kolejnych - z mieszkaniem. Znalezienie drugiego mieszkania zajęło nam jeden weekend. Spakowanie się i kolejna wyprowadzka w tym roku niecały tydzień. Żal tamtego miejsca, mimo wszystko miało dobrą aurę. Październik to kolejna - choć tym razem bardzo krótka i już w nowym miejscu - wizyta Doroty.
Listopad to - poza wizytą w Miasteczku na Wszystkich Świętych oraz w Poznaniu w okolicach Święta Niepodległości - przede wszystkim miesiąc marazmu. Nie pamiętam praktycznie tego czasu, bo wszystkie dni wyglądały tak samo. Praca, a potem dom - nie mogłam się zmobilizować, żeby zrobić coś pożytecznego. Przestałam też ćwiczyć. Dzień za dniem mijał, w nastroju takim sobie. W końcu zebrałam się w sobie i zaczęłam stopniowo robić porządki po przeprowadzce. Weekendami jeździłam z Frankiem komunikacją miejską po Warszawie. Ale tak naprawdę odżyłam, gdy w pracy zaczęło się coś dziać. W listopadzie też przypałętała się do mnie jakaś alergia, od której puchną mi oczy - przede wszystkim górne powieki.
Grudzień był już bardzo intensywny. Miałam naprawdę dużo pracy i chwilami brakowało mi wytchnienia. Nawet weekendy mieliśmy zaplanowane, bo załatwialiśmy różne sprawy związane ze świętami i nie tylko. Grudzień to też wiele butelek wypitego wina - najpierw z Dorotą, a później na służbowej kolacji w firmie. 
A później nadeszły święta i długo wyczekiwany, zasłużony odpoczynek. Wraz z nim koniec tego niedobrego roku...

Ten rok to przede wszystkim rewolucja w naszym życiu. Tak, mam trochę żalu w sobie, że nie było nam dane wić sobie spokojnego gniazdka, tak jak się to zanosiło. Mam trochę żalu, że nie zaznaliśmy spokoju i pełni szczęścia. Ale jedno co mogę powiedzieć, to, że nie żałuję decyzji o przeprowadzce. Nowe miejsce nie jest takie złe do życia, ma sporo dobrych stron. A zadowolenie z pracy, w której czuję się naprawdę świetnie wiele mi rekompensuje. Dostałam ogromną szansę, zostałam doceniona i spełniam się w tej roli w stu procentach. Więc to nie dlatego uważam ten rok za zły, a raczej dlatego, że obfitował w naprawdę wiele przykrych zwrotów akcji. 
Kiedy tylko oswajałam się z nową sytuacją, doceniałam ją, dostrzegałam pozytywne strony, zaczynałam czuć się komfortowo, miałam nadzieję na lepsze i naprawdę zaczynałam wierzyć, że jeszcze będziemy szczęśliwi, dostawaliśmy kopniaka. 
Niepewna sytuacja w mojej pracy, odejście z bardzo lubianej przez Franka Zielonej Firmy i obecny brak zatrudnienia, a w zwiazku z tym wszystkim, brak perspektyw na znalezienie własnego kąta, życie w ciągłym poczuciu zawieszenia, ciężka atmosfera i zwyczajny brak poczucia szczęścia. Dodając do tego brak Rokiego, kłopoty z kręgosłupem Franka, moje problemy z alergią i parę innych niezbyt dobrych informacji dotyczących zdrowia naszych bliskich - to wszystko układa się w niezbyt wesołą całość. 
Co mogłabym zaliczyć do tych pozytywnych rzeczy? Myślę, że przede wszystkim jednak moja praca. Gdyby tylko wszystko szło tak dalej - ale bez niepewności, jest szansa, że cała reszta też się poukłada. Poza tym okres maj-połowa sierpnia, wyjąwszy ten czas przykrych wiadomości, naprawdę wspominam całkiem miło. To niby dziwne, bo nie byliśmy wtedy z Frankiem razem na co dzień, prawda? :) A jednak. Prawda jest taka, że mam wrażenie, że wszystko zaczęło się jeszcze bardziej sypać w momencie, gdy przyjechał. Myślę, że to dlatego, że odtąd już musiałam się martwić nie tylko o siebie, ale i o niego, który znalazł się na "obczyźnie" :( 
Ponadto na plus mogę zaliczyć rozkwit moich relacji z Dorotą. Nie spodziewałam się, że gdy wyjadę, staniemy się sobie jeszcze bliższe i to jest bardzo pozytywna niespodzianka.Generalnie trzeba przyznać, że wyjazd niespecjalnie nam zaszkodził, jeśli chodzi o relacje ze znajomymi. Wyglądają całkiem nieźle.
Kilka pierwszych miesięcy roku to były dla mnie intensywne treningi aerobowe. Chodziłam na fitness minimum cztery razy w tygodniu. Wraz z przeprowadzką to się skończyło. Ale zaczęłam ćwiczyć sama w domu, więc nadal byłam w formie. Trochę się opuściłam w ostatnich trzech miesiącach, ale mam w planie się poprawić. Za to od kwietnia aż do końca roku jeździłam do pracy na rowerze - w Poznaniu na wypożyczonym, w Podwarszawiu na swoim. Aura cały czas sprzyja :)
Cieszy też, że jednak nie skończyły się korepetycji, jakich udzielam z angielskiego bahorkom. Zmieniła się forma i jest teraz chyba wszystkim wygodniej. Ale o tym jeszcze będzie innym razem.

Podsumowując, ten rok 2013 był zupełnie inny, niż sobie tego rok temu życzyłam. Chciałam, aby był dobry, spokojny i przyniósł nam kolejny etap stabilizacji. Wyraźnie napisałam, że nie życzę sobie przełomu. A wszystko poszło nie tak. Niestety :(

Jak w tym roku wyglądało moje blogowanie? Różnie :) Intensywność to rosła, to spadała, z tendencją do tego drugiego jednak. Ale szczęśliwie udało mi się dobić do tej setki :) Statystyka pokazuje, że w tym roku odwiedziłyście mnie 96565 razy :) Komentarze trudno mi już policzyć na bloggerze, więc sobie odpuszczę.

Na sam koniec mogę napisać, że jest chyba jeszcze jedna rzecz, którą mogłabym zaliczyć na plus: sam fakt, że w ogóle ten rok jakoś przetrwaliśmy. Chociaż niestety nie oznacza to wcale końca kłopotów. Ale o tym już w kolejnej notce, która będzie o oczekiwaniach, nadziejach i być może planach...

czwartek, 2 stycznia 2014

Nawet mi się podobało :)

Witajcie w Nowym Roku :)

Przyznać muszę, że pomimo całej mojej niechęci do wychodzenia w sylwestrową noc, ten wieczór był naprawdę udany. To znaczy podejrzewałam, ze tak będzie, ale obawiałam się, że ja cały czas będę w nastroju nie do zabawy - ale jednak udzielił mi się :)
Byłam ja, Franek i czterech kolegów- w tym jeden z dziewczyną (wreszcie jeden sparowany od ubiegłego roku:)) Gospodarz naprawdę stanął na wysokości zadania i bardzo się pomyliłam spodziewając się jedynie chipsów i paluszków :) Czas do godziny 23 spędziliśmy na grze w Pędzące Żółwie :D To jest naprawdę fenomen, że wszystkich ta gra tak zachwyca, choć jest banalna, wcale nie ambitna i na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać nudna (jeśli się spojrzy tylko na planszę). Później coś przekąsiliśmy i wyszliśmy do parku nad Wartę, aby o północy otworzyć szampana, wystrzelić kilka fajerwerków z czegoś, co się chyba nazywa "starter" :P oraz podziwiać te bardziej efektowne w oddali.
Wracając wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do domu Braci (dwaj z kolegów), aby złożyć ich rodzicom życzenia. Franek ich znał, ale ja w pierwszej chwili nie byłam zadowolona z tego pomysłu. Pomyślałam sobie, że jakoś tak głupio wparować w nocy do kogoś, kto mnie nawet na oczy nie widział i nie ma pojęcia kim jestem. Bardzo się pomyliłam! Rodzice chłopaków nie tylko wiedzieli, że jestem żoną Franka i ze to na naszym ślubie byli ich chłopaki, ale orietowali się doskonale w naszej obecnej sytuacji, wiele o nas wiedzieli i rozmawiali jak ze starymi znajomymi. Bardzo mnie to ujęło, bo uświadomiłam sobie, że skoro chłopaki o nas opowiadają rodzicom, to znaczy, że też jesteśmy im bliscy - wszak nasi rodzice też znają naszych znajomych i wiedzą mniej więcej co się u nich dzieje. Naprawdę mnie to zaskoczyło, ale zrobiło mi się naprawdę miło, bo poczułam się całkowicie włączona do towarzystwa - nie tylko jako żona kolegi :)
Plan miałam taki, że po oglądaniu fajerwerków wrócę do domu sama, a Franek jeszcze pójdzie z towarzystem do domu kolegi, ale szkoda mi się go zrobiło, że tyle tego naszykował a ja pogardzę :) No i wróciłam z nimi i wcale nie żałowałam. Ale ostatecznie wróciliśmy o trzeciej, co mnie satysfakcjonowało, bo nawet się w miarę wyspałam. Bardzo niewiele piłam, więc bez bólu głowy też się obyło.
A wczoraj nieoczekiwanie zrobiliśy sobie poprawiny. Poszliśmy do Tomka z Frankiem po gry, które zostawiliśmy wychodząc, ale oczywiście nie wypadało tak od razu wyjść. Założenie mieliśmy, że posiedzimy godzinkę, dwie, wypijemy drinka i wrócimy. Nic bardziej mylnego. Przyszedł jeszcze jeden z braci i jak zaczęliśmy grać w Monopol to nam zeszło do północy! A myślałam, że się wcześniej położę wreszcie!

No cóż, może choć dzisiaj mi się to uda ;) Dzisiaj po raz pierwszy miałam spokojny dzień w pracy (oczywiście nadal jestem w oddali:)) - jesteśmy chyba na dobrej drodze do ogarnięcia wszystkiego. Może za jakiś czas uda się nawet trochę ponudzić.