*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 29 września 2012

Bez notki

Nie jestem w nastroju, żeby opisywać to, co działo się dwa tygodnie temu. Porównując moje dzisiejsze samopoczucie do tego, jak się rzeczy miały 15 września, to aż niemożliwe, żeby minęło tylko tyle czasu! Mam raczej wrażenie, ze jakieś lata świetlne :/ Wrócę więc z notką jak mi dół przejdzie. Może już jutro a może za rok.

środa, 26 września 2012

Tuż przed...


(Jeśli ktoś ma ochotę się wczuć w nastrój, to niech sobie kliknie tę piosenkę z YT, którą umieściłam pod koniec tej notki:))

Skończyłam ostatnio na tym, że wyszliśmy z domu, bo samochód już czekał. Wspominałam też, że samochód należał do Roberta - kolegi Franka jeszcze z czasów podstawówki. Nie chcieliśmy wynajmować żadnego pojazdu, który zawiózłby nas do kościoła i na wesele. Nie kręcą nas szczególnie limuzyny, samochody retro, czy dorożki i zwyczajnie szkoda było nam wydawać na to pieniądze. Pewnie pojechalibyśmy samochodem moich rodziców (no, nasze Twingo to jednak nie bardzo by wyglądało na taką okazję :P), ale że koledzy Franka są maniakami samochodowymi i mają auta, którymi lubią się pochwalić, powstał pomysł, że przewiezie nas właśnie Robert. Nawet nie wiem, skąd się ten pomysł wziął, ale mi się spodobał - zwłaszcza wizja jazdy z otwartym dachem :)
Wracając jednak do naszego wyjścia z domu i czekającego samochodu:

Bardzo podobało mi się, jak jest udekorowany, choć stwierdzam, że na zdjęciu nie prezentuje się tak ładnie, jak w rzeczywistości :)

Do kościoła daleko nie mieliśmy - jakieś dwie minuty jazdy, więc ledwo się rozpędziliśmy, już trzeba było hamować. Przyznać muszę, że sam przyjazd pod kościół wyobrażałam sobie trochę inaczej :P Chociaż wtedy o tym nie myślałam - dopiero później uświadomiłam sobie, że było inaczej niż myślałam, że będzie. Po prostu zawsze para młoda przyjeżdżała, a goście już czekali - zazwyczaj przed kościołem. W naszym wypadku prawie nikogo nie było :) Przede wszystkim - było zimno (tak twierdzi większość osób, która miała na sobie marynarki i kurtki, ja byłam w bolerku z krótkim rękawkiem, ale potwierdzić tego nie mogę, bo w ogóle chłodu nie czułam :)) więc ci, którzy już przyszli, weszli do kościoła.  Poza tym może przyjechaliśmy ciut za szybko? :) Większość gości zaparkowała kawałek dalej i zanim doszli, my zdążyliśmy wyprzedzić ich samochodem. No i wreszcie - w Miasteczku mamy tylko dwa kościoły, obok siebie i każdemu mówiliśmy, że mają jechać do czerwonego, a sporo osób i tak pobłądziła :) Przodowała w tym moja rodzina (a tu akurat na tysiąc procent jestem pewna, że mówiłam, w którym kościele)- bo pamiętali biały kościół jeszcze z mojej komunii i pojechali od razu tam :P 

Kiedy razem z Frankiem i świadkami staliśmy w przedsionku, to widziałam, że brakuje jeszcze naprawdę sporo osób. Powiedziałam nawet do Juski, że może trzeba poprosić księdza, żeby chwilę poczekał, bo nie ma wszystkich :D A ona mi na to, że mają jeszcze trzy minuty na dojście. I faktycznie - nagle wszyscy zaczęli się schodzić, jeden po drugim i oczywiście biegiem :D A my staliśmy w tym przedsionku i zaskakiwaliśmy gości, bo chyba nie wiedzieli, że tam czekamy :) Najbardziej zaskoczyliśmy Finansowego, który chciał chyba zrobić niespodziankę i pokazać się dopiero po mszy (skojarzyłam później fakty, bo wcześniej wydawało mi się, że w oddali widzę kogoś, kto się jakoś dziwnie czai, i miałam rację), więc wszedł w ostatniej chwili i nadział się na nas w tym przedsionku. A mnie szczęka i tak opadła, bo w życiu nie spodziewałam się, że Warszawa oddeleguje kogoś na mój ślub. 
Opadła jednak nie na długo, bo jednak było więcej rzeczy do ekscytowania, więc chyba nawet tak na dobre nie zdążyłam się zdziwić :) To przyszło dopiero później.

Tak samo jak dopiero później przyszła refleksja na temat tego, jak w ogóle wyglądał kościół :) Pamiętałam, że było odświętnie, biało i elegancko, ale jak dokładnie, to miałam okazję zobaczyć dopiero na zdjęciach.
Dobrze, że miałam Karolinę i Teścia, bo to oni bawili się w fotografów ;)

W każdym razie, mnie się podobały wszystkie elementy wykonane przez moją kwiaciarkę, ale najbardziej urzekł mnie mój bukiet! Storczyki bardzo lubię (chociaż podobno nie powinno się ich mieć w bukiecie ślubnym - jakiś tam przesąd :P ale mam go w nosie) i wiedziałam, że się nie rozczaruję, ale nie miałam jakichś specjalnych wymagań, trudno mi było nawet opisać, czego oczekuję, bo prawdę mówiąc niczego nie oczekiwałam - poza tym, że będzie ładny :) I dobrze, że nie miałam żadnych oczekiwań, bo miałam za to niespodziankę, która mnie zachwyciła!
I znowu - w rzeczywistości wyglądał o wiele lepiej niż na zdjęciu :) Przede wszystkim podobało mi się, że jest biały! Oczywiście wiedziałam, że będzie z białych kwiatów, ale chodzi mi o to, nie było zbyt wielu liści i łodyg. I właśnie to zdjęcie tego nie oddaje, bo akurat tak się ułożyły kwiaty :), ale trochę lepiej było go widać na poprzednich zdjęciach.

 Ale trochę popłynęłam... Wracam więc do kościoła :) No to stoimy w tym przedsionku i czekamy. I to już za moment, a ja tego wcale nie czuję! To znaczy oczywiście, że czuję emocje - jestem podekscytowana, i radosna. Ale po prostu trudno mi uwierzyć, że to się dzieje naprawdę - tyle razy analizowałam tę chwilę w myślach - play, stop, play, pauza... A to jest życie i tu się tak nie da :) Tu wszystko płynie i choć jestem świadoma tego, co się dzieje, to nie ma czasu na to, żeby w pełni delektować się tą chwilą. Trudno mi to opisać :) Z jednej strony uczestniczę w tych wydarzeniach całą sobą, z drugiej mam wrażenie, jakby dotyczyły nie mnie :) Ale teraz w tej chwili, potrafię w myślach odtworzyć każdą sekundę! Pamiętam, co myślałam, w którym miejscu stałam, w jakiej pozycji... Chyba po prostu delektować się takimi chwilami można dopiero wtedy, gdy już miną, bo w tamtym momencie było za dużo bodźców ;)

I nagle dzwonki przy ołtarzu. Rozpoczyna się pieśń. Goście w ławkach wstają i widzimy księdza. Idzie w naszym kierunku... To już?... :) Wydaje się, że idzie za szybko... Już stoi przy nas. A ja nawet teraz nie mogę uwierzyć, że to miało miejsce :) Ksiądz się do nas uśmiecha, a nawet się śmieje (a jak przyszliśmy do niego pierwszy raz, to wydawał się taki gburowaty), podaje krzyżyk do pocałowania, z tekstem: "no, to dziabnijcie tu" ;))
Ksiądz się odwraca i idzie w stronę ołtarza - my powoli idziemy za nim, za nami świadkowie. Idziemy, a w tle moja siostra śpiewa "Maryjo, śliczna Pani". 
(Wyszło jej dużo lepiej niż Eleni!, ale to była jedyna w miarę fajna wersja, którą znalazłam)

(Jak widać umiem już wrzucać filmiki :) Po prostu na starym interfejsie się nie dało.) 

No, to się wczuwamy...

 Ja się wczułam tak bardzo, że chyba nie zasnę dzisiaj przez te emocje ;)
Ps. Zgadnijcie, co mi się śniło wczoraj? :P 
Ps2. I zostawiajcie adresy pod poprzednią notką.



wtorek, 25 września 2012

Przerywnik

Zanim wrócę do opisywania naszego ślubu (idzie mi to opornie nie tylko dlatego, że nie mam czasu, ale również dlatego, że chcę się tym jak najdłużej delektować :) mam takie złudzenie, że jak to opiszę, to poczuję na dobre, że już po wszystkim :)), muszę wreszcie Wam podziękować! Miałam to zrobić przy okazji każdej notki, ale ciągle zapominałam!

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie życzenia pod notkami, ale również za te na innych portalach. Dziękuję za piękne maile Roksannie, Motylowi, Szczęściarze, Marcie, Asi (a nawet dwóm :)). Izie i Flo. dziękuję za smsy! Antylce i Młodej Kobiecie za śliczne kartki! Jeszcze Wam wszystkim podziękuję z osobna, ale chciałam dać znać, że pamiętam, że doceniam, że jestem wręcz wzruszona :) Dziękuję! (i mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam)

***
Poza tym, chciałam się Wam wytłumaczyć. Ja wiem, ze ostatnio nie udzielam się u Was, ale bądźcie pewne, że zaglądam! Niech żyje ten mój smartphone służbowy, nad którego wyborem się zastanawiałam jakiś czas temu. Dzięki niemu mogę zaglądać do Was na przykład w samochodzie, gdy stoję na czerwonym świetle :P (spokojnie, podczas jazdy z komórki nie korzystam ;)) albo w jakimś innym momencie, kiedy akurat nie mam przy sobie książki. Jedynym utrudnieniem jest to, że nie zostawiam komentarzy, bo bardzo źle mi się pisze cokolwiek na tym telefonie, nie wspominając już o dłuższych wypowiedziach. Ale w końcu się jakoś ogarnę. Mam nadzieję jednak, że rozumiecie, że ostatnio byłam zajęta trochę czymś innym :)
A, no i jeszcze jedno - mam totalny bałagan w linkach. Jak wiecie, w celu usprawnienia funkcjonowania tego bloga usunęłam listę linków (co się zresztą okazało chyba niepotrzebne). Teraz część linków mam na starym blogu, inne na stronie, którą utworzyłam dawno temu tylko w celu zebrania wszystkich linków w jednym miejscu (ale się zdezauktualizowało), jeszcze inne w zakładkach, mailach... Czasami wchodzę do Was przez Feedjit... Ale generalnie mam po prostu chaos. Mam prośbę - zostawcie mi adresy swoich blogów - to prośba do wszystkich :) Po prostu chciałabym to jakoś usystematyzować.

***
A na koniec przyznam się Wam, że codziennie śni mi się nasze wesele. Wyobrażacie sobie?? To już dziesięć dni, a ja każdej - dosłownie każdej! - nocy przeżywam wszystko od nowa! Śni mi się jak tańczymy, śnią mi się nasi goście... Oby jak najdłużej :)

niedziela, 23 września 2012

Obdarowani!

Z Miasteczka przyjechaliśmy we wtorek późnym wieczorem. Rzuciliśmy wszystkie nasze bagaże i tak sobie stały do wczoraj. Nie mieliśmy czasu, żeby prędzej jakoś okiełznać ten chaos, ale w sobotę wzięliśmy się za gruntowne porządki. Wypucowaliśmy cały dom, a przede wszystkim, zrobiliśmy miejsce na nasze nowe nabytki, które dostaliśmy w prezencie ślubnym :)

Ponad trzy lata temu, gdy jeszcze nawet nie myślałam o swoim ślubie, popełniłam notkę na temat prezentów. I przyznać muszę, że po tym czasie, mimo, że bogatsza w doświadczenia z własnego ślubu i wesela zdania nie zmieniłam :) Mogę się nadal podpisywać pod tamtym tekstem.

Nie stawialiśmy gościom żadnych wymagań jeśli chodzi o podarunki. Wyszliśmy z założenia, że każdy powinien sam o tym zdecydować. Nie jestem przekonana do wierszyków z prośbą o pieniądze, rozumiem co prawda intencję, ale wydaje mi się to mimo wszystko nieeleganckie. Kiedyś byliśmy w sytuacji, kiedy para zażyczyła sobie pieniądze, a my nie bardzo mogliśmy sobie na to pozwolić - zwłaszcza, gdy zrobiliśmy wywiad, ile inni zaproszeni znajomi włożą do koperty. To była dla nas dość niekomfortowa sytuacja. 
Po prostu sądzę, że niczego nie można wymuszać i goście powinni sami zdecydować w jakiej formie chcą obdarować parę młodą. A jeśli mają wątpliwości lub wszystko im jedno - zawsze mogą po prostu spytać. My odpowiadaliśmy, że pieniądze zawsze się przydadzą, a prezenty zawsze nas ucieszą. Ale jeśli ktoś ma kupować coś na siłę i bez pomysłu, to wolimy pieniądze. Niby nie rozwiązywało to ewentualnego dylematu, ale przynajmniej jasno określiliśmy nasze stanowisko. Kiedy my gościliśmy na innych weselach różnie bywało - w zależności od tego, jak dobrze znaliśmy parę młodą lub od naszej kondycji finansowej, dawaliśmy prezent lub pieniądze, ale bardzo ceniliśmy sobie możliwość wyboru.

Podobnie nie mieliśmy żadnych wymagań jeśli chodzi o kwiaty - powiedzieliśmy, że kwiaty cięte lubimy i na pewno nas ucieszą, ale jeśli ktoś nie chce ich kupować to może nam podarować kwiatka w doniczce, książkę, słodycze lub kupon totolotka :) Jak widać, do wyboru - do koloru. Nam naprawdę było wszystko jedno! A dzięki takiemu postawieniu sprawy mieliśmy niespodziankę :)

Prezenty rozpakowywaliśmy dopiero w poniedziałek wieczorem. Muszę przyznać, że mimo iż uwielbiam dostawać prezenty, to tym razem w ogóle o tym nie myślałam! Kiedy goście składali nam życzenia, kompletnie nie zwracałam uwagi na to kto, co daje - od kogo kwiaty, od kogo książka. Kto dał wielkie pudło, a kto małą kopertę? :) I później musieliśmy zdjęcia pooglądać, bo niektórzy mówili, żebyśmy dali znać, co sądzimy o prezencie, a my w ogóle nie pamiętaliśmy co, od kogo :) Zresztą, ja też jak dawałam parom młodym prezenty to raczej chciałam, żeby wiedzieli, że ta konkretna rzecz jest ode mnie.

Oglądanie kartek z życzeniami, liczenie pieniędzy i rozpakowywanie prezentów sprawiło nam ogromną frajdę. W ogóle to nie wiem, czy naprawdę są osoby, które aż tak bardzo zwracają uwagę na to, ile od kogo dostali albo takie, które są bardzo niezadowolone ze swoich prezentów (swoją drogą wydaje mi się, że to nie najlepiej o nich świadczy)? Podobno są... Ale my do nich nie należymy. Nas cieszył każdy grosz i każdy prezent.
Dostaliśmy trochę (choć niedużo, bo jednak goście z drogi, a cięte kwiaty niezbyt dobrze znoszą podróż) kwiatów, które cieszyły oko i zachwycały zapachem. Sporo osób dało nam kupony totolotka (buuu, nawet trójki nie było! nie opyla się grać w totka, słowo daję!:)) Pojawiły się też czekoladki oraz cztery książki (w tym Perfekcyjna Pani Domu - zdecydowanie dla Franka :P). No i piękny storczyk! 
Zawartość kopert nas pozytywnie zaskoczyła (choć to może dlatego, że wcześniej w ogóle nie zastanawialiśmy się nad tym, o kwocie jakiego rzędu można mówić) i więcej na ten temat nie będę pisać :) Wiadomo - nie zmarnuje się! :)
A teraz to, co tygryski lubią najbardziej, czyli pięknie opakowane prezenty :) Dostaliśmy:
- odkurzacz
- żelazko
- blender
- ręczniki (dotychczas mieliśmy tylko te od naszych mam, teraz mamy już swoje :P)
- pościel
- piękną lampę (to od kuzyna i jego żony, których odwiedziliśmy w maju, byłam zachwycona wystrojem ich mieszkania i stwierdziłam, że mamy z żoną podobny gust, teraz to się potwierdziło :))
- kilka garnków i patelni
- zestaw obiadowy - 6 dużych talerzy, 6 małych, dwa półmiski, miseczki, wszystko białej porcelany
- filiżanki
- zestaw do kawy (choć my będziemy używać go do herbaty i osoby, które nam to podarowały, chyba o tym wiedziały, bo do dzbanka włożyły zaparzacz do sypanej herbaty :))
- i parę innych drobiazgów, które trudno opisać.

Żelazko wypróbowałam pierwszego dnia po powrocie do Poznania (bez porównania ze starym - prawie dwudziestopięcioletnim! mimo, że miałam do niego sentyment.. ale teraz to prawdziwy luksus:) Odkurzaczem cieszyliśmy się wczoraj (ze starego cały czas wypadała rura, to się Franek naprzeklinał!). No i nie możemy się nacieszyć dzbankiem do herbaty! Dotychczas parzyliśmy herbatę w kubkach, a to nie to samo, co dolewać sobie z porcelanowego dzbanka, który w dodatku trzyma ciepło :) Filiżanek na razie jeszcze nie przywieźliśmy - to dopiero będzie degustacja :)
Może to głupie, że się tak ekscytuję, ale naprawdę bardzo się cieszymy z tych prezentów, bo nic nie jest zbędne. Nawet jeśli teraz garnki nam niepotrzebne, bo na wyposażeniu mieszkania były, to przecież wiecznie tu mieszkać nie będziemy i fajnie, że będziemy mieć coś swojego. 

Teraz to już tylko musimy sobie mieszkanie pod te sprzęty sprawić :P

piątek, 21 września 2012

Ostatnie panieńsko-kawalerskie chwile

Mój mąż* dziś po pracy idzie na piwo z kolegami. Ma niby wrócić mniej więcej około 21, ale kto go tam wie :) W każdym razie, zapytałam go, co niby ja mam robić sama w domu w piątkowy wieczór, a on mi na to: "jak to co? bloga będziesz pisać". No to piszę, bo męża przecież trzeba słuchać, nie? :P

W pracy trochę się działo, zadzwonił do mnie audytor i powiedział, co przygotować na poniedziałek. Zapowiada się intensywnie. Ale o 16:53 postanowiłam, że będę się tym martwić w poniedziałek właśnie, a teraz rozpoczynam weekend. Przecież jakoś to będzie :) Dam sobie radę bo niby dlaczego nie? Z taką myślą wsiadłam na rower i popedałowałam w stronę tramwaju, który zawiózł mnie do domu. Wykorzystałam fakt, że Franka nie będzie i na obiad zrobiłam sobie moją ulubioną zapiekankę makaronową w beszamelu, którą robię tylko wtedy, gdy jadam sama, bo dla Franka taki obiad to żaden obiad :) A teraz zasiadłam sobie przed laptopem, z kuflem wiśniowej Fortuny i przymierzam się do pisania.

Wypadałoby napisać, jak to było od początku :)
Wiecie już, że rano byłam mocno podekscytowana. Do tego stopnia, że musiałam się zmuszać, żeby zjeść śniadanie. Ale później wszystko się jakoś uspokoiło. Wydawało mi się, że przed ślubem w domu zapewne będzie panować totalny chaos i zamieszanie, a u nas była cisza jak makiem zasiał. Żadnej bieganiny, czy paniki. To wszystko mnie uspokoiło. Poszłam sobie pod prysznic, spokojnie sobie wszystko przygotowałam i spakowałam rzeczy, które rodzice mieli mi wieczorem przewieźć do hotelu, w którym nocowaliśmy. A później wybrałam się do fryzjera i kosmetyczki.
Bardzo się bałam tej wizyty, bo rzadko jestem zadowolona z uczesania, ale tym razem naprawdę byłam zrobiona na bóstwo! :) Fryzurą byłam zachwycona (ech, szkoda, że zapomniałam zrobić zdjęcia)! Makijażem także. Wróciłam uśmiechnięta po dwunastej i zaczęłam się ubierać. Bielizna, pończochy (na pasie, żadne tam samonośne), podwiązka, halka. I najważniejsze - suknia. Ubierały mnie mama i Juska, obok kręciła się jeszcze moja siostra, a Karolina skakała wokół nas i zachwycając się moim wyglądem i robiąc zdjęcia. Wreszcie byłam gotowa, żeby pokazać się Frankowi. Spotkaliśmy się w przedpokoju. Zdecydowanie Frankowi się podobałam :) On mnie również. Nieskromnie powiem, że ładna z nas była para :) To oczywiście moja subiektywna opinia, ale potwierdzona również komplementami ze strony osób postronnych :) 
Wyobrażałam sobie, że przed wyjściem do kościoła będzie nam na wszystko brakowało czasu i jak zwykle nie zdążę z połową rzeczy - i znowu było zupełnie na odwrót :) Byliśmy gotowi dużo wcześniej. Znalazł się nawet czas na kilka fotek. A potem było błogosławieństwo. Przyznam, że tego momentu mocno się bałam, bo jakiś czas temu okazało się, że nasze rodziny mają zupełnie inne oczekiwania jeśli chodzi o ten moment. Ja z moją mamą już dawno stwierdziłyśmy, że nie chcemy żadnych szopek. Frankowi było wszystko jedno, ale jego mama stwierdziła, że przecież błogosławieństwo musi być. Nie pokłóciliśmy się o to, ale powstała lekka konsternacja i niepokój po obu stronach. Później do tematu w zasadzie już nie wracaliśmy, poza przypadkowymi wzmiankami. Okazało się jednak, że wszystko wyszło bardzo naturalnie :) Nie było patosu, klękania, ani łez :) Były za to miłe słowa ze strony naszych rodziców, uściski, życzenia i naturalność :) Ostatecznie więc obie strony były zadowolone.

Wreszcie ktoś krzyknął, że samochód podjechał (czyli nasz kolega Robert, który użyczył nam swojego samochodu) i wyszliśmy z domu :)) 



I tu się na razie zatrzymam, bo i tak napisanie tej notki zajęło mi parę godzin :P Zauważyłam, że w piątek zawsze mam ogromną ochotę, żeby pisać, ale jednocześnie kiepsko mi to idzie, czuję się zmęczona i za bardzo rozluźniona :) Poza tym co chwilę przerywałam i zajmowałam się innymi rzeczami. A tymczasem Franek zdążył już dawno wrócić do domu :)

Na koniec odam jeszcze, że później rozmawiałam z Dorotą i Juską, które mówiły, że od rana strasznie się stresowały w moim imieniu - przynajmniej tak, jakby to był ich ślub, a nie mój :) Ale Juska stwierdziła, ze denerwowała się od rana, do momentu, gdy weszła do nas do domu. Wtedy automatycznie stres ją opuścił, bo, jak to określiła, u nas wszystko było na luzie :) Natomiast moja ciocia (najlepsza koleżanka mojej mamy jeszcze od czasów liceum, która była świadkiem na jej ślubie) powiedziała, że ja to cała mama :) Obie jesteśmy spokojne w takich sytuacjach i rzadko widać po nas stres. 

Chciałyście też bardzo zobaczyć moją suknię. A więc proszę bardzo, na chwilę mogę te zdjęcia tutaj wrzucić :) Ale konsekwentnie, moją piękną buzią chwalić się nie będę :)



* ten zwrot chciałabym zadedykować KenG. :) ciekawe, czy wiesz, dlaczego? :P

czwartek, 20 września 2012

I ponieśli suknię z welonem...

Stwierdzam, że tymi moimi codziennymi notkami w ostatnim czasie rozpuściłam Was jak dziadowskie bicze :) A przynajmniej część z Was, tę najbardziej niecierpliwą.
Teraz w zasadzie też chętnie bym pisała więcej, ale ciągle jest coś do zrobienia, a poza tym tak bardzo pogrążam się we wspomnieniach ostatnich dni i delektuję się byciem żoną, że aż nie umiem o tym pisać :)

Zresztą, przecież wiecie, że nie lubię opisywać żadnych wydarzeń :) Choć, rzecz jasna, dla własnego ślubu na pewno zrobię wyjątek. Przygotujcie się na całą serię notek o tematyce nadal ślubnej, bo jeszcze trochę na ten temat do powiedzenia mam :)

A dzisiaj po prostu napiszę, że było pięknie. Ja wiem, że każda para młoda uważa swoje wesele za najlepsze, ale mnie nie o to chodzi - nie porównuję naszej uroczystości z innymi, ale po prostu lepiej nie mogliśmy sobie tego nawet wymarzyć :) Wszystko wspaniale się udało, goście dopisali, wszyscy bardzo dobrze się bawili - nawet kamerzystka i zespół stwierdzili, że mamy bardzo fajnych gości. Goście natomiast uznali wesele za bardzo udane - chwalili nasz zespół i zachwycali się jedzeniem. Moje koleżanki powiedziały, że przez kolejne dziesięć lat nie mają zamiaru wychodzić za mąż, bo tak wysoko postawiliśmy poprzeczkę, że najpierw wszyscy muszą zapomnieć o naszym weselu, a dopiero potem one mogą wyprawiać swoje :) Naprawdę nie spodziewałam się aż takich pochwał! Poza tym, że to było MOJE wesele, wydawało mi się ono zupełnie zwyczajne :) Po prostu takie, jakie powinno być. Chociaż... było chyba nieco lepiej, niż sobie wyobrażałam :) Bałam się, że będę czuła się chwilami skrępowana, że nie będę się bawiła tak dobrze, jak powinnam... Wszelkie moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. Wcale się nie stresowaliśmy! W żadnym momencie - i dzięki temu wszystko szło nam jak z płatka. Byliśmy swobodni, spontaniczni i bawiliśmy się świetnie na własnym weselu :) Cieszyliśmy się każdą chwilą i byliśmy świadomi każdego momentu. Pięknie było, niczego bym nie zmieniła.

Nawet pogoda nam dopisała, choć obiektywnie rzecz biorąc idealna nie była. Ale jednak nam pasowała. Rano było pięknie, a później niebo całkiem się zachmurzyło i tylko chwilami się przejaśniało. Słoneczko czasami wyglądało zza chmur, ale przyznam uczciwie, że wcale nie miało to dla mnie tak dużego znaczenia, jak mi się wcześniej wydawało, że będzie miało :) A Flo. miała rację, kiedy pisała mi, że niezależnie od temperatury, mnie będzie ciepło. Nie dowierzałam, ale jednak okazało się, że to prawda! Wiele osób trzęsło się z zimna w swoich żakietach, a ja w sukience bez ramion i cienkim bolerku w ogóle nie czułam chłodu! Ani przez moment. 
Gdy jechaliśmy z kościoła do restauracji, zaczęło lekko padać. Ot, taka mżawka. Ale nie przejęliśmy się tym, wręcz uczyniliśmy z tego nasz atut - opuściliśmy dach w samochodzie i rozłożyliśmy naszą białą, ślubną parasolkę. Kiedy goście zobaczyli nas wjeżdżających na podjazd usłyszeliśmy tylko brawa i zbiorowy okrzyk "wooow". Zrobiliśmy wrażenie :) Nie byłoby tego efektu bez tej mżawki, która zresztą za chwilę odeszła. Już po obiedzie, gdy wyszliśmy nad staw przy restauracji, żeby zrobić sobie profesjonalne zdjęcia nie było po nim śladu. A nawet wyszło piękne słońce - jak na zawołanie :) Tak więc pogodę naprawdę mieliśmy wspaniałą, taką naturalną i w swej niedoskonałości - doskonałą, bo przecież w życiu też nie wszystko jest idealne :) A kiedy następnego dnia żegnaliśmy się z gośćmi w pełnym słońcu, stwierdziliśmy, że jednak byłoby za gorąco.

Naprawdę, przyznać muszę, że chociaż czekałam na ten dzień bardzo długo, a w myślach przerabiałam tysiące scenariuszy i wyobrażałam sobie, jak to będzie, rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Zdecydowanie był to jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.

Dodam jeszcze, że totalnie zaskoczyła mnie obecność Finansowego na ślubie! Warszawa słowem się nie zająknęła, że planują wysłać "delegację". Tego się nie spodziewałam! Finansowy w imieniu całej ekipy złożył nam życzenia i wręczył prezent, ale nie dał się zaprosić na obiad. Niemniej jednak to była ogromna niespodzianka. Bardzo miła zresztą :)
A skoro już jesteśmy przy pracy - gdy wróciłam wczoraj do biura, kolega stwierdził, że beze mnie ta firma nie funkcjonuje :P Jak tylko poszłam na urlop, wszystko się im posypało, a to raporty nie wychodziły, a to połączenia z internetem nie mieli, a to się zamówienia blokowały... :) Koniec końców jednak sobie poradzili, a ja zdołałam dziś nadrobić wszystkie zaległości. W poniedziałek natomiast szykuje mi się audyt. Ale przecież dobrze będzie, bo dlaczego ma nie być, skoro dobrze wykonuję swoją pracę? :))

Od pięciu dni jestem więc już Panią Frankowską. Miałam już okazję użyć mojego nowego nazwiska - podpisywałam się na fakturze i kupiłam nowy karnet na aerobik. Nie powiem, dziwnie mi :) Ale będę się przyzwyczajać.
Franek natomiast bardzo szybko wszedł w rolę zięcia :) Myślałam, że z naszej dwójki to właśnie on będzie miał większe opory przed zwracaniem się do moich rodziców "mamo" i "tato". Nic z tych rzeczy. Już w niedzielę można było usłyszeć: "niech mama zaczeka" albo "czy mógłby tata podać...?" :) Ja jeszcze nie miałam okazji sprawdzenia się w roli synowej :))

Ps. Na komentarze pod poprzednimi notkami cały czas odpowiadam :) Jest szansa, że już jutro będę z nimi na bieżąco :)

środa, 19 września 2012

Chcecie, to macie :)

Chciałam napisać porządną notkę, na którą na razie nie mam czasu, ale ponieważ mnie popędzacie, to będzie byle co :)
W niedzielę były poprawiny, więc do komputera nie miałam nawet szansy się zbliżyć. W poniedziałek musieliśmy wszystko poopłacać, jeździliśmy od restauracji, przez kwiaciarnię do hurtowni alkoholu, zaczepiliśmy jeszcze o USC i inne miejsca więc w domu praktycznie mnie nie było. Wczoraj tak samo - a popołudniu byliśmy już w drodze do Poznania. Dzisiaj jestem pierwszy dzień w pracy, więc trochę tematów mam do ogarnięcia :)
A ja naprawdę nie lubię, jak się mnie popędza, bo mam przekorną naturę i mam ochotę robić na odwrót :D

Ps. Do Marudy: Hellooł, ja ten komentarz napisałam dopiero po dwóch miesiącach od ślubu :P Był czas na odsapnięcie :)

sobota, 15 września 2012

No to wychodzę za ten mąż.

A właśnie, że będzie jeszcze jedna notka :P
I tak nie mam co robić, bo wstałam tylko ja i rodzice, a zostawiłam wszelkie swoje akcesoria niezbędne do porannych ablucji w pokoju, w którym śpią rodzice Franka :)

Kurczę, niech ktoś zabierze to stado motyli, które grasuje sobie w moim żołądku! Przyznam, że jest to niezwykle uciążliwe... Nadal trudno moje odczucia nazwać stresem, ale podekscytowaniem i przejęciem na pewno można! Sama nie wiem, czym tu się przejmować. Przecież ubieram się po prostu trochę ładniej niż zwykle, idę z Frankiem do kościoła, przez chwilę jesteśmy na widelcu, no a później to już tylko tańce, hulanki, swawole... :D Luz blues... By się zdawało :)

Jednak chyba ranga tego wydarzenia robi swoje. Wiecie, że kiedyś - jak już byłam z Frankiem, ale nie byliśmy zaręczeni to chciałam co prawda ślubu, ale z drugiej strony nie miałam pewności... Byłam przekonana, że nawet jeśli się zaręczymy, to cały czas będę miała wątpliwości, czy to na pewno dobry krok, czy nie postępujemy zbyt pochopnie - że przecież to na całe życie, a ja długoterminowych planów nie lubię... I w ogóle skąd mam wiedzieć, czego będę chciała przez całe życie???
A tu niespodzianka, od ponad roku, czyli od naszych zaręczyn, takie wątpliwości nigdy mnie nie naszły. Przecież jesteśmy dorośli i odpowiedzialni, wiemy, czego chcemy, dlaczego mielibyśmy się rozmyślić? Związek, małżeństwo to zobowiązanie i oboje o tym wiemy, w trudnym czasie trzeba będzie po prostu o to walczyć, bo dzisiaj właśnie zadeklarujemy swoją chęć i gotowość do tego, żeby być ze sobą zawsze i bez względu na wszystko. Nie chodzi o papier. Chodzi o przysięgę, którą złożymy przed Bogiem i przed ludźmi. Wstyd byłoby się z tego wycofywać :P
Różnie między nami bywało, ale jestem pewna, że te wszystkie trudne, bardzo trudne chwile, które mamy za sobą pomogą nam wierzyć, że potrafimy sobie dać radę z wieloma problemami. Bo że sielanki nie będzie, to więcej niż pewne :)) Ważne, żeby być razem.

I niech Was nie zmyli patetyczność tego stwierdzenia. Nie wygładziło się między nami do tego stopnia, że tylko patrzymy sobie w oczy i trzymamy się za ręce. O nie, nie, to nie my :) My to przynajmniej raz dziennie (no, w lepszych okresach raz na tydzień :P) na siebie szczekamy :P Tacy już jesteśmy, krótkie burze to nasza specjalność - ale takie naprawdę krótkie: pojawia się nieporozumienie - warknięcie, a za chwilę już wszystko jest normalnie. Dobrze nam z tym. Ludzie też wiedzą, że tacy jesteśmy a nasi bliscy mają niezły ubaw, kiedy nas obserwują przy tych spięciach. Najważniejsze, że nie ma rozpamiętywania, cichych dni, ukrytych żali. Wszystko jak na widelcu, a za chwilę i tak się już tulimy i śmiejemy sami z siebie :)

Obyśmy tylko dziś przy ołtarzu się nie pokłócili, bo ksiądz może nie być tak wyrozumiały. Ja tu Franka zdzielę przez łeb, on mnie po łapach trzepnie - kwiatkiem rzecz jasna... Nie no, popłynęłam, do rękoczynów jeszcze między nami nie doszło :P Ale widzicie, co to poddenerwowanie robi z człowiekiem, jakie głupoty pisze :)
Tak swoją drogą, to się boję, co to będzie w tym kluczowym momencie. Tyle się słyszy różnych historii przyołtarzowych... Ja się boję, że się zacznę śmiać i nie będę mogła się powstrzymać. Ale jak tak wszyscy mi o wzruszaniu gadają, to tego boję się jeszcze bardziej. Toż to byłaby kompromitacja totalna! Ja nigdy nie płaczę ze wzruszenia, łzy są zarezerwowane na momenty smutne. Proszę, trzymajcie kciuki, żeby przypadkiem coś mi na łeb nie padło i żebym się na przykład nie poryczała, bo to będzie dla mnie żenada roku. To nie ja. Ja się od tej strony ludziom nie pokazuję. I nie pokażę! :))

Pogoda na razie śliczna. Ale internet pokazuje, że od południa ma się trochę zachmurzyć. Byle nie totalnie. I tak całe szczęście, że nie uległam i rok temu nie zgodziłam się, na ślub w Poznaniu - bo tam według prognozy pada. Cóż, jakoś to będzie :)
Na 10.15 idę do fryzjera, potem makijaż. O 12.30 mam być skończona. Przyjeżdża Juska, Karolina już będzie. Mama też. I będą mnie ubierać. A potem to już poleci.
Ratunku! Wychodzę za mąż :P

Ps. Jest 6:52. Ale sobie zrobię tak, że notka opublikuje się jeszcze trochę później, i tak się jej nie spodziewacie :D O, na ten przykład o 13.30 sobie ją wrzucę, tak tuż przed :))

Ps2. Jestem głodna, ale wcale nie chce mi się jeść. O co chodzi??? :P

piątek, 14 września 2012

Ostatnia prosta.

Na moment tylko, bo przecież muszę się wyspać :) Za parę godzin u nas w domu będzie ruch jak na dworcu! Zresztą już dziś jest, ale muszę przyznać, że to świetna sprawa - ciągle się coś dzieje :)

Wiecie, najbardziej zdumiewa mnie to, że ja to wszystko już sobie wyobrażałam. Tysiąc razy przerabiałam w myślach ten, czy inny scenariusz: przyjeżdża Karolina, przyjeżdżają rodzice Franka, ubieram suknię, podjeżdżamy pod kościół, pierwszy taniec... I dopóki to było w głowie, ciągle zdawało się nierealne. Tak, jakby to się zdarzało komuś innemu, nie mnie. Ale jutro bez wątpienia, to właśnie ja będę uczestniczyć w tym wszystkim :) Niesamowite, że to się dzieje naprawdę.
Chyba na chwilę obecną nie jestem w stanie napisać niczego więcej, bo emocje przerastają mój zdrowy rozsądek :)

Pewnie jutro się już nie dam rady odezwać bo od rana robię się na bóstwo,(a bardzo bym chciała :P) więc na koniec odpowiem tylko na pytanie Asi, że o 14:00 :)

czwartek, 13 września 2012

Blisko, coraz bliżej. Odliczanie: dwa!

Oczy mi się już kleją ze zmęczenia, ale spać nie mogę, bo za około półtorej godziny musimy odebrać Karolinę :) Wystartowała dzisiaj z Sevilli o 5.00. Przez Rzym przyleciała do Krakowa. Tam wsiadła w autobus i będzie u nas już wkrótce. Nasz pierwszy gość :) (pierwszy przyjezdny :))

A my dzisiaj pozałatwialiśmy całą masę ważnych spraw :)
-Obgadaliśmy z zespołem przebieg naszego wesela - bardzo ogólnie :) Chodziło tylko o kluczowe momenty, bo przecież nie mamy zamiar iść punkt po punkcie! Spontanicznie ma być :)
- Odebraliśmy od Juski mamy kosz na alkohol
- Kupiliśmy Frankowi koszulę zapasową.
- Omówiliśmy z księdzem szczegóły ślubu.
- Franek był u fryzjera
- Omówiliśmy też ważne sprawy z kamerzystą
- Zostawiliśmy w miejscach noclegowych listy gości z rozpiską, kto gdzie i z kim śpi :)
- Poćwiczyliśmy taniec. Założyłam halkę od mojej sukni. Kurczę, boję się czy damy radę zatańczyć walca, bo moja suknia ślubna jest jednak dłuższa od tej, w której ćwiczymy... (suknia jest dłuższa od halki, co podkreślam, bo w halce też ćwiczymy, a na halkę zakładam sukienkę ze studniówki, ale właśnie ona jest nieco krótsza od ślubnej)

W tym czasie moi rodzice zakupili alkohol i wodę. Narzeczony mojej siostry okleił nam wódkę. Juska w Poznaniu odebrała te dwie "jaskółcze" winietki. Siostra poćwiczyła śpiewanie - wraz z organistą w pustym kościele :) I w ogóle działo się jeszcze całe mnóstwo różnych rzeczy :)

Wczoraj zadzwoniła do mnie babka z cukierni, która robi nam tort. No i zdębiałam, jak przestraszona zaczęła mi mówić, że chyba nie dadzą rady zorganizować tylu storczyków do ozdobienia tortu, ile trzeba... A ja na początku nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Potem zrozumiałam - oni się mnie wcześniej pytali, jakie kwiaty mają być na torcie, a zanim zdążyłam odpowiedzieć - jaki mam bukiet. No i sobie zapisali, że storczyki, a one okazały się drogie i trudno dostępne (te specjalne na tort). I tam jeszcze cała gadka była na ten temat, zanim zrozumiałam o co chodzi. Wyjaśniłam pani, że mogą być róże i że naprawdę nic się nie stanie, nie będę miała pretensji :) Potem pani mnie jeszcze pytała, jaki kolor mają mieć kuleczki na torcie (sic!) - srebrne, czy złote... Jestem naprawdę w szoku, że ludzie przed ślubem muszą decydować o takich sprawach - a może chcą?? Bo mnie na przykład wszystko jedno i nic by się nie stało, gdybym nie wiedziała wcześniej, jak to będzie wyglądało - no ładnie ma być, i już :)) A to oni się znają na swojej robocie, nie ja, więc pewnie będzie ładnie. A poza tym - tort jest do jedzenia, zje się bez względu na to, czy kuleczki będą srebrne, czy złote :)

Oczywiście pani tylko wykonywała swoją pracę - chce, żeby klient był zadowolony, więc woli zapytać. I całe szczęście, że zadzwoniła, bo ja jeszcze na łeb nie upadłam, żeby płacić ponad sto złotych więcej za tort, tylko po to, żeby mi się jego ozdoba zgadzała z bukietem! :) A gdyby nie zadzwoniła, tylko załatwiała te storczyki, to bym zapłaciła nieświadoma... Ale chodzi mi o to, że ludzie są niepoważni, że o takie rzeczy potrafią mieć pretensje! Ja rozumiem, że mają jakąś tam wizję i chcą, żeby ślub był idealny, ale czy sami sobie krzywdy nie robią przywiązując wagę do takich szczegółów?? A sądząc po słyszalnej uldze w głosie tej pani, kiedy ją uspokoiłam, że mnie jest wszystko jedno i że zaufam im oraz po jej przestraszonym tonie mówiącym, że nie chciałaby, żebym miała do nich pretensję śmiem twierdzić, że ludzie chyba naprawdę potrafią zrobić awanturę o coś takiego :))

Wybaczcie chaos w mojej notce, ale staram się upchnąć jak najwięcej myśli w jak najmniejszej liczbie słów :) Do tego jeszcze czas mnie goni!

Właśnie oglądam pogodę na tvn24 i mówią, że padać u nas nie będzie w sobotę. Oby! Oby, bo dzisiaj to była katastrofa. A jeśli chodzi o tę drugą sprawę, która mnie martwiła, to już jest ok :) Dostałam okres, który spóźnił mi się o osiem dni! (pewnie z powodu jakichś podświadomych nerwów). Chociaż prawdę mówiąc spodziewałam się tego już rok temu. Zawsze mam tak, że dostaję okres wtedy, gdy coś ważnego się dzieje - mój organizm jest po prostu w świetny z dostosowywaniem się do okazji. No nic, dobrze, że dziś, w sobotę już nie powinien mi dokuczać, bo przynajmniej o tyle mam dobrze, że zazwyczaj comiesięczna kobieca przypadłość jest dla mnie uciążliwa tylko pierwszego dnia :)

Karolina właśnie napisała, że wyłapała informację, że ma jeszcze 41 km :)) Już prawie. Nie da się ukryć, to się dzieje naprawdę, choć chwilami mam wątpliwości :)

Ps. Na odpisanie na komentarze niestety już mi czasu nie starczyło, będę to robić stopniowo

środa, 12 września 2012

Panieńska poznańska nocka :) Odliczanie: trzy!

No nie udało mi się wczoraj już niczego napisać, chociaż bardzo chciałam :( Chyba się zaczął mały kołowrotek - chociaż z drugiej strony może to wynika po prostu z tego, że dziś wyjeżdżamy z Poznania i musimy sporo rzeczy tu podomykać.

Przyjechali wczoraj moi rodzice i razem ze mną poszli po odbiór sukni. Przyznać muszę, że się tego nie spodziewałam, mimo dwóch przymiarek, które przecież już za mną :) Przeszło mi nawet przez myśl, że może nie będę ostatecznie zadowolona, ale nic z tych rzeczy. Suknia bardzo mi się podoba! Leży moim zdaniem świetnie, a ten półgolfik przy twarzy jest piękny i dodaje mi blasku (och ja nieskromna :P, ale tylko powtarzam słowa obserwatorów ;)). Suknia została wpakowana do bagażnika i teraz już czeka na mnie w Miasteczku. Już teraz mi żal, że będę ją miała na sobie tylko przez parę godzin :( Ale naprawdę warto :) Już się nie mogę doczekać miny Franka.

Z salonu sukien ślubnych pojechaliśmy do banku, bo jak na złość akurat teraz musiałam zapomnieć hasła do bankowości internetowej! No szlag by to - od kilku lat wszystkie transakcje robię przez internet i do banku właściwie nie zaglądam, ale tydzień temu Franek namówił mnie na zmianę hasła. Nie modyfikowałam go jakoś bardzo, po prostu trochę je umocniłam - ze średnio na bardzo silne. Okazało się, że zrobiłam je tak silne, że chroniło nawet przede mną :) Najlepsze jest to, że pamiętałam wszystkie składniki hasła, tylko nie mogłam sobie przypomnieć ich konfiguracji. A akurat wczoraj chciałam koniecznie zrobić przelew do USC.
Spędziłam w banku ponad pół godziny, takie były kolejki, ale najważniejsze, że hasło odzyskałam i więcej nie zamierzam go stracić :)

W czasie, kiedy z rodzicami załatwiałam te i inne sprawy, Franek pojechał do spowiedzi, spotkał się z Karolą i Dagą, z którymi mieliśmy "porachunki" ;) i pojechał po winietki. No i moja wtopa :( Wieczorem usiedliśmy, żeby sprawdzić, czy wszystkie są - ja czytałam nazwiska, Franek odhaczał je na liście. Kiedy doszłam do Marcina Jaskóły Franek popatrzył na mnie wzrokiem bazyliszka: "jaki Jaskóła?????" No tak, bo Marcin nie jest Jaskóła tylko Jaskólski! Podobnie jak jego brat :/ Ale czy to moja wina, skoro Franek zawsze o nich mówi Jaskóły??? Nawet w telefonie miał wpisanego Marcina Jaskółę, no i mi się zapomniało, odruchowo wpisałam na listę tak. Zadzwoniłam więc od razu do Juski po ratunek, poprawiła i odesłała do drukowania. Do babki od drukowania też zadzwoniłam po prośbie, czy da radę nam to na dziś druknąć. Da. :)

Przy okazji porozmawiałyśmy z Juską o kilku kwestiach, między innymi o dekoracji sali. Powiedziałam jej, że w czwartek pojadę do restauracji i dowiem się, kiedy możemy tam wejść, a ona mi na to, że jej mama już tam była, już się ze wszystkimi poumawiała, już wszystko pomierzyła i w ogóle mam sobie tym głowy nie zawracać. Przy okazji zwróciła mi jeszcze uwagę na kilka kwestii, o których musimy pomyśleć, co mnie tylko utwierdziło po raz kolejny w przekonaniu, że to właściwa osoba na właściwym miejscu :)

I tak minął nam cały dzień. Położyliśmy się więc spać. I nic! Chyba po raz pierwszy dopadł mnie lekki stres! Nie spałam przez pół nocy i ciągle miałam przed oczami siebie w sukni ślubnej. Rozmyślałam o różnych sprawach, również o tym, że to była moja ostatnia panieńska noc w Poznaniu :) Jednocześnie bardzo chciałam zasnąć, ale nie mogłam - po prostu czułam, że jestem strasznie podekscytowana! Bo to nie był taki stres paniczny - nie denerwowałam się, że coś nie wyjdzie albo, że jeszcze dużo spraw mamy do załatwienia, po prostu byłam pełna emocji - że to już i chyba po raz pierwszy poczułam, że to się dzieje naprawdę i że to za chwilę.

Rano wstałam i teraz to ja pojechałam do spowiedzi. Przede mną były tylko dwie osoby, ale jeden chłopak klęczał przy konfesjonale ponad 20 minut!!! Serio, sprawdzałam na zegarku, bo się bałam, że do pracy się spóźnię. Ale się nie spóźniłam, a aureolę nad głową już mam :) W ogóle wszystko dla księdza już mamy i możemy się jutro z nim spotykać :)

Ale ogólnie nie czuję się dziś szczególnie wypoczęta po tej nocce, zwłaszcza, że czeka nas jeszcze pakowanie i boję sie, że czegoś zapomnimy (najwazniejsze rzeczy takie jak obrączki już są w Miasteczku na szczęście).
A w dodatku aura dzisiaj mi nie służy i humor mam lekko skwaszony. Mam nadzieję jednak, że to chwilowe - i aura i humor :) Co do drugiego co prawda jestem trochę bardziej pewna, bo przypuszczam, że dzisiaj po pracy już mi się lepiej zrobi :) No ale o pogodę to się trochę boję. Zimno ma być w sobotę - a przynajmniej zimno jak na moje bolerko... Cóż, grunt żeby nie padało a na razie prognozy w tym względzie są optymistyczne. Na razie musze zaklinać pogodę :)
I jest jeszcze jeden powód, który niezbyt dobrze wpływa na mój nastrój, ale o tym się nie będę rozwodzić, bo i bez sensu :/
No nic, mam nadzieję, że do następnej notki mi się poprawi :)

poniedziałek, 10 września 2012

Ostatnia (?) babska impreza :)

Generalnie nie przepadam za opisywaniem jakichś wydarzeń, czy spotkań. A to dlatego, że nigdy nie da się oddać atmosfery takiej sytuacji, w której uczestniczyłam, nie da się dokładnie odtworzyć dialogów, opisywanie, że najpierw było to, a potem tamto a jeszcze później to, trochę mnie męczy. Ale z drugiej strony, warto relacjonować takie fajne wydarzenia, nawet mimo tego, że wspomnienie o nich często jest w naszej głowie ciągle żywe i piękne, to przyjemnie jest się podzielić z tym innymi - i z samą sobą :) To i tak nie to samo, ale taki zapis po jakimś czasie pozwala obudzić te wspomnienia, które się jednak często trochę zacierają.

Dlatego jednak ulegam pokusie opisania mojego wieczoru panieńskiego, po którym został ślad już jedynie w postaci Franka, kilku upominków i masy zdjęć :)
Jak już wspominałam, wszystko odbywało się za moimi plecami. To znaczy - ponieważ dziewczyny się wzajemnie nie do końca znały, to moim obowiązkiem było przekazanie Karoli numerów telefonów no i udostępnienie mieszkania na początek imprezy. Reszta działa się poza mną. Przed godziną 19 moja siostra zeszła do sklepu, żeby kupić mi breezera (zdziwiłam się, że się tak zaofiarowała, ale nie protestowałam). A po chwili usłyszałam jakieś trąbki i wrzaski. Zwróciłam na to uwagę i nawet przeszło mi przez myśl, że chyba jakiś mecz dzisiaj... Ale potem usłyszałam swoje imię. Wyjrzałam przez okno i ujrzałam maszerujące dziewczyny w różu, z trąbkami i całym mnóstwem innych akcesoriów :) Narobiły hałasu na pół osiedla, a klatka schodowa wręcz się zatrzęsła, zanim się wdrapały na to moje trzecie piętro :)

Weszły i od razu włożyły mi koronę, którą miałyście okazję zobaczyć na jednym ze zdjęć tydzień temu ;) Czasu było niewiele, bo miałyśmy rezerwację stolika na mieście, dlatego od razu zabrałyśmy się do rzeczy. Na stół wjechała wódeczka i popitka a także jedzenie - znaczy się chipsy i orzeszki :) Włączyłam muzykę i wzniosłyśmy toast. Myślałam, że tak sobie posiedzimy trochę i popijemy, rozkręcając się przed imprezą główną, ale okazało się, że bardzo się myliłam i impreza główna już się zaczęła :) Dziewczyny przyniosły kosz z prezentami, ale otworzyć każdy z nich mogłam dopiero po wykonaniu zadania! Niektóre były naprawdę pestką - tak jak przeczytanie mojego nowego nazwiska od tyłu albo pomachanie stanikiem z balkonu, czy też wykrzyczenie całemy światu, że wychodzę za mąż. Ale były też takie z zupełnie innej kategorii. Musiałam na przykład zadzwonić do przyszłej teściowej i bez słowa wstępu przeczytać jakiś wierszyk, który zobaczyłam dopiero w momencie, gdy przyszło mi go czytać. Wierszyk nie należał do zbyt grzecznych i gdyby nie to, że znam moją przyszłą teściową już trochę, to na pewno bym się nie zdobyła na ten telefon. Podobnie jak nie przeczytałabym go mojej mamie. Ale teściowa tylko zaczęła się śmiać, a że była akurat na spotkaniu z koleżankami, włączyła tryb głośnomówiący i kazała przeczytać jeszcze raz. A potem życzyła nam miłej zabawy :) Musiałam też pocałować jakiegoś obcego faceta (na szczęście Juska znalazła kandydata z klasą, więc to też było bezbolesne :)) Tak naprawdę najgłupszym i najgorszym dla mnie zadaniem było zadzwonienie pod przypadkowy numer telefonu i wzdychanie do niego, jakbym pracowała pod jakimś 0700... Nie zaliczyły mi dziewczyny tego zadania za pierwszym razem, ale potem mi odpuściły. A zadanie z bananem (pokaż jak obsługujesz swojego przyszłego męża) zaliczyły tylko dlatego, że nigdy w życiu nie spodziewały się, że ja tego banana... po prostu zjem! Nie o to im chodziło, ale zatkało je z wrażenia, więc prezent dostałam :) O nie nie, nie ze mną takie numery :) To są zabawy zupełnie nie w moim stylu :) One doskonale o tym wiedzą, ale myślały, że dam się sprowokować. Trochę dałam, ale bez przesady :) Intencje jednak rozumiem, więc robiłam co mogłam :D i ogólnie naprawdę mi się podobało.

Upominki były różne - od patelni, poprzez szczotkę do kibelka, aż po gadżety z sex shopu. Ale i tak moją faworytką jest ta różowa bielizna, którą od razu na siebie włożyłam (co mogłyście również podziwiać na zdjęciach) i która ubierała mnie już do końca wieczoru :) A wieczór miał swoją kontynuację w klubie przy poznańskim rynku. Tam czekał na nas zarezerwowany stolik i chłodziła sie kolejna flaszeczka. Zanim zabrałyśmy się za jego opróżnianie, zobaczyłam lekką konsternację na twarzy Karoli i Juski. Czegoś zapomniały (niby że aparatu) - Juska wzięła ode mnie klucze i pojechała. W tym czasie Dorotka wyznawała mi swoją miłość (pisałam już, że uwielbiam, kiedy ona się napije? :))) a do Karoli przyjechał jej facet z bukietem róż i na kolanach przepraszał ją za jakąś kłótnię, którą mieli wcześniej. Nie nudziłam się więc przed powrotem Juski, która przyprowadziła ze sobą - no Franka przecież :) Tyle tylko, że nie pozwoliła mu się ubrać, więc Franek był goluteńki :) I robił prawdziwą furorę! Ruszyłyśmy wraz z nim na parkiet i wzbudzał ogólne zainteresowanie. Co ciekawe - największe wśród facetów :) DJ kilka razy komentował obecność Franka (imiennie, bo pczywiście dziewczyny zadbały o to, żeby było wiadomo o kogo chodzi :)), a ja ciągle musiałam go szukać :P To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, daliśmy sobie po prostu pełną swobodę :) W pewnym momencie było dla mnie uciążliwe tańczenie tylko z Frankiem, więc puszczałam go w tłum, ale zawsze się potem znajdował - a to tańczył z jakąś dziewczyną ("przepraszam, mogę odebrać mojego narzeczonego?" "Oczywiście, nie odbijam cudzych narzeczonych :)"), a to akurat podpierał ścianę, to znowu zalegał w jakieś loży na górze ("Przepraszam, nie wiecie, gdzie jest Franek?" "Franek ostatnio leżał przy barze" - i faktycznie leżał). Chłopaki wręcz wyrywali mi go z rąk, dziewczyny były bardziej subtelnie i przychodziły z pytaniem, czy mogą sobie pożyczyć Franka :) Czasami to ja podchodziłam do jakiejś grupki i pytałam, czy mogą się zaopiekować Frankiem, a oni chętnie się nim zajmowali :D

Bawiłam sie świetnie, szalałyśmy z dziewczynami na parkiecie, choć później powoli zaczęły się wykruszać. Spotkałam też fantastycznego chłopaka - Wojtka, który zapewnił mi i mojej siostrze świetną zabawę, a przede wszystkim zagwarantował ochronę przed namolnymi adoratorami :)) Ja nie wiem, co z tymi facetami jest, myślą chyba, że jak dziewczyny przychodzą same na imprezę to tylko czekają, aż któryś je poderwie :) A do tego zero samokrytycyzmu, niektórzy to naprawdę straszne buraki. Oczywiście, fajnie jest być w takiej sytuacji adorowanym, ale człowiek musi być z klasą. Jednak ja w ogóle nie miałam nastroju na żadne romanse (no przecież to mój panieński :P) i chciałam się po prostu pobawić! Wspomniany Wojtek wiedział, że jestem przyszłą panną młodą i nie zniechęciło go to. Tańczyliśmy dalej. Wróciłam potem do stolika i powiedziałam do siostry: "fajny ten Wojtek", na co ona" wiem, dlatego pozwoliłam ci z nim tańczyć" :P Rzecz w tym, że koleś tak jak my przyszedł potańczyć, a nie poderwać :) Spotykaliśmy się tak jeszcze kilka razy na parkiecie- tańczył to ze mną, to z moją siostrą, czasami nawet z nami obiema :P I jak tak w pewnym momencie bujaliśmy się w rytm muzyki, ktoś mnie klepnął po plecach. Odwracam się i kogóż widzę??? Franka we własnej osobie! I to tym razem nie tego nadmuchanego. No żesz! Wiedziałam, że nie wytrzymają i przylezą nam na imprezę!!!

Na początku byłam trochę zła, bo myślałam, że mam już po zabawie, ale okazało się, że Franek poszedł grzecznie do naszego stolika i tam sobie siedział z Karolą i Mietkową, a potem z moją siostrą, podczas gdy ja tańcowałam. Przyznać muszę, że w ogóle mi nie przeszkadzał i wieczoru panieńskiego absolutnie mi nie zepsuł. Nie był zazdrosny (jak to później tłumaczył, przecież wiedział, że i tak za dwa tygodnie to z nim stanę przy ołtarzu :)), potańczył ze mną trochę a najbardziej przydał się na koniec, bo zawsze to bezpieczniej wracać po nocy (no, nad ranem :P) do domu z facetem.
A w ogóle to muszę go usprawiedliwić - to nie był jego pomysł. Rok temu na panieńskim Mietkowej, Mietek nie wytrzymał i przyszedł. Wtedy było po imprezie - pojechali do domu. (a ściślej oni mieli po imprezie, bo my bawiłyśmy sie dalej :P) Tym razem to znowu Mietek, który bawił się na kawalerskim Franka, nie wytrzymał i przyjechał do żony. Zresztą ona nie lepsza, bo prawie całą imprezę wisiała na telefonie i z nim rozmawiała:) Przyszedł też znowu facet Karoli, no to Franek trochę nie miał wyjścia i wszedł z nimi. Ale jestem z niego dumna, bo wiedział, jak się zachować :) A swoją drogą - jak dobrze, że my sobie nie założyliśmy takich smyczy! O nie, nie dla mnie taki związek (bo jeśli im to odpowiada, to ok). Nie chodzi o jakąś totalną wolność i rozpustę, ale o swobodę, odrobinę oddechu, a przede wszystkim wzajemne zaufanie! I świetnie sprawdziło się to na tej imprezie.

Ale tak czy inaczej, to, że to faceci przyszli do nas świadczy tylko o jednym - że nasza impreza była lepsza :P Skoro ostatecznie skończyli u nas, no to jak to inaczej wytłumaczyć? :))) A najdłużej i tak zostałam ja z siostrą i Franek z Frankiem :) Do domu dojechaliśmy jakoś po piątej, ale Franek nie zgodził się, żeby Franek spał z nami, więc niestety Franek musiał spać pod drzwiami. Ale chyba nie ma nam za złe.
Impreza naprawdę była udana! Dziewczyny naprawdę się postarały i na pewno zapamiętam ten wieczór na długo! Fajnie było tak znaleźć się w centrum uwagi, przyjemnie było błyszczeć na parkiecie :)

Powygłupiałyśmy się, popiłyśmy (dopiero przy sprzątaniu zobaczyłam, że obaliłyśmy w domu trzy flaszki! - dwie półlitrówki i jedną siódemkę, a potem w klubie jeszcze dwie połówki! - na nas sześć to całkiem niezły wyczyn). Było mnóstwo śmiechów i pisków. Było po prostu... babsko :P A tak powinno być na panieńskim :) Pewnie jeszcze nie raz się spotkamy na babskiej imprezie, ale takiej jak ta, to już nie będzie.

sobota, 8 września 2012

Jeszcze tydzień!

Miała być dzisiaj notka o panieńskim wreszcie, ale padam na pyszczek i nie dam rady. Wstaliśmy dzisiaj o 3:30, bo na 7:45 byłam umówiona z koleżanką w Miasteczku na powtórkę z oczyszczania twarzy. Franek kończył wczoraj pracę o 20:00 więc mieliśmy do wyboru wyjazd po 21:00 albo rano. Mnie było wszystko jedno, a Franek wolał rano - przecież przyzwyczajony jest do pobudek o tej godzinie i jazdy nad ranem :)
Myślałam, że będę spała, ale jakoś mi nie szło. Tak naprawdę przysnęłam dopiero po 6:00 na ostatnich 40 km trasy. I w związku z tym cały dzień chodzę dzisiaj jakaś nieprzytomna - nawet nie to, że śpiąca, ale cały czas mam piasek pod oczami i ciężko myślę.

A dzień był intensywny, bo zaraz po kosmetyczce byłam umówiona u fryzjera. Miałam próbne czesanie i... kurczę no, podoba mi się! Fryzjerka zrobiła mi tę fryzurę dosłownie w 5 minut (bo chodziło tylko o ogólny zarys, nie chciałyśmy się za bardzo do tego przykładać, bo drugi raz na pewno by tak nie wyszło) a ja byłam zachwycona, bo dokładnie o coś takiego mi chodziło! Jeden szczegół tylko musiałam poprawić, ale ogólnie naprawdę jestem pozytywnie zaskoczona, bo rzadko mi się podobają fryzury od fryzjera :) Bałam się, że będzie katastrofa w dzień ślubu, ale jeśli uda jej się zrobić mniej więcej to samo, to będzie super!

Resztę dnia spędziłam na pucowaniu mojego panieńskiego pokoju :) I na walczeniu z mamą, która kazała wywalić mi wszystkie śmieci, które wcale śmieciami nie są a po prostu pamiątkami sentymentalnymi z moich nastoletnich czasów :P Poszłyśmy na kompromis - wyrzuciłam wszystkie numery Cogito od roku 2000, ale zostawiłam sobie Filipinki z lat 90tych :D (no dobra, Filipinkę też kiedyś wyrzucę, ale chciałam sobie ją jeszcze raz przejrzeć, a dziś nie było czasu).

Później ćwiczyliśmy z Frankiem taniec, ale tym razem w wersji bardziej generalnej - założyłam sukienkę mojej siostry ze studniówki a we włosy wpięłam welon. Jak się okazało, to były istotne szczegóły, bo po tylu próbach bez tych akcesoriów Franek początkowo przydeptywał mi suknię i ściągał welon :P Ale szybko wyrobił sobie prawidłowe odruchy i jest oki. A próba najbardziej podobała się naszemu psu, który przeszkodził w kilku strategicznych momentach, plącząc się nam pod nogami :)
Mieliśmy też do załatwienia pewną sprawę w okolicy "naszej" restauracji. Przejeżdżaliśmy obok i wiedzieliśmy inne wesele. Jakie to ekscytujące wiedzieć, że już za tydzień, to my będziemy na tym miejscu! Niesamowite. Za tydzień o tej porze to już będzie po torcie ;)))
I dowiedziałam się dziś, że przyjedzie moja kuzynka, której miałam być niepewna do ostatniej chwili. A to oznacza, że będą wszyscy - cała nasza "kuzyńska" ekipa sprzed dwudziestu lat. Oprócz tego kuzyna, który odmówił na samym początku, ale tak właśnie powinno być, bo on się nigdy z nami nie trzymał :P

A na koniec mam dla Was niespodziankę! Franek mocno się opierał, ale ostatecznie pozwolił na zamieszczenie swojego wizerunku na moim blogu. Uwaga, uwaga, oto i on! Poznajcie Franka:



:D :D

piątek, 7 września 2012

Otwarcie

No i pięknie już hula mój blog :) Chyba, że Wam nie? :) Ale mi tak! Wkurzyłam się już wczoraj na całego, po kolejnym komentarzu z Waszej strony i zaczęłam przeglądać wszystko co mam w ustawieniach. Najbardziej zastanawiało mnie, że przecież wcześniej było dobrze! Usunęłam listę linków, ale to nie pomogło. Potem zauważyłam, że miałam kilka kodów html, których w ogóle nie używałam, więc pousuwałam i chyba zadziałało :) Szkoda tylko, że nie od tego zaczęłam, bo linki straciłam i będę musiała jeszcze raz je zapisywać. Ale najważniejsze, że już się wszystko szybko ładuje i można normalnie komentować.

Będę musiała wpaść niedługo na Onet (chociaż teraz to już chyba jakiś inny portal?), żeby odkurzyć stare kąty, bo jeszcze mi usuną starego bloga... Ale chyba się jednak już przyzwyczaiłam i jest dobrze. Na razie tu zostaję na dobre :) Jeszcze żeby tak znaleźć trochę czasu na skopiowanie archiwum... Ale może kiedyś.

Te prawie pięć miesięcy na bloggerze zleciały jak z bicza strzelił! A jednocześnie sprawiły, że.. uwaga, uwaga, naprawdę się tu zadomowiłam :P Nawet te kolory mi się chyba bardziej podobają niż onetowy fiolet.
Cieszę się też, że przydreptałyście za mną. Miło mi, chociaż w jakiś sposób to moje "przejście" pomogło mi zweryfikować moje blogowe znajomości. Bo nie wszyscy poprosili o adres, nie wszyscy wyrazili chęć czytania mnie dalej. Z większością z tych osób "rozstałam się" bez żalu. Inne nadal czytam :) Tak po prostu, bo nie uważam też, że zawsze musi następować rewanż.
Poza tym dzięki tej przeprowadzce dowiedziałam się o sporej grupie cichych Czytelniczek bez bloga, które z tego miejsca pozdrawiam ;)

Zawsze twierdziłam, że pisanie zahasłowanego bloga trochę burzy koncepcję blogowania, jaką mam w głowie. Miałam jednak swoje powody, żeby na początku prowadzić bloga na zaproszenia. Miało być na chwilę, ale jakoś tak się przeciągnęło i zostało do dziś. Pewnie większość z Was pomyślała, że tak już będzie :) Ale jednak nie. Zwłaszcza, że obiecałam Motylkowi (która nie może teraz komentować), że jeszcze przed ślubem zdejmę blokadę. I niniejszym mam zamiar to uczynić w najbliższych dniach :) Zupełnie inaczej niż większość blogowiczów.

Chociaż jednocześnie przyznać muszę, że ta blokada i tak nie okazała sie taka najgorsza i nie tak bardzo uciążliwa (dla mnie przynajmniej).
Stwierdzam, że fajnie jest mieć taką furtkę i w razie czego jest możliwość prowadzenia bloga tylko dla osób zaproszonych :) Więc kto wie, co będzie za kolejne pięć miesięcy ;)

czwartek, 6 września 2012

Będą świadczyć!

Franek w zasadzie od początku założył, że świadkiem na jego ślubie będzie jego brat. I tak zostało. Pomijam już fakt, że przez chwilę chciał się rozmyślić ze względu na różne - określmy to - rodzinne komplikacje i rozważał poproszenie kolegi o świadkowanie, ale ostatecznie pozostał przy pierwszej decyzji.

Ja natomiast od razu miałam trzy kandydatki. W pierwszej chwili myślałam, że będę musiała poprosić o świadkowanie moją siostrę "bo tak wypada". To znaczy, ja wcale tak nie uważałam, ale obawiałam się, że inni będą tak uważać :) Łącznie z moją siostrą. A tymczasem ona mi jakoś do tej funkcji nie pasowała. Poza tym, bardzo chciałam, żeby śpiewała na naszym ślubie, a tego nie dałoby się połączyć. Ale zbyt długo się nie musiałam zastanawiać, bo dokładnie w dniu kiedy ustaliliśmy datę ślubu siostra zadzwoniła do mnie i powiedziała: "Ale wiesz, gdybyś chciała na świadka wziąć jakąś swoją koleżankę, to ja się wcale nie obrażę... ja się chyba nie nadaję" :) Podtekst był taki, że ona świadkową wcale nie chce być, ale wolała to powiedzieć delikatnie, w razie gdybym to ja się oburzyła, że jak to? siostra i nie będzie świadkową? :) A tu się okazało, że obie kombinujemy tak samo :)

Zostały mi jeszcze dwie kandydatki. To znaczy, ja od razu powiedziałam, że najbardziej pasuje mi Juska! No widziałam ją po prostu jako świadkową i już! Ale została jeszcze Dorota... "matka chrzestna naszego związku", jak to czasami określamy, bo przecież Dorota była ze mną, kiedy poznałam Franka, mieszkała ze mną przez cztery lata naszego związku, była z nami w różnych sytuacjach - można powiedzieć, że na dobre i na złe :) I fajnie byłoby, gdyby była świadkiem na naszym ślubie, ale... no też mi jakoś nie pasowała! Jednak to najpierw do niej zwróciłam się z zapytaniem, czy się nie pogniewa, gdybym nie poprosiła jej o świadkowanie. A ona... się ucieszyła! :) Powiedziała, że się nie nadaje, nie chce, nie lubi i że Juska się na pewno zgodzi, bo idealnie pasuje!
Byłam tego samego zdania. Juska zrestą znała mnie tylko chwikę krócej od Doroty - bo Dorota to była pierwsza osoba, którą poznałam w liceum - stałyśmy z całym tłumem "nowych" pod klasą, a ona do mnie podeszła, przedstawiła się i zapytała, czy będziemy razem siedzieć na angielskim :P (Wiedziała co robi, bo potem ja robiłam za nią zadania domowe, a ona mnie budziła, gdy przychodziła na mnie kolej, żeby przeczytać czytankę :D) A Juskę poznałam jakieś cztery godziny później, gdy razem z trzema innymi nowymi koleżankami z klasy wracałyśmy po WFie do domu w tym samym kierunku :) Franka natomiast Juska poznała jakieś półtora miesiąca po mnie, kiedy odwiedziła nas z Poznaniu (bo w tym czasie mieszkała w Opolu) i od razu powiedziała, że on jest wpatrzony we mnie jak w obrazek i świata poza mną nie widzi :) Zresztą pamiętam że to właśnie podczas tamtej wizyty ponad sześć lat temu, na wieczornej imprezie obiecałam dziewczynom, że zaproszę je na wesele :)

No, ale odbiegłam trochę od tematu. Juska faktycznie się zgodziła. Była nieco zaskoczona, ale ucieszyła się :) I ja też, bo wyobrażałam sobie, że świadkowa musi być zaangażowana, z inicjatywą, pomysłowa a przede wszystkim otwarta i bezpośrednia, żeby nie miała w razie czego problemu, żeby z obcymi dla siebie ludźmi pogadać. No i jeszcze musi to być osoba, którą będę mogła poprosić bez skrępowania o pomoc. I Juska właśnie taka jest! Nadaje się idealnie!
Chociaż przyznam, że nie spodziewałam się, że aż tak się w to zaangażuje :) A ona sobie nawet listę zrobiła, co powinna robić jako świadkowa (poczytała to i owo) i co powinna ze sobą mieć :P Już zaczęła kompletować jakieś tam plastry, czy tabletki przeciwbólowe dla mnie. Inna sprawa, że z racji swojego zawodu, talentu i hobby, przygotowywała nam zaproszenia i winietki. To już było poza zakresem jej obowiązków, podobnie jak dekoracja sali, ale ona to lubi :)
Ale podkreślić muszę, że Juska nie jest taka, ponieważ jest moją świadkową, a raczej jest moją świadkową, ponieważ taka właśnie jest :)
No i wszyscy są zadowoleni :) Ja, bo mam świadkową, jak się patrzy, no i siostra będzie mogła śpiewać :), Juska, bo się dobrze czuje w tej roli, siostra, bo ma spokój :) A najszczęśliwsza to jest chyba Dorota! :) Często mi powtarzała, że cieszy się, bo nie lubi niczego załatwiać i nie nadaje się do pełnienia "zaszczytnych funkcji". A ostatnio na panieńskim, jak już się wesoło zrobiło o mówiła mi, jak bardzo mnie kocha, to wyznała też (a w zasadzie wyznawała przez cały wieczór), że ma wyrzuty sumienia, że się tak nie angażuje, ale że ona po prostu taka już jest i że jest mi bardzo wdzięczna, że jej na tą świadkową nie wybrałam i takie tam :) A dodała jeszcze, że wszystko mi wynagrodzi, jak już będę miała dzieci - będzie z nimi ćwiczyć i chodzić z nimi na basen i nauczy je pływać i będzie z nimi grała w piłkę i będzie najlepszą ciocią :)
A ja znam ją na tyle, żeby wiedzieć, że jej brak zaangażowania nie wynika z braku zainteresowania a po prostu taka już jest:) Przecież wiem, że się cieszy i nie może się doczekać tego wesela. To mi wystarczy, zwłaszcza, że pewnie będzie rozkręcać imprezę. A poza tym wiem też, że właśnie do roli cioci nadaje się świetnie, więc na nią jeszcze przyjdzie czas :D
A tak w ogóle, to przecież i tak wszystkie będą świadkami naszego ślubu :D

I tylko jedna moja ciocia lekko się obruszyła, że to nie siostra będzie świadkować :) Ale już się z tym oswoiła. A mnie takie konwenanse denerwują. Gdzie to jest napisane, że rodzeństwo ma świadkować? :) Chyba lepiej, żeby rolę tę pełniła osoba, której sprawi to przyjemność i która dodatkowo mi pomoże, niż ktoś kto czułby się nie na swoim miejscu i niewiele byłoby z niego pożytku jako świadka :) My organizujemy swoje wesele po swojemu. Jesteśmy w dużej mierze tradycjonalistami, więc jest tradycyjnie, ale z drugiej strony, jak nam się coś nie podoba, to tego nie robimy :)

***
Zadzwonił dzisiaj do mnie Finansowy i powiedział, że ze względu na moją "szczególną sytuację" :P mam sobie wpisać zamówienie na kilkanaście butelek wina :)

***
Prognozy pogody na przyszły tydzień są naprawdę obiecujące :)) Oby tak dalej!

***

Franek dzisiaj rzucił tekstem: coraz mniej dni do wesela, a Ty codziennie jesteś ładniejsza.
No tak, po ślubie pewnie się skończą te komplementy :D

***
Czekając dzisiaj na przystanku na autobus zobaczyłam parę młodą, która robiła sobie zdjęcia w plenerze. Ludzie zwracali na nich uwagę, przyglądali się im. Jedna dziewczyna obok mnie powiedziała do chłopaka z którym była: "ciekawe kiedy ja będę w takiej sukni chodzić?..." A ja miałam ochotę krzyczeć: a ja już prawie za tydzień! Halo, niedługo jaaa!! :D

środa, 5 września 2012

Odliczanie: 10!

No! Nareszcie trochę luzu. Ja tu ślub mam za parę dni, mnóstwo pomysłów na notki, panieński do opisania a w pracy mi głowę pracą załatwiają zupełnie, jakby to był początek miesiąca jak każdy :P

Ale dzisiaj jakby się lekko zluzowało, więc wreszcie mogę coś napisać. Przy okazji przepraszam bardzo za milczenie u Was! Zaglądam wyrywkowo, ale już bez komentarza zazwyczaj niestety :(

A tymczasem... Dziesięć dni zostało tylko do ślubu! Raptem pięć pracujących :) I tak sobie myślę, że my już mamy praktycznie wszystko załatwione! Powoli, systematycznie i jest. Oczywiście trzeba jeszcze coś odebrać, gdzieś zadzwonić, coś przemyśleć, ale w większości są to kwestie, z którymi i tak trzeba poczekać.


Jutro odbieramy prezenty dla rodziców i dziadków, które damy na weselu w podziękowaniu a także naklejki i pudełka na ciastka oraz ozdoby na wódkę. Później moja mama dzwoni do swojej koleżanki, która nam te ciastka będzie piekła. W tym tygodniu zamówimy też alkohol - wódkę w hurtowni (kolejna znajoma zaangażowana w nasze wesele - sąsiadka, która jest udziałowcem, a więc będzie trochę taniej:)) a wino oczywiście u mnie w pracy. Będzie jeszcze piwo, bo mamy gości, którzy niczego innego nie piją.


W sobotę jedziemy do Miasteczka, gdzie mam umówioną ponowną wizytę u koleżanki-kosmetyczki na oczyszczanie. A potem do fryzjera :) Próbne czesanie będzie. W tym samym czasie siostra ma drugą próbę śpiewania u organisty. Taniec się ćwiczy :) Sala się udekoruje :P Rękami kwiaciarki, Juski i jej mamy oraz kelnerów. Balony nadmucha Karolina, na wódkę naklei nalepki - już się umówiłyśmy :)) Moje koleżanki sobie za moimi plecami knują i ustalają kto jaki prezent nam kupi.


Przypuszczam, ze do poniedziałku odbierzemy winietki na stół i dopracujemy ostatecznie usadzenie gości*. We wtorek odbieram suknię ślubną. W środę po południu jedziemy do Miasteczka, a że chcę się załapać na spowiedź w Poznaniu, to pewnie właśnie tego dnia załatwię drugą spowiedź przedślubną :) W czwartek jesteśmy jeszcze umówieni z zespołem oraz kamerzystą, żeby omówić szczegóły. No i z księdzem :)


I tyle :P Jak widzicie nadal spokój! Zachodzę w głowę, czym się tak przejmują panny młode (zazwyczaj one) na kilka tygodni a później dni przed ślubem??? Myślałam, że się dowiem tak na tydzień przed, ale jakoś się na to nie zanosi, bo przecież wszystko jest pod kontrolą. Nie wątpię, że stres przyjdzie, ale to będzie raczej takie podekscytowanie w postaci motyli w brzuchu ze względu na to, co się za chwile stanie, a nie panika i gorączka przygotowań. Pamiętam jak czytałam u niektórych osób na kilka miesięcy czy tygodni przed ich ślubem, że mają już tego wszystkiego dość i że niech się to wszystko już skończy :P Zastanawiałam się, kiedy mnie to dopadnie - a teraz w ogóle nie widzę powodu, żeby miałoby dopaść :) Dobrze jest jednym słowem! Wszystkie guziki już są, równiutkie, wypolerowane i teraz tylko zapinamy je po kolei :)

A! Zapomniałam o jeszcze jednym - w poniedziałek wpłaciliśmy zaliczkę na podróż poślubną :) 21 października lecimy na Wyspy Kanaryjskie - Fuerteventura :)) (Madera podobno ma już jednak kapryśną pogodę o tej porze roku, więc odpuściliśmy)

*Wiem, że czasami winietki niektórych dziwią, więc od razu wyjaśnię, że u nas nie wchodziło w grę inne rozwiązanie. Nie chcemy, żeby nasi goście siedzieli przypadkowo. Prawie na wszystkich weselach, na których byłam, goście byli usadzeni, a gdy tego zabrakło, to początek uroczystości był chaotyczny i zwyczajnie niefajny. Goście zamiast śpiewać młodej parze "Sto lat" biegli zajmować stoliki a i tak zazwyczaj ktoś zostawał na lodzie. Po prostu trzeba usadzić ludzi mądrze, a wszyscy będą zadowoleni :) U nas będzie tak, że stoły będą w kształcie litery U, tyle, że z jedną przerwą. My będziemy oczywiście u szczytu :) Przy stołach po naszej prawej stronie będzie rodzeństwo i kuzynostwo, po lewej - znajomi. Zaraz za kuzynostwem jest mała przerwa (żeby łatwiej było przechodzić) i tam będą siedzieć rodzice, wujostwo i dzadostwo :P - w skrócie rzecz ujmując wszyscy goście po czterdziestce ;)
Na początku myśleliśmy, że ci ostatni będą siedzieć po naszej lewej, ale rodzice powiedzieli nam, że mamy sobie wziąć znajomych, to będzie weselej - a nam to pasowało, jak najbardziej :) Wiem, że różne są tradycje - koło młodych siedzą często rodzice, świadkowie albo rodzeństwo, ale u nas będzie bez tradycji :P Najważniejsze żeby ludzie siedzieli w swoim towarzystwie.

sobota, 1 września 2012

Hen party!

A dzisiaj się bawimy. Wczoraj przyjechała moja siostra, będą oczywiście Juska i Dorota i jeszcze parę innych dziewczyn, choć niestety nie wszystkie, które będą na weselu. Panieński dzisiaj! Tak, wiem, że jeszcze dwa tygodnie a zawsze wszyscy organizują ten wieczór na tydzień przed, ale nam było tak wygodniej, łatwiej z wolnym Franka, większości osób bardziej pasował ten weekend, a poza tym za tydzień to będziemy musieli jechać do Miasteczka, bo będziemy mieli masę innych spraw do załatwienia. Zresztą Dorota stwierdziła, że lepiej mieć dwa tygodnie na dojście do siebie :P

Spotykamy się u nas w domu - to znaczy, dziewczyny przychodzą, bo Franek ze swoimi chłopakami spotykają się gdzieś indziej. A później wybywamy gdzieś w miasto, chociaż nie wiem dokładnie gdzie, bo nie ja to organizowałam, tylko dziewczyny :P
Nie traktuję tego jak "pożegnanie z wolnością", ale myślę, że to jest po prostu świetna okazja na babski wieczór i zabawę w takim gronie. Poza tym, to bardzo miłe, że dziewczyny o mnie pomyślały i zechciały coś takiego zorganizować. Zwłaszcza, że wcale nie jest tak łatwo znaleźć termin, który by wszystkim odpowiadał (wszak i tak wszystkich nie będzie - dziewczyn z Hiszpanii, co jest dość zrozumiałe, ani Ali, która nie dość, że jest mocno przeziębiona, to w niedzielę idzie na piątą do pracy, a stewardessa po całonocnej imprezie chyba nie wyglądałaby najlepiej :))

Wieczorów kawalerskich i panieńskich nie traktuję jak przedślubnego musu, bez którego tradycji nie stałoby się zadość. Pewnie gdyby nie to, że znajomi nam coś takiego wymyślili, to spędzilibyśmy z Frankiem miły weekend w domu, ale myślę, że to bardzo sympatyczne z ich strony :) W dodatku to dobra okazja, żeby siostra przyjechała z Krakowa.
A że osobno? (Wszak mieszana impreza zapewne byłaby równie udana) - no jakieś pozory, że oto kończy się swoboda, trzeba jednak zachować :P

No i jeszcze motto znalezione w internecie: Don't forget, you only have ONE stag night or hen night. Make it one to remember. ... No tak, oby to nie był Kac Vegas 3 :D