*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 13 lutego 2015

Zmierzamy ku końcowi

Trochę mnie tu nie było, dawno nie odnotowałam takiej przerwy :) Skorzystałam z tego, że była u nas teściowa i w wolnych chwilach zajmowałam się kilkoma sprawami, na które ostatnio nie mam w ogóle czasu, ponieważ bardzo absorbuje mnie taki mały ktoś :) Poza tym tę notkę pisałam na raty przez kilka dni - możecie więc ją sobie też na raty przeczytać, bo chyba jeszcze tak długiej w historii mojego bloga nie było :) Ale stwierdziłam, że już dość tej opowieści w odcinkach i nie będę notki dzielić :)

Wspomnę jeszcze, że sytuacja mojej koleżanki potwierdzałaby to, co pisałam w ostatniej notce - Karola ma cukrzycę ciążową i termin porodu na 14 lutego,czyli jutro. Wczoraj z nią rozmawiałam i pytałam, czy coś się dzieje. Na razie nic i lekarze jej zapowiedzieli, że jeśli do czternastego nie urodzi, to od razu w niedzielę ma się zgłosić do szpitala i będą indukować poród siłami natury. Więc nie wywołują przed terminem, ale nie czekają aż samo się ruszy po terminie. W moim przypadku zapewne byłoby tak samo, więc kto, wie, może dzisiaj zamiast miesięcznego niemowlaka mielibyśmy w domu dopiero półtoratygodniowego noworodka (przy założeniu, że wywoływanie też trwałoby ten tydzień :)) Ale w sumie dobrze, że już mamy za sobą ten miesiąc :)

Wracając do mojej opowieści:
Wróciłam z tej kaplicy, ledwo zdążyłam się umyć i przyszła położna, żeby podłączyć mnie, jak co wieczór pod KTG. Położyłam się i zostałam podłączona pod aparaturę, a że nastrój naprawdę mi się bardzo poprawił, pogrążyłam się w pogawędce z dwiema moimi "współlokatorkami". I nagle poczułam coś ciepłego między nogami. W pierwszej sekundzie pomyślałam, że to jakieś plamienie po badaniu, ale za moment się zreflektowałam, że jest tego dużo za dużo! Czułam, jakbym się zsikała dosłownie. Zadzwoniłam po położną, zbadała mnie i stwierdziła, że to nie wody. Ale nie bardzo wiedziała co, powiedziała, że po zapisie zbada mnie jeszcze raz w gabinecie. Po prawie godzinie siedziałam/leżałam (no wiecie jak to jest :)) na fotelu ginekologicznym, a położna szukała mojej szyjki... Długo to trwało - to znaczy badanie długo trwało, ale okazało się, że to jednak wody płodowe. Za chwilę zawołała drugą położną i trochę mnie tym zestresowała, zwłaszcza, że minę miała jakąś niepewną - poprosiła ją, żeby ta zadzwoniła po lekarza. Zanim się zjawił, pierwsza położna dalej czegoś szukała w wiadomym miejscu, druga natomiast szukała aparaturą na moim brzuchu tętna dziecka. I w tym momencie Tasiemiec napędził nam niezłego stracha, bo nie było słychać NIC przez dobrą chwilę. Ale wreszcie się udało znaleźć dzieciaka, który się gdzieś zaszył - wtedy dopiero położne się przyznały, że już myślały, że coś jest nie tak... Przyszedł lekarz, pierwsza położna do niego podeszła i coś tam poszeptała, z czego usłyszałam, że czuje główkę i coś jeszcze, może rączkę? Lekarz mnie zbadał, później jeszcze zrobił mi USG, po czym zapytał, czy jest miejsce na porodówce. Nie było, ale miało się znaleźć za godzinę... Rezerwowali mi miejsce, a tymczasem ja wróciłam na salę pod KTG. Wtedy to właśnie napisałam Wam, co się dzieje :) Nudziło mi się, a byłam zbyt podekscytowana, żeby czytać, więc najpierw zadzwoniłam po Franka, a potem chwyciłam za tableta.
Tuż przed północą przyszły po mnie położne z bloku porodowego. Franek już na mnie czekał na korytarzu przed wejściem na oddział. Zaprowadzono nas do "naszej" sali porodowej i kazano się rozgościć. Zostałam podłączona pod kroplówkę i znowu zapis KTG, co chwilę przychodziła położna i pytała, czy czuję skurcze. Mówiłam, ze nie bardzo. W końcu około drugiej położna powiedziała, że proponuje, abyśmy przemyśleli jej radę - Franek jedzie do domu się wyspać i ja też próbuję się przekimać na tym łóżku porodowym, bo jej wygląda na to, że nic się nie zacznie dziać do rana, a tak będziemy wykończeni, kiedy przyjdzie co do czego... I rzeczywiście, Franek pojechał do domu. Ja próbowałam spać, ale łatwe to nie było, bo jakieś tam skurcze jednak miałam - nie bardzo silne, ale jednak mnie budziły co te piętnaście minut. Około szóstej ocknęłam się już na dobre z tego sennego majaczenia, po dwóch godzinach nareszcie odłączyli mnie od aparatury i mogłam iść do toalety! Tyle płynu we mnie wlali, że pęcherz mi już pękał.

Od dziewiątej skurcze stawały się coraz bardziej bolesne i nie mogłam doczekać się Franka, który przyjechał dopiero po 10tej. No, ale przynajmniej on się wyspał. Skurcze już mnie naprawdę bolały, ale zarówno położna, jak i lekarka mówiły, że nie widać tego po mnie. Zapytałam więc przerażona, czy to oznacza, że będzie gorzej?? Odpowiedziały mi, że różnie bywa, każda pacjentka jest inna i nie ma co porównywać. Odpowiedź przyszła za jakieś dwie godziny - otóż było duuużo gorzej! Tak, chyba od południa ból był naprawdę nie do zniesienia, a skurcze przychodziły co dwie minuty - potem częściej, ale już nawet nie miałam głowy do tego, żeby to liczyć. Weszłam pod prysznic, ciepła woda łagodziła trochę ból, nie chciałam więc spod niego wyłazić, ale musiałam, bo znowu przyszedł czas na zapis KTG. Myślałam o nim z przerażeniem, ale na szczęście nie musiałam się kłaść na łóżko (kiedy leżałam ból był nie do zniesienia), tylko mogłam siedzieć na dmuchanej piłce. Ale już kolejne badanie musiało się odbyć na leżąco. Ledwo wytrzymywałam, gdy najpierw pani doktor, a później jeszcze dwie położone sprawdzały, czy jest jakiś postęp. Niestety cały czas niewielki - szyjka co prawda trochę się odgięła od tylnej pozycji, ale nadal była długa i miała małe rozwarcie. Podebatowano trochę nade mną, zażartowano, że mam skarpetki pod kolor majtek (a to nie był komplet :P) i stwierdzono, że następne badanie za około dwie godziny. W międzyczasie niestety badanie krwi, które miałam wykonane z powodu tego, że wody długo mi odchodziły, a do porodu nie doszło, wykazało, że wdała się infekcja. Oprócz oksytocyny i nawadniania dostałam więc jeszcze w żyłę antybiotyk (który niestety nie pomógł jak się później okazało nie ustrzegł biednego Tasiemca od infekcji i dlatego musieliśmy zostać dłużej w szpitalu - tak więc ujemny wynik badania GBS, który miałam dwa tygodnie wcześniej niczego nam nie zagwarantował). 

Tymczasem, choć wydawało się to po prostu niemożliwe, skurcze się nasiliły. I rzeczywiście doznałam tego stanu, o którym czasami słyszałam - że podczas porodu w pewnym sensie się odpływa. Odpłynęłam z bólu po prostu. Wcześniej nie bałam się porodu. Bałam się innych rzeczy - że będę w domu sama, kiedy się zacznie, że nie będę wiedziała, że to już, że nie przyjmą mnie do tego szpitala. Te obawy odeszły, gdy zostałam przyjęta na oddział i zastąpiła je jedna - że nie zdążymy z porodem przed końcem frankowego urlopu, ale samego porodu i bólu się nie bałam. Oczywiście nie podchodziłam do tematu zupełnie na luzie, ale myślałam sobie, że jakoś to będzie, że dam radę, przecież nie ja pierwsza i nie ja ostatnia, że jakoś to przeżyję itd. Ale teraz przyznaję - CZEGOŚ TAKIEGO TO JA SIĘ W ŻYCIU NIE SPODZIEWAŁAM! Nie sądziłam nawet, że ból może być tak nieznośny! On jest tak niewyobrażalny, że nawet teraz - paradoksalnie - nie mogę go sobie przypomnieć! :) Potem nie pomagał już prysznic, nie pomagały też woreczki, które położna mi systematycznie podgrzewała i "montowała" na krzyżu i w podbrzuszu. Nic nie pomagało. To znaczy - łagodziło to trochę ból, ale on był tak ogromny, że ta ulga była ledwo odczuwalna. Zaczęłam już nawet gadać jakieś głupoty (choć tylko ja wiem, ile głupot pomyślałam, ale jakimś cudem się powstrzymałam i nie powiedziałam ich położnej i lekarzom :)) Doszło też do tego, że mówiłam, że nie dam rady, że na pewno nie dam rady! Najpierw mówiłam to Frankowi, później położnej, która odpowiedziała: "jak to nie da pani rady, pani Małgosiu!? przecież jakoś tego Wiktorka na świat trzeba sprowadzić, nie ma innego wyjścia, świetnie sobie pani radzi" W to ostatnie szczerze wątpiłam. Położna poleciła mi krzyczeć przy skurczach. Nie mogłam się jakoś na to zdobyć - zaczęła więc krzyczeć razem ze mną i doradzała mi, jak to robić :) Na początku czułam się niepewnie. Potem usłyszałam za ścianą podobne krzyki, więc dodało mi to animuszu. A później to już mi było wszystko jedno :P Frankowi mówiłam, że umieram z bólu i słowo daję, że miałam takie wrażenie! Kiedy siedziałam na tej piłce, to w krótkich przerwach między skurczami dosłownie odpływałam - nie doznałam nigdy takiego stanu. No, może jak sobie porządnie popiłam.. Ale chyba nawet wtedy nie. Miałam jakieś majaki, jakby sny, ale ja nie zasypiałam, tylko odpływałam w jakąś nicość, jakbym traciła przytomność. A potem czułam, że skurcz się znowu zbliża, otwierałam oczy, podnosiłam głowę - widziałam rozmazanego Franka (który nie wiedział, co ze sobą zrobić z bezradności), wszystko, co widziałam było rozmazane albo podwójne - i z rozpaczą w głosie mówiłam - o nie! znooowuuu! W ręce trzymałam dziesiątkę różańca, myślałam, że skupiając się na modlitwie nie będę czuła bólu - ale gdzie tam! Nie dałam rady dojść nawet do połowy pierwszej "zdrowaśki" - za bardzo bolało. Ale przez całą pierwszą fazę trzymałam ten różaniec w ręce i starałam się skupiać chociaż na paciorkach, skoro na słowach modlitwy się nie dało. W drugiej fazie różaniec przeszedł w ręce Franka, który trzymał go do samego końca. To będzie dla nas bardzo ważny różaniec - obym go nie zgubiła (bo mam do tego tendencję, nawet nie wiem kiedy, wypada mi z kieszeni płaszcza lub kurtki).

Potem było kolejne badanie - tym razem już tylko z położną i choć nadal niewiele się zmieniło, to coś się już trochę ruszyło i była szansa na to, że będzie lepiej. I że dostanę znieczulenie - wcześniej nie wiedziałam, czy będę korzystała z ZZO, ale w tamtym momencie już wiedziałam, że inaczej nie dam rady! Położna powiedziała, że poczekamy jeszcze dwie godziny - a potem wóz albo przewóz - czyli, że lekarz podejmie decyzję o tym, czy są szanse, na poród naturalny, czy jednak będzie cesarka, ze względu na słabą akcję porodową (to już była siedemnasta godzina od momentu odpłynięcia wód oraz szósta godzina odkąd stymulacja oksytocyną została ponownie rozpoczęta - wcześniejsze dawki zostały jakby "anulowane") Położna zasugerowała, żebym usiadła na piłkę z powrotem. Odpowiedziałam, że nie, bo wtedy odpływam i jest mi jeszcze trudniej wrócić do rzeczywistości, jeszcze bardziej boli. Ale położna nalegała - powiedziała, że jeśli mój organizm potrafi się w taki sposób zregenerować choć przez tą krótką chwilę, to mam z tego skorzystać. Poza tym mówiła, żebym się trochę na tej piłce poruszała - kręciła biodrami, w miarę możliwości podskakiwała. Wiedziałam, że powinnam, ale nie mogłam się na to zdobyć - bo ten ruch powodował, że skurcze były częstsze i silniejsze. Oczywiście wiedziałam, że o to właśnie chodzi, ale po prostu nie mogłam... Pomógł mi Franek, który stał koło mnie i mobilizował mnie do tego, żebym się ruszała - mówił, że wie, że boli, ale im więcej skurczów, tym szybciej wszystko pójdzie, tym szybciej dostanę znieczulenie. Franek był moim głosem rozsądku, naprawdę go słuchałam i robiłam, co mówi. 

Odnośnie jego obecności podczas porodu - jestem pewna, że bez niego nie dałabym rady! Byłabym sama w sali (bo przecież położna nie była ze mną cały czas w I fazie), nie byłoby nikogo, kto by mnie mobilizował, komu mogłabym się wypłakać, kogo mogłabym złapać za rękę. Albo nawet kto pomógłby mi się rozebrać i ubrać przy wchodzeniu pod prysznic albo korzystaniu z toalety (kiedy się jest non stop pod kroplówką, to naprawdę nie takie proste), kto by mnie napoił (dosłownie, bo - zwłaszcza w drugiej fazie porodu - Franek po prostu trzymał mi butelkę i wlewał wodę do ust). Kto zawołałby położną, kiedy nie byłam w stanie dosięgnąć przycisku. Sama nawet nie wiem, czy bardziej podziwiam, czy może dziwię się kobietom, które dobrowolnie rezygnują z obecności partnera przy porodzie - ale chyba jednak to drugie. Ze wszystkich "wspomagaczy", to masaż Franka najbardziej łagodził mój ból. Przy każdym skurczu, (uprzedzałam o nim Franka albo on sam widział na zapisie KTG) podchodził do mnie i masował mi plecy w odcinku krzyżowym. I może nie tyle sam masaż był tak bardzo pomocny, ile sam fakt, że skupiałam się wtedy na dotyku Franka bardziej niż na bólu. Poza tym liczyło się wsparcie psychiczne oraz po prostu sama obecność! Porodu nie dałoby się opowiedzieć (choć próbuję to przecież zrobić w tej notce), ale nie musiałam, bo Franek był ze mną i widział, co to znaczy. (Swoją drogą potem powiedział, że szczerze podziwia wszystkie kobiety, które rodziły lub będą rodzić!) Już na zajęciach ze szkoły rodzenia mówił, że trochę się boi obecności przy porodzie - nie widoków, czy wrażeń, tylko tego, że będzie mnie bolało, a on nic nie będzie mógł zrobić. On też to bardzo przeżywał.Widziałam, że chował się od czasu do czasu za ścianką i wracał stamtąd z mokrymi oczami. Czasami chodził razem ze mną po sali, innym razem tylko siedział i obserwował, ale dla mnie to było ważne. Dopytywał położną, kiedy będę mogła dostać znieczulenie. Nawet krzyczał razem ze mną (choć tego nie pamięta :P - jak widać, nawet on doznał swego rodzaju szoku porodowego :D)  Podsumowując - NIE WYOBRAŻAM SOBIE, ŻEBY GO NIE BYŁO! Czułabym się najzwyczajniej w świecie nieszczęśliwa.

Z utęsknieniem czekałam na kolejne badanie. Wydawało mi się, że już go nie doczekam - nie dam rady. I byłam przekonana, że kiedy okaże się, że postępu nadal nie ma, to będę błagać o cesarkę - chrzanić to, że jej nie chciałam. W tym momencie chciałam już tylko, żeby wyjęli ze mnie to dziecko. Godziłam się z tym, że będę musiała przyznać, że nie dałam rady rodzić siłami natury, wtedy było mi naprawdę wszystko jedno. Ekipa przyszła trochę wcześniej niż za dwie godziny - udało się! Szyjka się skróciła, pojawiło się rozwarcie! Już mnie nawet nie pytali, czy chcę znieczulenie - po prostu to wiedzieli (nawet położna stwierdziła, że mimo, że skurcze miałam bardzo silne, to były jakieś mało efektywne) i zawołali anestezjologa. Dostałam jakieś papiery do podpisania, Franek je przeczytał. Ja po prostu podpisałam w ciemno - nie przejmowałam się tym, że może właśnie zrzekam się praw do dziecka, które wkrótce urodzę... (jeszcze jeden argument za tym, żeby ktoś był przy porodzie :)) Miałam szczęście, bo dosłownie po chwili przyszedł anestezjolog. Jemu też trochę pobredziłam. Zagadywał mnie i poszło szybko. Mam wrażenie, że już po chwili poczułam, niewyobrażalną ulgę! Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że to znieczulenie może mieć taki efekt! Niesamowite! NIC MNIE NIE BOLAŁO! Czułam skurcze - bardzo silne, nie dające się opanować, ale mnie nie bolały. Leżałam i odpoczywałam. Wróciła mi trzeźwość umysłu. Świat stał się piękniejszy :D Czułam wręcz jak się w środku otwieram i rzeczywiście, nie minęło chyba nawet pół godziny, kiedy znowu zostałam zbadana przez dwie położne i lekarza i usłyszałam - Pani Małgosiu, rodzimy!

Dostałam polecenie skorzystania z toalety i  przygotowania się do drugiej fazy porodu, która zaczęła się o 18:10. Mój nastrój zmienił się całkowicie, nagle byłam pełna energii i już nie czułam ani, że umieram, ani, że nie dam rady. Zaczęłyśmy (ja i położna, bo teraz już była ze mną cały czas - tzn. do 19tej, bo załapałam się już na trzecią zmianę :P Franek od tej pory stał się już raczej biernym obserwatorem, poza momentami, kiedy chciało mi się pić oraz kiedy miał ogrzewać pieluszki tetrowe na swoim brzuchu) pod drabinkami. I tu faktycznie się moje ćwiczenia przydały, bo potrzebne mi były mocne mięśnie i wytrzymałość - kiedy na przykład miałam przeć w kuckach, trzymając się rękami drabinek i stojąc na piętach z miednicą wysuniętą bardziej do przodu. O dziwo, sam fakt, że poród w tym momencie miał taką właśnie formę spowodował, że czułam się rozluźniona i pozytywnie nastawiona, bo to było trochę jak ćwiczenia fizyczne, które przecież tak lubię. Niemniej jednak miałam wrażenie, że nic się nie dzieje - choć położna wtedy właśnie powiedziała, że to jest tak, że dziecko robi krok do przodu i dwa do tyłu. Później przeniosłam się już na łóżko porodowe i tam próbowałyśmy różnych pozycji (już z inną położną). Wszystko niestety i w tej fazie trwało dość długo. Czułam się coraz bardziej zmęczona. Wytrzymałość to jedno, tego mi nie zabrakło, ale siłaczką to ja nigdy nie byłam i właśnie siły podczas tego porodu mi brakowało. Nie umiałam wypchnąć Tasiemca na ten świat - położne oraz lekarz (którego później już wezwano, skoro druga faza trwała ponad godzinę) kazali mi przeć jeszcze mocniej, a ja już robiłam to ze wszystkich swoich sił! Kazano mi też głośniej krzyczeć, miałam "ryknąć porządnie, a nie jakieś tam miałczenie!" :) - słowa lekarza. Miałam wrażenie, że więcej energii tracę na ten krzyk niż na parcie, ale oni się upierali, że to pomaga. Gardło bolało mnie jeszcze następnego dnia :P Swoją drogą, kiedy lekarz wszedł do sali, popatrzył mi między nogi, potem na mnie, przechylił głowę i się tak ładnie uśmiechnął. Pomyślałam sobie wtedy: "ale przystojniak! a ja taka nieumalowana:P" (chociaż kredką to się maznęłam, ale to było prawie 24 godziny wcześniej). Sił jednak mi brakowało - zawsze byłam raczej słabizną, ale pewnie niewyspanie, zmęczenie całodziennym porodem i fakt, że nic nie jadłam (mogłam tylko popijać sokiem jabłkowym rozcieńczonym wodą, żeby utrzymywać poziom cukru) się do tego przyczyniły. 
 Powoli zaczęłam tracić zapał. Znowu zaczęłam myśleć, że nie dam rady, bo przecież już naprawdę mocniej nie umiałam. Ale wtedy coś poczułam - tym czymś była główka i to dodało mi energii, bo wreszcie coś się zaczęło dziać, a przede wszystkim zaczęłam czuć, że to parcie coś daje, bo czułam, że się przesuwa. Później położna bez uprzedzenia wzięła moją rękę i położyła między nogami - poczułam główkę! pewnie miało mnie to dodatkowo zmobilizować. I rzeczywiście, już niedługo urodziłam główkę i... I to był właściwie koniec. Byłam w szoku, bo myślałam, że główka to dopiero początek i resztę będę rodzić jeszcze dłużej, a tymczasem, kiedy wyszła główka, to reszta praktycznie się wyślizgnęła i już podawali mi Wikinga do rąk! Zawołałam tylko: "to już?" I poczułam niewyobrażalną ulgę, że to już koniec! Pamiętam, że się z tego bardzo ucieszyłam i ten moment, kiedy podawali mi dziecko był rzeczywiście niezwykły, bo to był dla mnie taki szok, ale nie przypominam sobie, żebym doświadczyła czegoś, co mogłabym nazwać najszczęśliwszym momentem w moim życiu. Ale Franek do dzisiaj mówi, że nigdy nie zapomni mojej reakcji - że nigdy, w żadnym momencie, nawet na ślubie nie widział u mnie takiej radości, że tego się nie da opisać i że to było coś pięknego.

Ale fakt, trudno tak naprawdę opisać to, co czułam, kiedy dziecko już leżało na moim brzuchu. Trwało to ponad dwie godziny. Rozmawialiśmy z nim i przyglądaliśmy się mu. To naprawdę było coś i wracam do tego momentu myślami dość często - nie tyle do tego, co się wtedy działo, co właśnie do tych emocji, których wtedy doświadczyłam. Ale muszę powiedzieć, że nie zapomniałam od razu bólu, nie przestał się liczyć - jeszcze przez jakieś dwa dni o nim pamiętałam bardzo dobrze i myślałam sobie, że nie wiem, jakim cudem zdobędę się na to, żeby jeszcze kiedyś urodzić. Jednak teraz jest inaczej. Widocznie ja należę do tej grupy kobiet, które zapominają o bólu porodowym. Tyle, że nie zapomniałam go dlatego, że szczęście z powodu dziecka przysłoniło mi wszystko, a raczej dlatego, że po pierwsze mam to już za sobą i to jest piękne, a po drugie dlatego, że ten ból był tak nieziemski, że aż sobie nie umiem go teraz wyobrazić, a co za tym idzie również przypomnieć, bo wydaje mi się niemożliwe, żeby taki ból był w ogóle możliwy :P
Co ciekawe - zawsze gdy myślałam o tym, że poród boli, to myślałam właśnie o tej drugiej fazie, (pewnie jak większość) o tym, że musi boleć samo to, że dziecko musi się przepchnąć przez kanał rodny i wyjść z wiadomej strony. A tymczasem to mnie nie bolało! Zwłaszcza w porównaniu z pierwszą fazą. Oczywiście wcześniej miałam to znieczulenie, ale ono już ustąpiło. Czułam oczywiście skurcze i rozciąganą skórę, ale nie ból.

Urodziłam o 19:45. Kolejne trzy godziny wspominam bardzo dobrze. Wiking leżał przytulony do mnie, Franek siedział obok łóżka. Rozmawialiśmy trochę z położną, która mnie zszywała. Później Franek podał mi telefon, na wyświetlaczu którego widniało kilkanaście wiadomości i nieodebranych połączeń - zaczęłam więc odpowiadać. Potem zabrali ode mnie dziecko na stanowisko obok - ważyli je, mierzyli, ubierali, a tymczasem mnie przynieśli najpyszniejszą kolację, jaką kiedykolwiek jadłam :P A była to zupa pomidorowa oraz bułka z pasztetem :D Jakie to było dobre! Kiedy już zjadłam położne pomogły mi wstać (pierwsze co powiedziałam to - "gdzie mój brzuch?" :P, zaprowadziły do wanny, wykąpały mnie i ubrały. Powoli zaczęliśmy się zbierać i po 23:00 zaprowadzono nas do sali obok. Była to sala porodowa, ale z braku miejsc na oddziale położniczym, nieco ją przearanżowano. Zostałam z Wikingiem, a Franka niestety musieliśmy pożegnać.

Wszystko razem - od momentu gdy odeszły mi wody, do momentu, gdy Wikuś wylądował u mnie na brzuchu trwało mniej więcej 22,5 godziny, choć sam poród niby krócej, bo zaczęli liczyć czas dopiero od momentu kiedy skurcze były już konkretne. Tak czy inaczej wymęczyłam się i przyznam, że nie sądziłam, że to może potrwać tak długo. Nie obeszło się też bez komplikacji - nie uniknęłam nacięcia krocza, mimo, że  w tym szpitalu wykonują je w ostateczności. Ale w naszym przypadku ta ostateczność wystąpiła, bo jednak miałam problemy z wypchnięciem tej główki, a dziecku zaczęło już spadać tętno i to robiło się niebezpieczne. Kiedyś bardzo nie chciałam nacięcia, ale w szkole rodzenia wyjaśniono nam na czym to polega i dowiedziałam się, że lepiej, kiedy takie nacięcie jest wykonane w sposób kontrolowany, niż gdyby krocze miało samo pęknąć, więc przestałam się tego obawiać. Samego nacięcia nawet nie poczułam. Szybko się też zagoiło a dzisiaj praktycznie nie ma po nim śladu.
Niestety pękła mi też szyjka macicy, ale na szczęście pęknięcie nie było duże, szybko zostałam zszyta i nie powinnam mieć w przyszłości żadnych problemów w związku z tym.
Poza tym okazało się, że pępowina próbowała się ułożyć tak, żeby wyjść przed główką. To było już bardzo niebezpieczne - stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla życia dziecka i gdyby się tak stało, że pępowina wychodzi najpierw, musiałabym w trybie pilnym zostać przewieziona na cesarskie cięcie. W każdym razie stąd właśnie były te zaniki tętna i dlatego właśnie lekarz i położna tak nade mną debatowali, kiedy odchodziły mi wody. No i dlatego ta druga faza tak długo trwała. Główce łatwo nie było, a i położna musiała cały czas kontrolować, czy główka idzie bez pępowiny.
Pępowina była bardzo, bardzo gruba. Położna nie mogła się temu nadziwić (teraz już wiemy dlaczego i ja przytyłam niewiele i dziecko urodziło się małe - po prostu wszystko poszło w łożysko i pępowinę :P) - ale też właśnie dzięki tej grubości pępowinie nie udało się wypaść! Gdyby była cieńsza, to według położnej na pewno wyszłaby przed główką. Zapytałam, co oznacza taka grubość i dostałam odpowiedź: "to znaczy, że się mama w ciąży dobrze prowadziła". Może to głupie, ale czuję się trochę tak, jakbym Wikingowi niemal życie uratowała tym zdrowym trybem życia w ciąży - bo gdyby ta pępowina była cieńsza, to wszystko mogło się potoczyć inaczej i kosztowałoby nas dużo więcej nerwów i kto wie, jak by się ostatecznie skończyło - wolę o tym nawet nie myśleć.

Podsumowując, myśląc o porodzie naprawdę nie spodziewałam się czegoś takiego! (może i dobrze :P) Trwał bardzo długo i był strasznie bolesny, ale o dziwo, nie wspominam go dzisiaj jako jakiejś traumy, wręcz przeciwnie, nawet dobrze o nim myślę (ale nie o samym bólu :)) Sądzę, że to zasługa Franka oraz przemiłych położnych i lekarzy, którym także nie mogłabym niczego zarzucić. No i te emocje (na pewno spowodowane w dużej mierze hormonami) oraz odczucia na sam koniec rzeczywiście wiele mi wynagrodziły. 
Cóż, ciekawe i faktycznie niezapomniane doświadczenie to było :) Nie jakieś mistyczne, ale końcówka naprawdę była piękna.
Jedno jest pewne - jeśli będę miała drugie dziecko (a chciałabym) to już na 100% będę się bała porodu :P