*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 13 września 2009

Plagiat.

Na samym wstępie – jupi jej! Mam cały rozdział! Dwanaście stron i dziewięć linijek. 5529 słów. Pisałam dokładnie trzy tygodnie. Ale jak tak sobie policzyłam w tych trzech tygodniach aż siedem dni nie pisałam – bo nie miałam materiałów, nie miałam czasu, coś mi wypadło, nie miałam weny albo zwyczajnie się obijałam.  Cieszę się przede wszystkim dlatego, że zakładałam, że napiszę ten rozdział do końca września. I tym sposobem mam aż dwa tygodnie zapasu. No to tyle statystyki i rozwodzenia się nad moim pisaniem :) 
 
A napisać chciałam o… kradzieży dóbr intelektualnych. Jakiś czas temu onet polecił notkę na pewnym blogu. Adresu nie będę podawać, bo to nie o to chodzi. Przeczytałam ten post i miałam wrażenie, że już to gdzieś widziałam. Ale autorka pod koniec postu napisała, że pisała na ten temat już na innym portalu – no to pomyślałam, że tam to widziałam. I zapomniałam o sprawie.
Dzisiaj jak skończyłam pisać, to jakoś tak nie miałam co ze sobą zrobić. Zaczęłam robić porządki w szafie. Znalazłam całą kupkę archiwalnych numerów czasopisma, które kupuję. I zaczęłam sobie je przeglądać. Wyobraźcie sobie, że w grudniowym numerze znalazłam artykuł, który był dokładnie o tym samym co tamta notka… Ale że nie do końca wierzyłam swojej pamięci, zaczęłam szperać po internecie aż znalazłam tamtego bloga. I tamtą notkę. Blogowiczka używa tych samych słów i notka napisana jest w tym samym stylu, mimo, że nie jest to zerżnięte na żywca z gazety, za przeproszeniem. Najciekawsze jest to, że jak teraz zajrzałam na ten blog, to już nie znalazłam słów autorki, że jeszcze gdzieś o tym pisała. Nie wiem już sama, czy sobie coś wymyśliłam, czy słowa nie wiedzieć czemu zostały skasowane.
A jeszcze ciekawsze jest to, że pod tym postem wywiązała się dyskusja. Parę osób zauważyło, że ten artykuł już gdzieś był. Nie po chamsku, po prostu stwierdzili fakty. A autorka nadal się wypierała. Broniła się dość zajadle zresztą. Dopóki jedna osoba nie przesłała jej linka do tego artykułu – odzewu brak. Innym razem zdarzyło mi się trafić na post (znowu polecony), który był już żywcem ściągnięty z sieci. Jakiś czas wcześniej czytałam ten artykuł na którymś z portali. 

Nie wiem, może jestem przewrażliwiona na tym punkcie teraz, kiedy muszę uważać, żeby w magisterce nie przepisać choćby jednego słowa bez podania autora. Ale dziwię się. Naprawdę się dziwię, że ludzie mają taki tupet. Dlaczego nie chcą się przyznać, że to co publikują już kiedyś ktoś wymyślił? Nawet jeśli nie przepisują słowo w słowo, wypadałoby podać źródło. I nie byłoby w tym nic złego. Przecież ja też czasem pisałam posty zainspirowane jakimś artykułem lub tekstem. Nawet czyjąś notką. Ale zawsze podawałam źródło „inspiracji”. Uważam, że nie ma nic złego w pisaniu czegoś, co już gdzieś było. Ale przypisywanie sobie autorstwa to wprowadzanie w błąd czytelników i jednak kradzież…