*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 31 grudnia 2010

Ostatnia noc.

Nie czas na podsumowania. To znaczy, według daty, to jak najbardziej czas :) Ale oczywiście mnie brakuje czasu, jak ciągle ostatnio :) Lubiłam te czasy kilkanaście lat temu, gdy noc sylwestrową spędzałam w domu i czekałam na fajerwerki o północy. Potem mogłam już chodzić na imprezy sylwestrowe a więc analizy i podsumowania się skończyły :) A w zasadzie zostały przeniesione na pierwsze dni stycznia. Tak też zrobię w tym roku.
A tymczasem czekamy na gości. Przychodzi do nas brat Franka z żoną i będziemy czekać na Nowy Rok w domu. Skromnie dość, mam nadzieję jednak, że udanie. To nasz piąty Sylwester odkąd jesteśmy razem. Pierwszy, w Hiszpanii, z moimi znajomymi, udał się świetnie, dwa kolejne średnio, ponieważ Franek trochę przesadził… W kilku kwestiach. Rok temu zastrajkowałam i postanowiłam, że tę noc spędzimy wyjątkowo osobno. To znaczy, ja zdecydowałam, że chcę jechać do domu, Franek nie mógł jechać ze mną…Zobaczymy, jak wypadnie ta dzisiejsza noc, którą spędzamy wspólnie…

Kochane, życzę Wam dziś miłego wieczoru. A na Nowy Rok, życzę przede wszystkim zdrowia, spokoju i szczęścia. To jest chyba najważniejsze. Ponadto spełnienia Waszych marzeń i nadziei, jakie wiążecie z rokiem 2011. Jeśli pojawią się jakieś problemy (nie oszukujmy się – pojawią się na pewno), życzę Wam, aby Was tylko wzmocniły i abyście mogły się czegoś nauczyć zwalczając je. A najlepiej niech będą takie jak mój ostatni – ze złamanym paznokciem :))
A blogowo? Wielu ciekawych wpisów Wam życzę :) Weny i tematów. Oraz wspaniałych i mądrych czytelników.
Szczęśliwego Nowego Roku.

środa, 29 grudnia 2010

Równowaga w przyrodzie.

W biurze, w którym pracuję dwa razy w tygodniu jest masakrycznie zimno. Naprawdę masakrycznie. Nie wierzycie? A wystarczy, że powiem, że gdy przychodzę do pracy, to na sali jest dwanaście stopni? W biurze natomiast jest jeszcze chłodniej o jakieś dwa, trzy stopnie. Kiedy na dworze jest cieplej, to można jeszcze jakoś wysiedzieć, ale kiedy temperatura spada, dosłownie zamarzam i nie jestem w stanie pracować. Ostatnio po jednym dniu pracy (a miałam na sobie chyba wszystkie możliwe ubrania) nie mogłam się dogrzać do końca dnia mimo gorących herbat, polarowej bluzy i miejscówki w domu przy kaloryferze. Kiedy przyszłam kolejnego dnia do pracy i sytuacja się nie zmieniła, myślałam, że się rozpłaczę. I taką płaczliwą, ubraną w płaszcz i rękawiczki zastał mnie szef. On zazwyczaj rzadko siedzi w biurze, a jeśli już to popołudniu, kiedy już się wszystko zdąży w miarę rozgrzać od kuchni, więc nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zimno. Ja oczywiście coś tam wspominałam, ale wszyscy wiedzą, że ze mnie zmarzluch, więc trzeba to zimno podzielić przez dwa… Ale tym razem R. zobaczył, że wcale nie przesadzam. Obiecał mi farelkę…
Wyobraźcie sobie, że kiedy byłam na święta w domu, śniła mi się ta farelka! Tak na nią liczyłam. Ostatnio przyszłam do pracy, i co? Jest! Jest moja kochana farelka, nareszcie miałam ciepło :) Byłam przeszczęśliwa i miałam ochotę ozłocić szefa.
Moją radość niestety zakłócił jeden incydent… Rozpakowałam świeżutką farelkę z kartonu no i coś z nim musiałam zrobić. Wrzuciłam go więc na wielki regał stojący w biurze, taki, który złożony jest z metalowych półek. I jak nie grzmotnęłam w tę półkę kciukiem… Połowa mojego pięknego żelowego paznokcia poszła się… no ułamała się, no :( Myślałam, że się rozpłaczę, jak to zobaczyłam. Fakt faktem, że ten żel to mi chyba jednak mojego własnego paznokcia uratował, bo gdyby nie on, to pewnie mogłabym stracić połowę naturalnego…

No cóż, okazuje się, że może i nie zawsze nieszczęścia chodzą parami, ale zdecydowanie zawsze równowaga w przyrodzie musi być zachowana. Co bym w za dużą euforię z powodu farelki nie popadała, to mi los zgotował przykrość z postaci paznokcia. Ale, jak to Franuś mnie pocieszył, przynajmniej miałam ciepło. Gorzej byłoby, gdyby na przykład farelka nie działała :)
Dobrze, gdy nie jest za dobrze :) Tego się trzymajmy.

Ale pazurka już naprawiłam (choć nie bez problemów, bo manicurzystki przed Sylwestrem oblężone) i przeboleję nawet te 15 zeta.
Daj Boże tylko takie problemy w Nowym Roku :))
 

Ps. A tak w ogóle to po świętach miało być lepiej. I co?? I nadal nie mam na nic czasu! :)

niedziela, 26 grudnia 2010

Dawać i brać :)

Nie mogę odżałować tego, że święta w tym roku wypadły w weekend :( Ostatni raz tak źle było w 2004 roku. Ale wtedy jeszcze miałam ferie świąteczne i i tak było mi wszystko jedno… No cóż, nie ma co narzekać, tylko trzeba pogodzić się z faktami :)
Przy okazji chciałam przeprosić Was za nieobecność na blogach w tych dniach, ale dla mnie jest to naprawdę czas przede wszystkim rodzinny i spędzam go w rzeczywistym świecie z moją realną rodziną, nie na blogowisku. Przyznam, że nawet z odpisywaniem na smsy z życzeniami się nieco ociągałam :)
A żeby jeszcze przez chwilę pozostać przy tym świątecznym temacie, chciałam wspomnieć o… prezentach :) Miałam o tym napisać wcześniej, ale zabrakło czasu. Wiem, że dla niektórych osób, kupowanie prezentów świątecznych to prawdziwa zmora. A ja to bardzo lubię! Zresztą nie tylko o świąteczne chodzi, ale o wszelkie prezenty. Pewnie, że czasami mam problem, bo nie wiem, co komu podarować. Ale nauczyłam się obserwować i słuchać przez cały rok! :) Dzięki temu już w październiku w zasadzie wiedziałam co komu kupić! Staram się obserwować co jest potrzebne Frankowi i co sprawi mu radość, słucham tego co mówią moja mama i siostra… A przecież często ktoś wspomina, że chciałby sobie coś kupić albo że coś mu się podoba :) Naprawdę czasami wystarczy tylko się na tym skupić. Staram się zawsze dopasować prezent do obdarowanego, żeby nie było tak, że na przykład całej rodzinie podaruję żel pod prysznic, tyle, że o innym zapachu :) Wydaje mi się jednak, że znam moich najbliższych na tyle, żeby wiedzieć, co może sprawić im przyjemność. Oczywiście, że czasami miewam problem z zakupem. Ale wtedy staram się skonsultować z innymi, zrobić jakiś „wywiad” no i rekonesans na mieście – czasami coś w oko wpadnie.
Ja sama zawsze jestem bardzo zadowolona z prezentów, którymi jestem obdarowywana. Uwielbiam niespodzianki – takie całkowite, ale również częściowe – na przykład wiem, że od Franka na każdą okazję otrzymuję książkę (bo sama poprosiłam, żeby zawsze dawał mi książkę w prezencie), ale nigdy nie wiem jaki będzie miała tytuł, o czym będzie, nawet z jakiego będzie gatunku… Do mojego prezentu Franuś zawsze dorzuci jeszcze coś, czego bym się nie spodziewała, choćby jakiś drobiazg. Na niespodziankę mogę również zawsze liczyć w przypadku prezentów od rodziców, czy siostry. Jednak na przykład od wujka i dziadka dostaję co roku mniej więcej to samo i to też mi odpowiada :) Czułabym się wręcz rozczarowana, gdyby się któregoś roku wyłamali :) W każdym razie – niespodzianka, „przewidywanka”, czy też zamówiony prezent – wszystko zawsze sprawia mi ogromną radość! Wiem, że są to zawsze prezenty przemyślane, że osoba, która robiła mi prezent naprawdę się zastanowiła nad tym, co chciałabym mieć, co by mnie ucieszyło. I nie jest to nawet kwestia tego, czy ktoś mnie świetnie zna.. Bo na przykład od rodziców czy brata Franka też zawsze dostaję bardzo trafione prezenty. Więc może chodzi po prostu o to, aby… umieć prezenty przyjmować :) Mnie cieszy naprawdę każdy drobiazg, myślę, że ucieszyłabym się nawet z żelu pod prysznic dla mężczyzn :P (nie zdarzyło mi się takowego otrzymać, ale mojej mamie owszem :), obróciła wszystko w żart i stało się to przedmiotem jednej z anegdotek rodzinnych:)).
Dawanie prezentów bywa ryzykowne. Niestety, chyba nie da się ustrzec tak zupełnie od błędów. Każdy z nas pewnie przynajmniej raz zaliczył gafę i podarował komuś coś nie do końca trafionego. Ale ważne jest, żeby naprawdę się starać i żeby myśleć przede wszystkim o osobie, której chcemy prezent zrobić. A przyjmując prezent też powinniśmy pamiętać o tym, że jednak zazwyczaj osoba, która wręcza nam podarunek naprawdę się starała :)
Mam nadzieję, że Wasze prezenty choinkowe były jak najbardziej trafione :) I nie staniecie się bohaterkami reportażu, który co roku pojawia się w programach informacyjnych – o tym, co, gdzie i kiedy można zwrócić, gdy okazało się nietrafionym prezentem :)

piątek, 24 grudnia 2010

I nadszedł…// I minął…

I nadszedł nareszcie ten wieczór… Na który czekałam cały rok – już od 25 grudnia2009 roku. Uwielbiam Wigilię. Pisałam już w poprzednich latach o tej magii, której doświadczam oraz o przygotowaniach do wieczerzy i naszych zwyczajach. Nie inaczej jest w tym roku. Za chwilę zasiądziemy do uroczystej kolacji. Wszyscy odświętnie ubrani, radośni. Kocham ten czas.
Mam wrażenie jakby w tym roku mniej osób narzekało na święta :) Jakby mniej wypowiadało się o tym czasie źle. Mam nadzieję, że to nie jest tylko złudzenie i że wszystkie czekacie na te dni tak samo jak ja…

Niech ten szczególny czas Świąt Bożego Narodzenia będzie dla Was wszystkich okazją do spędzenia miłych chwil w gronie najbliższych, w atmosferze pełnej miłości i wzajemnej życzliwości. Niech te święta będą przede wszystkim zdrowe i pogodne i niech przyniosą ze sobą mnóstwo radości.Wyjątkowości Wam życzę najbardziej! Abyście mogły odczuć, że to jest szczególny czas :) 

Dopisek:
I po wszystkim. Jaka szkoda! Co roku siedząc przy wigilijnym stole myślę sobie o tym, jak bardzo chciałabym zatrzymać czas! Nic z tego,wieczerza mija, potem wspólny wieczór, spędzony zazwyczaj na grach rodzinnych… Ani się obejrzymy jest po wszystkim. Dobrze, że przed nami jeszcze dwa dni świąteczne (chociaż nie ma co się oszukiwać,święta w tym roku wypadły najgorzej, jak tylko można!), ale i tak nie pozostaje mi nic innego jak czekać aż minie kolejne 365 dni i nadejdzie kolejny dzień, który uważam, za najpiękniejszy w roku.

A w ramach świątecznej widokówki, moje pstrokato – kolorowe choinki z Poznania i Miasteczka :)
 
 

czwartek, 23 grudnia 2010

Wigilijny przymus.

Co roku przechodzę przez ten sam stres i co roku mam ten sam problem – jak wykpić się od Wigilii pracowniczej? Zresztą przypuszczam, że wiele jest osób, które usiłują się jakoś wykręcić od tej przymusowej integracji.
Najczęściej ludzie po prostu nie mają ochoty udawać. Wiadomo – Wigilia, czas kiedy ludzie mówią ludzkim głosem, wypada się ze wszystkimi kochać, nawet z tą zołzą z biura zza ściany… I z tym przy…pupasem szefa i jeszcze życzenia trzeba by złożyć – szefowi właśnie, chociaż jak tu powiedzieć, że życzymy mu wszystkiego co najgorsze? To są najczęstsze argumenty, z którymi się spotykam, kiedy ktoś tłumaczy, dlaczego nie lubi świątecznych spotkań integracyjnych w pracy… Po prostu nikt nie ma ochoty wysłuchiwać uprzejmych życzeń od osób, o których wie, że na co dzień obrabiają mu tyłek i sami też nie chcą być fałszywi.
Ja też nie lubię tych corocznych spotkań. Ale zupełnie z innego powodu. Wiecie, że bardzo lubię swoją pracę. Uważam, że mam świetnego szefa i bardzo dobrze dogaduję się z większością pracowników. Tyle, że to nie jest moje towarzystwo. Owszem, mam w pracy może pięciu kolegów, z którymi rozmawiam także o sprawach prywatnych i świetnie się dogadujemy, ale mimo wszystko- to tylko praca… Siłą rzeczy na takiej imprezie faceci trzymają się razem a ja nie chcę się wcinać między wódkę a zakąskę (czasami dosłownie :)), bo nie ukrywajmy, dla wielu jestem po prostu Kochaną Panią Gosią Z Biura, ale żeby zaraz kumpelą? :) Raz się wybrałam, jeszcze za czasów, kiedy zatrudnialiśmy tylko dwadzieścia osób, więc było bardziej kameralnie, ale i tak czułam się dość skrępowana, nie bardzo miałam z kim i o czym gadać… Tradycją jest, że pracownicza Wigilia jest zawsze w ostatnią niedzielę przed 24 grudnia, więc najbardziej byłam zadowolona, kiedy Wigilia wypadała na przykład we wtorek, bo jechałam do domu już w piątek i miałam pretekst do nieobecności. W zeszłym roku po prostu nie poszłam… Ale głupio mi było przed szefem, bo pytał, dlaczego mnie nie było…
W tym roku długo szukałam pretekstu i niestety nic nie przychodziło mi do głowy. Głupio mi było przed szefem, bo wiedziałam, że jakby nie było, on te spotkania robi dla nas – pracowników. Tak naprawdę stresowałam się tą niedzielą już kilka dni wcześniej i męczyła mnie świadomość, że muszę iść – zwłaszcza, że R. zwykle organizuje ją z moim byłym szefem J. a nie miałam ochoty spotykać ani jego, ani pracowników tamtej spółki…
Ostatecznie pojechałam… Chciałam być tylko godzinę – odbębnić i wrócić ostatnim dziennym autobusem do domu. Rację jednak miała mama Franka, która powiedziała, że jak mi się tak bardzo nie chce iść, to na pewno będzie fajnie :) Przede wszystkim była Ala – dziewczyna R., a moja koleżanka. Na mój widok mało nie podskoczyła z radości, bo ona się czuła tam chyba jeszcze bardziej skrępowana niż ja, a na pewno znała o wiele mniej osób.  Usiadłam więc z nimi przy stoliku „Vip-ów”, szef przyniósł mi piwo i nie było możliwości, żeby uciekać po godzinie :) Zresztą nawet nie miałam ochoty, bo ploteczki babskie mnie wciągnęły. Potem impreza się przeniosła na kręgielnię i przyznam, że bawiłam się świetnie – już nie tylko z Alą, ale z większością naszych pracowników i oczywiście z szefem, z którym dzieliłam się kuflem :P Acha, no i bardzo ważna sprawa – nie było ani J. ani jego pracowników, co podobało się chyba wszystkim… Już wiecie, że skończyło się na tym, że do domu dotarłam o trzeciej i rano do pracy dotarłam z małym poślizgiem ;)

Było naprawdę fajnie i myślę, że w przyszłym roku będę szła już na tę Wigilię z mniejszymi oporami… Ale mimo to, zdania nie zmieniłam. Nadal uważam, że to nie jest najlepszy pomysł z tymi spotkaniami… Po prostu nie lubię kiedy ktoś mi organizuje mój wolny czas i kiedy ktoś decyduje z kim będę spędzać wieczór. A tak to trochę odbieram – jako przymus. Pracuję ze świetnymi ludźmi, ale nie są to osoby, z którymi się spotykam także poza pracą i z którymi łączą mnie sprawy inne niż księgowość i gospodarka magazynowa. Może, gdyby było więcej kobitek, inaczej bym na to patrzyła. Podsumowując:  cieszę się bardzo, że poszłam na spotkanie tegoroczne, bawiłam się świetnie. Ale nie chciałabym, aby co roku ktoś organizował mi ostatni przedwigilijny niedzielny wieczór :)

wtorek, 21 grudnia 2010

Jest choinka.

Uprasza się o jeszcze chwilę cierpliwości :)
Podzieliłam sobie sprawy pod względem ważności i pilności i te z rubryk „ważne i pilne” oraz „nieważne i pilne” mam już w zasadzie odbębnione, a więc jak dobrze pójdzie, to już jutro odpowiem na wszystkie Wasze komentarze i zaglądnę co tam u Was słychać.
A teraz to ja tylko tak na chwilę, bo mam ochotę sobie pogadać :)

Jednak mamy choinkę :) Myśleliśmy, że odpuścimy sobie w tym roku i co najwyżej sprawimy sobie jakiś stroik, ale rodzice Franka kupili sobie nową choinkę, a my dostaliśmy w spadku starą. Do tego dostaliśmy trochę bombek. I kupiliśmy pierwszą własną. Będziemy tak sobie co roku kupować jedną bombkę :)
Niestety, ze względu na Franka pracę nie tylko nie spędzimy świąt razem (gdyby nie pracował, prawdopodobnie pojechałby ze mną do domu), ale i te ostatnie popołudnia się nie widzimy, bo on pracuje. Myślałam, że będzie mi przykro – ostatnie dni przed moim wyjazdem, do tego te, kiedy atmosfera świąt staje się coraz bardziej odczuwalna, a my się mijamy… Ale okazało się, że nie jest tak źle. A w ogóle, to się bardzo fajnie uzupełniamy :) Franek wczoraj umył choinkę, przykręcił ją do stołka (bo trochę niestabilna to drzewko i jest mocowane na stałe do taboretu), ja zajęłam się pakowaniem prezentów. Dzisiaj zawiesił lampki na choince, ja zajęłam się bombkami i ozdobami. Mamy taką choinkę, jaką chcieliśmy :) Znaczy się kolorową! Ja wiem, że większość z Was ozdabia choinkę najwyżej dwoma kolorami, ale to zupełnie nie dla nas. Tych osób, które już mnie trochę znają, chyba to wcale nie dziwi? :) Ani ja, ani Franek nie wyobrażamy sobie choinki w jednym, czy dwóch odcieniach. Musi być kolorowo i już. Lampki niestety mamy białe, ale może w przyszłości sprawimy sobie kolorowe, będzie jeszcze ładniej.
W innych sprawach też nam współpraca nieźle idzie. Wczoraj byłam totalnie wykończona, wracałam z pracy ze świadomością, że w domu mamy totalny sajgon i że do wieczora będę sprzątać, w dodatku po pracy musiałam załatwić jeszcze kilka spraw na mieście. Ale po wejściu do domu czekała mnie miła niespodzianka – Franek przed swoją pracą wszystko ogarnął. Dzięki temu mogłam się zająć innymi, równie ważnymi sprawami i jeszcze położyć się normalnie spać. Nie przyszyłam tylko guzika do koszuli od munduru Franka, ale łosiek ubrał się dzisiaj w tę właśnie koszulę do pracy. Trudno, guzik poczeka do mojego powrotu.
Jej, jak to fajnie, że mogę na Franka liczyć jeśli chodzi o sprzątanie… Nawet nie muszę go o to prosić, on sam z siebie zabiera się za wypełnianie codziennych obowiązków domowych.

Jutro jadę od razu po pracy do Miasteczka. Wstaję więc jutro jeszcze wcześniej niż normalnie (pewnie koło piątej) i budzę Franka, bo wymienimy się prezentami… Prezent dla niego już leży pod choinką od wczoraj. A Franek zadzwonił mi dzisiaj, że właśnie wraca od Mikołaja i też coś dla mnie będzie. Zabronił mi ruszać… Ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym go posłuchała. Musiałam, no po prostu musiałam obmacać! Ale tylko troszeczkę… :) Za to nie zaglądałam i starałam się nie domyślać, co to może być :) Już poczekam do jutra, w końcu to jeszcze tylko jakieś osiem godzin.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Nieogarnięta.

Chciałam poodpisywać na komentarze, chciałam napisać coś nowego… Ale nie, dzisiaj nie da rady. Jestem totalnie zmęczona minionym weekendem :) Wspaniały był i pełen wrażeń, ale naprawdę jestem zmęczona, zwłaszcza po tym, jak wróciłam dzisiaj do domu o trzeciej nad ranem, a po ósmej pojawiłam się już w pracy. Do tego w środę wybywam z Poznania a więc muszę do tego czasu ogarnąć kilka tematów mniej i bardziej świątecznych i jak łatwo policzyć zostały mi na to tylko dwa dni. A w zasadzie dwa popołudnia. A tak naprawdę to pewnie półtora, bo dzisiaj chyba jestem mało produktywna :) Znaczy się nawet się trzymam, myślałam, że będzie dużo gorzej, ale czuję, że jak tylko znajdę się w domu to wszelkie siły mnie opadną.
Także idę się ogarniać, a jeśli mi się to uda, to odpiszę na wszystkie komentarze pod poprzednią notką, poczytam co u Was i dam znać jak leci u mnie :)

piątek, 17 grudnia 2010

Ani be, ani me, czyli o paznokciach :P

Wybrałam się wczoraj na remont prawie generalny ;)) W sensie poszłam do kosmetyczki, a żeby nie chodzić dziesięć razy, to postanowiłam załatwić wszystko za jednym zamachem – a więc i oczyszczanie twarzy i regulację brwi i maseczkę i paznokcie. No właśnie, na to ostatnie była promocja, więc się skusiłam. Bo muszę Wam powiedzieć, że jeszcze nigdy nic z paznokciami nie robiłam – poza oczywiście jakimś tam piłowaniem i malowaniem we własnym zakresie i bez rewelacji. A teraz sobie zafundowałam żel na własną płytkę z wykończeniem french :) Pani mi jeszcze walnęła jakiś wzorek no i pociągnęła jasnym lakierem. Bardzo jestem zadowolona. Teraz przez jakiś czas będę się cieszyć ładnymi paznokciami a za jakiś czas może się wybiorę znowu i to powtórzę :)

Ale z racji tego, że po raz pierwszy robiłam sobie profesjonalny manicure, czułam się kompletnie niezgrabna :)) Nie wiedziałam, co robić z rękami, którą podawać, której nie, co zrobić z drugą, który palec podać i takie tam. Zadawałam przy okazji pewnie mnóstwo głupich pytań a raz oczywiście dotknęłam świeżutko pomalowanymi dwoma paznokciami sweterka i pani musiała powtarzać :) Sierota ze mnie, ale może się jeszcze wyrobię :) W każdym razie pani na szczęście była bardzo miła, więc nie miałam aż takich wyrzutów sumienia, że taka ciamajda ze mnie, a poza tym od samego początku lojalnie uprzedzałam, że jam świeżynka, więc wiedziała, na co się porywa :)

Ale wiecie co mnie denerwuje zawsze u takich kosmetyczek, fryzjerek itp? To, że trzeba gadać… Ja oczywiście z tym problemu nie mam, wiecie, że gaduła ze mnie, ale… No właśnie. Kiedy idę na przykład na oczyszczanie twarzy czy masaż, to chcę się po prostu zrelaksować, pogrążyć w swoich myślach i totalnie się zapomnieć. Nie chcę silić się na żadne grzecznościowe rozmowy. Podobnie przy czesaniu, czy manicurze. Ja wiem, że nie można też tak usiąść tylko, patrzeć spod byka i ani me, ani be, ani kukuryku. Zresztą takich pań, które z kolei nie mówią nic i jeszcze, co gorsza, są naburmuszone również unikam. No ale nie przepadam za zwierzaniem się obcej osobie (cicho tam, blog, to coś innego :P). Lubię tak zamienić na początku kilka grzecznościowych słów, wspomnieć, że zimno albo ciepło. Coś tam skomentować, ale najbardziej lubię po prostu siedzieć, patrzeć i myśleć i nie czuć się zobowiązana do prowadzenia konwersacji, a już na pewno nie lubię czuć się skrępowana ciszą, więc miło jest, kiedy pani fryzjerka czy inna kosmetyczka uszanują moją ciszę ;)

Tak jak wspomniałam, pani, która zajmowała się moimi paznokciami była naprawdę bardzo miła. I przyjemnie nam się rozmawiało, ale poczułam się dość mocno skrępowana, kiedy zaczęła wypytywać mnie o to, co komu kupiłam w prezencie pod choinkę… No jakoś tak niezręcznie było mi o tym mówić, bo jednak pierwszy raz kobietę na oczy widzę, a tu wychodzi na to, że od razu będę jej opowiadać, kto jest w kręgu mojej najbliższej rodziny, czym się interesuje i co lubi robić.

A tymczasem rozpoczynam weekend, na który czekałam z wytęsknieniem. Nie mam zajęć, Franek nie pracuje, mam nadzieję, że będzie miło. Mam nadzieję, ze spędzimy miło czas. Obym nie zapeszyła. :)
Ps.Małe sprostowanie :) Bo widzę, że część z Was, nie wiedzieć czemu,wyobraża sobie, ze mam teraz długie pazurki :) A że lubię być precyzyjna, to wyjaśniam :) Bardzo nie lubię mieć długich paznokci, bo mi przeszkadzają. Ale ja robiłam żel na własną płytkę, a więc mam paznokcie wystające poza opuszek co najwyżej dwa milimetry :)