*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 28 listopada 2014

Głodująca matka

Notka miała być dzisiaj o czymś innym, chciałam napisać o tym, jak to się Tasiemiec wreszcie ujawnił, ale odechciało mi się, bo znowu nie mam dobrych wiadomości :(
Cieszyłam się, że poziomy glikemii są w miarę dobre i zostałam nawet pochwalona. Myślałam, że modyfikacja diety pomogła. Chociaż przyznam, że miałam złe przeczucia, które starałam się jednak wypierać... Przez dwa tygodnie było naprawdę dobrze, byłam zadowolona, bo po śniadaniu cukier miałam naprawdę niewysoki i jeszcze był zapas. Jeśli po innych posiłkach zdarzały się wartości powyżej normy, to niewiele i zazwyczaj mogłam stwierdzić, z czego ewentualnie to wynikało. W ostatnio to już w ogóle byłam zadowolona, bo zrobiłam eksperyment i mierzyłam cukier po każdym posiłku, więc siedem razy w ciągu dnia i każdy wynik był bardzo dobry! Nawet po jednej kulce sorbetu, nawet po mleku z odrobiną kaszki manny!
Ale od wczoraj coś się popsuło i znowu jest tak sobie. Może to jakaś zła aura albo po prostu fakt, że np. musiałam znowu robić na czczo badanie albo że raz miałam zbyt długą przerwę między posiłkami - nie wiem, zobaczę jak będzie dalej. Jednak to nie to mnie aż tak bardzo martwi.
Robiłam dzisiaj rano badania i popołudniu zadzwonili do mnie z laboratorium z informacją, że mam niedobre wyniki moczu :( (sam fakt, że zadzwonili już był niepokojący, bo przy niegroźnych odchyleniach od normy poprzestają na komentarzu pod badaniem) Występują w nim ciała ketonowe i to na dość wysokim poziomie. Właśnie tego dotyczyły te moje odsuwane na bok złe przeczucia. Obawiałam się, że tak może być.
To oznacza, że mój organizm po prostu głoduje. Ja może nie jestem głodna, ale organizm nie jest dobrze dożywiony. Takie wyniki mogą mieć na przykład osoby z anoreksją lub bulimią - albo ze źle leczoną cukrzycą :( Okazuje się po prostu, że co prawda udało mi się poprzez modyfikację diety zmniejszyć wartości glikemii, bo ograniczyłam (jeszcze bardziej) spożycie węglowodanów, ale wobec tego organizm zaczął czerpać energię z tłuszczy i białka zamiast z glukozy, co nie jest dobre, bo powoduje powstawanie toksycznych substancji :(
Właśnie martwiłam się o to, że jednak tych węglowodanów będzie za mało - jadłam już tylko średnio jedną kromkę chleba raz na dwa dni. Do obiadu porcja kaszy, makaronu razowego, czy brązowego ryżu (ohyda! nie znoszę go!) ważyła jakieś 50g. Poza tym tylko jakiś jeden owoc dziennie, trochę płatków owsianych, pieczywo chrupkie... Nie wyliczałam tego dokładnie, ale wydawało mi się, że zjadam za mało tych wymienników węglowodanowych i to badanie by to potwierdziło. Albo jest po prostu tak, że moja trzustka nie radzi sobie już zupełnie i nie wytwarza wystarczającej ilości insuliny potrzebnej do przetworzenia glukozy na energię. Może jedno i drugie... Nie wiem, bo ekspertem nie jestem, po prostu siłą rzeczy czytam wiele na ten temat i ta wiedza w głowie mi zostaje, bo jest mi potrzebna i stosuję ją w praktyce. We wtorek mam wizytę kontrolną u swojej lekarki, to zobaczę, co mi powie. Poza tym chyba od razu po weekendzie znowu zadzwonię do szpitala, żeby się skonsultować.

Bardzo mnie to dołuje :( Kurczę, niektóre kobiety objadają się ponad granice wszelkiej przyzwoitości, jedzą niezdrowo, czasami nawet nie rezygnują całkowicie z alkoholu, czy papierosów (w szkole rodzenia była taka jedna, od której po każdej przerwie czuć było fajki :/) a nic im nie dolega i rodzą później zdrowe dzieci. Mnie się zawsze wydawało, że prowadzę zdrowy tryb życia - nie wszystko może było wzorowe, ale naprawdę dbałam o siebie na wielu płaszczyznach. W ciąży to już w ogóle starałam się zrezygnować ze złych nawyków. A i tak teraz cały czas martwię się, czy z dzieckiem będzie wszystko w porządku :( Bardzo boję się, że przez to wszystko - przez to, że mój organizm jest taki nieudolny - coś pójdzie nie tak i będzie miało to wpływ na zdrowie Tasiemca :( I nie mam na to kompletnie żadnego wpływu. Albo inaczej - mój wpływ jest po prostu znikomy, bo cokolwiek bym nie robiła to jest źle.
Mimo wszystko miałam nadzieję, że skoro poprzednie badanie moczu było czyste od ketonów, skoro wszyscy lekarze powtarzali, że Dzieciak ma się dobrze, skoro nawet ostatnio przybrałam pół kilo na wadze (fakt, że najpierw je straciłam, dochodząc do wagi tylko o 1,4 kg większej niż przed ciążą, ale jednak wyglądało na to, że przestałam chudnąć), to okaże się, że jednak teraz moja dieta jest już taka, jaka być powinna. A tymczasem okazuje się, że nie dość, że nie mogę jeść prawie nic, to to, co teoretycznie mogę, źle na mnie działa :(

Sorry za te smęty na początek weekendu, ale naprawdę nie czuję się dobrze z tym wszystkim. Robię co mogę. Prawdę mówiąc nawet nie podejrzewałam siebie o taką zdolność do poświęceń. Myślę o dziecku i o tym, co dla niego będzie najlepsze a okazuje się, że to za mało i ono wcale nie jest bezpieczne przy takiej matce :/

czwartek, 27 listopada 2014

Dzień bez zakwasów jest dniem straconym :)

Chciałabym ponownie nawiązać do tematu ćwiczeń :) To jest niesamowite, jak mnie te wygibasy, przysiady i wymachy cieszą! Myślę, że to, co mówią o tych całych endorfinach, które się wydzielają przy treningu, to żadna ściema, bo ja je naprawdę odczuwam :)
Opracowałam swój własny plan treningowy. Przed ciążą ćwiczyłam prawie codziennie, a minimum cztery razy w tygodniu. Treningi trwały od 45 do 60 minut. Czasami nieco dłużej. Ćwiczyłam bardzo intensywnie i dbałam o urozmaicenia - czasami to było cardio, innym razem wzmacnianie, kiedy indziej
trening interwałowy albo obwodowy lub stretching. W ciąży oczywiście moje nawyki musiałam trochę zmodyfikować. Ale kiedy tylko skończył mi się "okres ochronny" i w 12tym tygodniu dostałam zielone światło od dwóch lekarzy, z entuzjazmem wzięłam się znowu za siebie.
Postanowiłam ćwiczyć pięć razy w tygodniu po 20-30 minut. Wykombinowałam sobie, że plan będzie wyglądał tak:  1 dzień ćwiczeń-1dzień przerwy-2 dni ćwiczeń-1 dzień przerwy-3-1-4-1-5-1-4-1-3-1-2-1-1 :) A potem od nowa! I praktykuję ten sposób mniej więcej od początku sierpnia do dziś :) Świetnie się sprawdza. Oczywiście czasami bywało tak, że w jakiś dzień trening mi wypadał, więc dopuszczałam jakieś modyfikacje. Poza tym jako zaliczone ćwiczenia uznawałam wyjście na basen traktowałam albo sytuacje, kiedy zdarzyło mi się, że danego dnia dużo chodziłam (tak powyżej godziny, w umiarkowanie szybkim tempie). Kiedy pracowałam to jeszcze trzy razy w tygodniu jeździłam rowerem do pracy, co dawało mniej więcej godzinę tygodniowo.

Na rowerze jeździłam jeszcze do połowy października, ale niestety na razie zaparkowałam go na balkonie i tylko tęsknie na niego spoglądam :( Franek zabronił mi wsiadać na niego, kiedy zdarzyło mi się raz zasłabnąć (nie na rowerze, akurat wtedy szłam:)) i oczywiście na początku i tak się buntowałam, ale im ciąża była bardziej zaawansowana, na dworze robiło się zimniej i miałam mniej powodów do dojeżdżania, stopniowo z tego rezygnowałam no i teraz już nie będę przesadzać. Tak od siódmego miesiąca przestałam jeździć. Na basenie też niestety już dawno nie byliśmy i nad tym bardzo ubolewam. Najpierw byliśmy na urlopie, a potem miałam infekcję, która to wykluczyła. Nie wiem, czy uda nam się jeszcze wybrać :( Bardzo bym chciała, ale wiele będzie zależało od kolejnych wyników no i również czasu. Mamy karnet ważny do czerwca i plan, że będziemy chodzić na basen na zajęcia z niemowlakami, ale wiadomo, że to dopiero później, więc jeszcze nie wiem, jak to rozwiążemy. W każdym razie bardzo brakuje mi tego pływania :(
Na szczęście do ćwiczeń w domu nie ma żadnych przeciwwskazań :) A przy tej mojej cukrzycy to jeszcze dodatkowy plus.

Ćwiczę więc w swoim systemie - zazwyczaj robię to między ósmą a dziewiątą rano. Każdego dnia wykonuję inny zestaw ćwiczeń. W internecie jest całe mnóstwo propozycji dla kobiet w ciąży, w różnych stadiach jej zaawansowania, do tego mam kilka różnych gazetek. Aż się boję, że nie zdążę wszystkiego wypróbować :) Czasami oczywiście trochę mi się nie chce ruszyć tyłka, ale zawsze się jakoś motywuję, a po jakichś pięciu minutach zastanawiam się - co mi odbiło, że mi się nie chciało?? Przecież to takie przyjemne! :) Po ćwiczeniach czuję się genialnie. Jestem naładowana pozytywną energią, poprawia mi się nastrój, mam poczucie, że zrobiłam coś dla siebie :)
Na początku Franek się trochę niepokoił tymi moimi ćwiczeniami, nie lubił, kiedy to robię i uważał, że ćwiczę za dużo. Ale później poszliśmy do szkoły rodzenia i zmienił zdanie, bo po pierwsze tam usłyszał, że kobiety aktywne fizyczne bardzo często dużo łatwiej i szybciej przechodzą poród - są przyzwyczajone do wysiłku, mają wzmocnione mięśnie i wyrobione dobre nawyki, po drugie, szybciej dochodzą do siebie po. A po trzecie - na zajęciach również trochę ćwiczyliśmy i uwierzcie mi, dało się zauważyć, kto jest z ćwiczeniami za pan brat, a kto ma z tym problem - nawet przy najprostszym ćwiczeniu (i świetnym na kręgosłup) typu klęk podparty i wyciąganie prawej ręki i lewej nogi i na odwrót - po prostu było widać, kto robi z kręgosłupa "łódeczkę" i kto ma na tyle wzmocnione ciało, żeby się nie chwiać. Franek wtedy zobaczył, że z moją kondycją jest całkiem nieźle i był chyba nawet trochę z tego dumny :) Od tamtej pory sam mnie namawia do ćwiczeń i pyta, czy danego dnia zaliczyłam trening :)
Od kilku tygodni do moich zestawów dorzuciłam jeszcze ćwiczenia wzmacniające mięśnie dna miednicy - chociaż oczywiście można je ćwiczyć nie tylko specjalnie się do tego przygotowując.

Jak już wspomniałam, te ćwiczenia dają mi ogromnie dużo radości. Jedyny mankament jest taki, że jednak nie mogę ćwiczyć tak intensywnie przez co nie mam zakwasów :P A ja tak lubię zakwasy!! Swego czasu moim mottem było "dzień bez zakwasów jest dniem straconym" :D Starałam się każdego dnia przekraczać swoje granice i ćwiczyć różne partie mięśni, żeby później czuć, że faktycznie coś zrobiłam. W ciąży też parę razy mi się udało te zakwasy mieć - ale to zazwyczaj po nieco dłuższych przerwach. Teraz zdarza mi się to już rzadziej. Ale dopóki w trakcie ćwiczeń, naprawdę czuję, że mięśnie wykonują pracę, to i tak jestem zadowolona. Poza tym muszę się do tego przyzwyczajać, bo być może będę karmić piersią, a wtedy zakwasy zdecydowanie nie są wskazane :) Ale jeszcze mam trochę czasu, żeby się tym martwić. Tymczasem delektuję się każdym seansem treningowym - naprawdę trudno mi opisać, jakiego fajnego uczucia wtedy doświadczam.

wtorek, 25 listopada 2014

Tasiemiec ma już coś swojego.

Tak w październiku stwierdziliśmy, że trzeba będzie się rozejrzeć za jakimś wózkiem, bo podobno czasami długo się czeka. Nie mogliśmy się za to zabrać, bo na myśl o tym, że musimy wejść do jakiegoś sklepu dziecięcego typu Smyk (może i mają tam fajne zabawki, ale jak dla mnie to panuje tam totalny chaos i bałagan!) byliśmy chorzy :) Wreszcie wpadliśmy na jakże genialny pomysł skorzystania z wyszukiwarki i wpisaliśmy po prostu "wózki Warszawa" :D Znaleźliśmy jeden sklep, który nas zainteresował, przeczytaliśmy jeszcze jakiś jeden artykuł w temacie, żeby chociaż mniej więcej wiedzieć, o co pytać i pojechaliśmy. 

Wcześniej na temat wózków nie wiedzieliśmy praktycznie nic, poza tym, że nie bardzo chciałam wózek ze skrętnymi kołami. Poprosiliśmy o pomoc panią w sklepie i trochę nam opowiedziała, co i jak. Potem przeszliśmy jeszcze na drugą stronę ulicy, gdzie był drugi sklep tych samych właścicieli i to było na tyle. Mieliśmy już jakiekolwiek pojęcie. Wiedzieliśmy na przykład, że nie podobają nam się wózki zagraniczne, bo wydawały nam się jakieś niepraktyczne (w sensie nie na polskie warunki, a już na pewno nie na polską zimę) oraz że nie ma sensu wydawać na nie kilku tysięcy, skoro można kupić naprawdę fajne polskie wózki dużo taniej. Ideałem dla nas, a w szczególności dla mnie - jeśli chodzi o wygląd był taki wózek:


Po prostu bardzo podobają mi się wózki w stylu retro, takie, jakie były kiedyś, a nie te, które przypominają mi trochę pojazdy kosmiczne :P I ogólnie właśnie nie byłam przekonana do skrętnych kół. Ale decyzji nie podjęliśmy. Po prostu wiedzieliśmy już to i owo i musieliśmy się z tematem przespać. 

Przesypialiśmy tak mniej więcej miesiąc - nie wracając w ogóle do tematu. Aż w końcu dojrzeliśmy do tego, żeby dokonać tego pierwszego, poważnego zakupu. Tym razem pojechaliśmy samochodem, żeby sprawdzić, jaki wózek zmieści nam się w ogóle do bagażnika. Kiedy weszliśmy do sklepu, od razu podeszliśmy do tego, który oglądaliśmy jako pierwszy (to nie ten ze zdjęcia). Jeszcze raz sobie go dokładnie obejrzeliśmy, wywieźliśmy na zewnątrz, wpakowaliśmy do samochodu. I stwierdziliśmy, że nam się podoba. Wózek miał skrętne koła co prawda, ale kiedy dowiedziałam się, że można je zablokować, to stwierdziłam, że zawsze lepiej mieć alternatywę, niż jej nie mieć i skapitulowałam :)

Dziwnie nam jakoś było z tym, że tak pierwszy lepszy wózek chcemy brać, więc dla świętego spokoju poszliśmy znowu do tego drugiego sklepu obejrzeć raz jeszcze ten mój typ. Ale tak, jak się spodziewaliśmy, stelaż zajmował nam trochę za dużo miejsca w bagażniku i byłoby za dużo zachodu z pakowaniem się. W dodatku był sporo cięższy. Mimo tego, że naprawdę bardzo mi się podobał z wyglądu, stwierdziliśmy, że jednak względy praktyczne są dla nas ważniejsze i zrezygnowaliśmy z niego.

Obejrzeliśmy jeszcze jeden model, który koniecznie chciała nam wcisnąć pani sprzedawczyni (bo jej znajoma taki ma i bardzo sobie chwali, czy coś tam), ale jakoś nas nie przekonała. To znaczy plusem było to, że składał się jeszcze sprawniej niż ten pierwszy wózek i miał większy koszyk, ale jakoś tak mniej zgrabny był. 
Wróciliśmy więc do pierwszego sklepu (głównie ze względu na obsługę - naprawdę miła i profesjonalna, w tym drugim sklepie babki nas trochę irytowały) i stwierdziliśmy, że bierzemy pierwszy model, czyli, jak już niektóre z Was wiedzą, Bebetto Luka:) Wybraliśmy jeszcze kolor i dokupiliśmy fotelik samochodowy. Nie braliśmy firmowego (w sensie od producenta wózka), bo zależało nam na tym, żeby fotelik miał nie tylko homologację, ale jak najwięcej gwiazdek w testach bezpieczeństwa. Dużo jeździmy i to się raczej nie zmieni, więc kwestia bezpieczeństwa była dla nas bardzo istotna. Woleliśmy kupić tańszy wózek, ale za to zapłacić więcej za fotelik. 
W sobotę pojechaliśmy odebrać nasz zakup. Oto i on:
 

Tu w wersji spacerowej:
 

I z fotelikiem:
 

A tu całość :)
 
 
Stoi sobie teraz u nas w domu i nam zawadza :) Spacerówkę zawieziemy do moich rodziców, a resztą jakoś będziemy musieli przeboleć. Na zdjęciach trochę nie widać dobrze koloru, bo zdjęcia robiłam przy sztucznym świetle - trochę szary, a trochę wpadający w beż. Ale nie jest to tkanina jednolita tylko taka melanżowa. Przyznać muszę, że przekonałam się nawet do wyglądu tego wózka i stwierdzam, że nie jest aż tak bardzo kosmiczny ;) 
Ma wszystkie funkcje, które wydawały nam się istotne. Mam nadzieję, że będziemy zadowoleni, ale raczej nie mam powodów, żeby w to wątpić :)
Właściwie można powiedzieć, że wyboru dokonaliśmy w tempie błyskawicznym, ale my zawsze tak mamy :P jesteśmy genialni, jeśli chodzi o tego rodzaju decyzje  - tak samo było przy przygotowaniach do ślubu, po prostu na wszystko decydowaliśmy się intuicyjnie i bez zbędnego rozmyślania. I wyszło nam to na dobre. Tym razem też tak było. Trudno to wytłumaczyć, ale po prostu oboje od razu czuliśmy, że to właśnie ten wózek jakoś najbardziej nam odpowiada i ostatecznie stwierdziliśmy, że nie ma sensu na siłę oglądać inne modele, tylko po to, żeby się przekonać, że wracamy do tego pierwszego. Zwłaszcza, że tak naprawdę większość tych wózków ma dokładnie takie same udogodnienia i cechy, różnią się szczegółami (i ceną), więc tylko niepotrzebnie sialibyśmy zamęt we własnych głowach i przedłużali :)
Grunt, że jesteśmy zadowoleni i liczę na to, że Tasiemiec też będzie, ale może przejął w genach nasz entuzjazm i nie będzie grymasił.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Przyszli wyrodni rodzice ;)


Przyznam Wam, że chociaż nasze dziecko jeszcze na świat nie przyszło, ja już chwilami czuję się jak wyrodna matka :P A raczej czuję, że niektórzy oceniają mnie jako wyrodną matkę.

Przede wszystkim wynika to z podejścia, jakie mam do ciąży i macierzyństwa, które mnie czeka. Nie zwariowałam na tym punkcie i według pewnych osób to jest pierwszy z grzechów głównych. Cóż, nic na to nie poradzę, ale nie należę do tych, które gloryfikują stan ciąży i to, co będzie później. Oczywiście, że się cieszę, ale nie uważam, że doświadczam jakiegoś misterium, że dostąpiłam zaszczytu i jestem lepsza od innych z tego powodu. Nie chcę teraz być źle zrozumiana - nie chodzi mi o to, że uważam, że ciąża to jest coś tak oczywistego, że wystarczy pstryknąć palcami, żeby w niej być, bo aż za dobrze wiem, jak trudna i długa czasami jest droga do tego, żeby móc zostać rodzicem :( Bardzo doceniam to, że nam się po prostu udało - bez szczególnych starań, bez zbędnego rozmyślania na ten temat. Ale chodzi o to, że nie czuję się w związku z tym jak jakaś święta krowa, której należy oddawać cześć i nad którą się trzeba w jakiś szczególny sposób pochylać. Jest to co prawda stan wyjątkowy, więc są sytuacje, kiedy wręcz nie należy zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło, ale bez przesady.

Wiem, że wiele osób oczekiwało, bądź oczekuje ode mnie wielkich zachwytów i rozpływania się nad tym, jak to cudownie jest być w ciąży i jaka jestem podekscytowana w związku z tym, że już niedługo zostanę matką. Dziwne jest dla nich to, że ja do tego podchodzę tak mało emocjonalnie.
I to jest właśnie kluczowa sprawa. Tak, jak wspomniałam, ja się naprawdę cieszę i w pewnym sensie nie mogę się doczekać, ale bardziej dlatego, że jestem po prostu ciekawa jak to będzie i co to za dziecko stworzyliśmy :) No i liczę na to, że będę mogła wreszcie normalnie jeść! - bo przecież poza tym ciąża to naprawdę dla mnie bardzo łaskawy stan.
Kiedyś napisałam jednej z Was, że być może jest tak, że patrzę na swoją ciążę jakby z boku, ale nie wynika to z tego, że nie dopadł mnie "ciążowy świr", jak to określiła Kfiatuszek :) tylko właśnie na odwrót - on mnie nie dopadł właśnie dlatego, że mam ten dystans. To z kolei pewnie ma swoje źródło w tym, że ja generalnie jestem zdystansowana do dzieci - nie wiem z czego to wynika, że mnie podobno lubią i że podobno potrafię się nimi zajmować (opinie osób postronnych, które mnie zawsze zaskakują) - jak już Wam wiele razy pisałam, pewnie z tego, że sama jestem dzieciakiem :P, ale ogólnie dzieci mnie "nie ruszają". Zwłaszcza obce. Nigdy się nie rozczulałam nad niemowlakami, a dzieciaki stają się dla mnie interesujące, kiedy zaczynają coś kumać i mogę się z nimi jakoś dogadać.
Przez długi, bardzo długi czas (myślę, że dużo dłuższy niż u większości kobiet) ten nasz Tasiemiec był dla mnie totalną abstrakcją. Trochę nie ogarniałam tego, jak to jest, że siedzi w środku, objada mnie ze wszystkiego i jeszcze co chwilę każe sikać. Nie myśleliśmy o nim, jak o naszym przyszłym dziecku i rozmawialiśmy o nim właściwie tak, jak zawsze - czysto hipotetycznie. Nie zmieniło się to nawet, kiedy zobaczyliśmy go na USG ani kiedy poczułam i zobaczyłam jego pierwsze ruchy.
Chyba dopiero tak w połowie lub pod koniec siódmego miesiąca to dziecko stało się trochę bardziej konkretne - nie wiem, co miało na to wpływ. Myślę, że duży udział w tym miało nasze uczestnictwo w szkole rodzenia, bo to sprawiło, że poczuliśmy trochę bardziej, że to nas dotyczy. Ale chyba przede wszystkim upływ czasu i stopniowe oswajanie się z myślą o zmianach sprawiły, że teraz nasze podejście trochę się zmieniło. To nie był grom z jasnego nieba, tylko proces. Zaczynamy się przygotowywać powoli do przyjścia naszego dziecka na świat. Ale i tak myślę, że w dużej mierze odbiegamy od typowego schematu :) Nie wiem, jak to opisać, żeby zabrzmiało dobrze i jednocześnie, żeby przekaz był taki o jaki mi chodzi :) To dziecko nie jest dla nas maleństwem, skarbem, cudem, a nowym członkiem naszej rodziny, na którego czekamy. I nie chodzi o to, że ja dezawuuję fakt narodzin albo wyśmiewam czyjeś podejście tylko chciałabym zwrócić uwagę na różnicę między pierwszym - emocjonalnym podejściem, a drugim - bardzo racjonalnym.
Nie wiem, jak będzie, kiedy Tasiemiec przyjdzie na świat. Nie wiem, jaka będzie moja reakcja i z jakimi emocjami przyjdzie mi się mierzyć. Na pewno na niego czekam i chcę, żeby się pojawił. Ale proszę, nie piszcie mi, że na pewno jak go zobaczę, to stanie się całym moim światem, że poczuję, że to największy cud i tak dalej. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że tak właśnie będzie - bo to chyba dość naturalna kolej rzeczy, ale ja nie chcę o tym teraz czytać, nie chcę na to czekać. Ja chcę tego po prostu doświadczyć i wtedy dopiero się nad tymi uczuciami zastanawiać.

Kolejnym naszym grzechem jest fakt, że wydaje nam się, że będziemy żyć tak, jak do tej pory. Błąd! Wcale się nam tak nie wydaje i doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystko się zmieni i że od stycznia będziemy całkowicie podporządkowani małemu człowiekowi. Nie cieszy nas to szczególnie, trzęsę się ze strachu na samą myśl o tym, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że to po prostu naturalna kolej rzeczy. Nie przeczę, że to będzie swego rodzaju rewolucja, ale czy w takim razie muszę to przyspieszać? Skoro teraz jeszcze nie czuję, że wszystko przewróciło się do góry nogami, to po co już teraz mam o tym myśleć? A inna sprawa, że będziemy próbowali sobie jakoś to wszystko po swojemu ułożyć, żeby nie pogubić się zupełnie w nowej rzeczywistości.

Do tego wszystkiego, o czym napisałam, dochodzi jeszcze przerażający fakt (nie dla nas rzecz jasna), że do niedawna nie mieliśmy dla dziecka zakupionej nawet jednej skarpetki! Ba, nawet nie chciało nam się o takich zakupach rozmawiać, a ciuszki, które przekazała nam bratowa Franka po swoich dzieciach musiały poczekać ponad miesiąc zanim zdecydowaliśmy się je obejrzeć. My po prostu tego nie czuliśmy! Nie kręciło nas chodzenie po sklepach z niemowlęcą odzieżą, nie wzruszało nas oglądanie maleńkich ubranek i denerwowało, że ktoś na nas coś w pewnym sensie wymusza, wypytując o rzeczy, o których jeszcze w ogóle nie myśleliśmy. Ja rozumiem, że są kobiety, czy w ogóle przyszli rodzice, którzy pierwszego zakupu dokonują wkrótce po tym, jak się dowiedzą o ciąży albo jak tylko dostaną potwierdzenie, że z dzieckiem wszystko ok. Absolutnie nie podważam ich prawa do tego, a już na pewno nie krytykuję. Tylko dlaczego nasza postawa czasami postrzegana jest jako nienormalna albo wręcz zła? Przecież mamy prawo do tego, żeby odczuwać to inaczej. 
My po prostu musieliśmy do tego dojrzeć. Wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy nie będziemy czuli, że za wcześnie na dziecięce zakupy, że nie będzie nas to irytowało. I nie pomyliłam się - to po prostu przyszło naturalnie. Tylko, że znowu do głosu doszło nasze racjonalne podejście. Wydaje mi się, że zaczęliśmy się przygotowywać do rodzicielstwa od zupełnie innej strony niż większość osób. My najpierw oswajaliśmy się z sytuacją. Dużo o tym rozmawialiśmy - bardzo hipotetycznie, z czasem trochę mniej. Zapisaliśmy się do szkoły rodzenia, żeby najpierw przesiąknąć teorią, osłuchać się z tematem, wczuć się w niego, zastanowić nad pewnymi kwestiami. Dowiedzieć się, co będzie nam na pewno potrzebne, a co może być zbędne. Zgłosiliśmy się na warsztaty z pierwszej pomocy dla niemowląt - byliśmy na nich sami! Zgłosiły się jeszcze dwie pary, ale nie przyszły. Czy naprawdę jesteśmy tak wyrodnymi rodzicami, że zamiast do sklepu po pierwsze elementy wyprawki, woleliśmy wybrać się na kurs pierwszej pomocy? :)
Zanim kupiliśmy cokolwiek, zrobiliśmy miejsce na te rzeczy. Posprzątaliśmy, przygotowaliśmy malutki dziecięcy kącik. Wiem, że takie sprzątanie określa się mianem "syndromu wicia gniazda", ale ja się z tym nie zgadzam i myślę, że to termin wymyślony na siłę, żeby tylko nazwać jakieś naturalne zachowanie. Bo czy nie jest naturalnym, że kiedy spodziewamy się gościa, przygotowujemy dla niego miejsce? Robimy miejsce w szafie, przygotowujemy ręczniki, zastanawiamy się, gdzie będzie spać... Dziecko to taki gość, na którego czekamy - tyle, że zostanie już z nami (prawie) na zawsze.
Dopiero, kiedy kurs szkoły rodzenia się skończył (a więc w połowie listopada) i kiedy do porodu zostały dwa miesiące, poczuliśmy się gotowi do tego, żeby czynić jakieś konkretne przygotowania. Kupiliśmy wózek i kilka ubranek. Zrobiłam też listę (dłuuugą) pozostałych rzeczy, które musimy kupić i przeszliśmy się po sklepach, żeby porównać ceny.

Taki jest nasz sposób oczekiwania na nasze dziecko. Jest nam z nim dobrze. Czujemy się naturalnie, podchodząc do tego właśnie tak. Wiem, że może nie znajdujemy się w stanie euforii, nie emocjonujemy się już teraz jakoś szczególnie. Ale jest mi przykro, gdy ktoś mniej lub bardziej wprost stwierdza, że wobec tego się nie cieszę. Czy naprawdę cieszyć można się tylko w taki sposób? Kupując masę dziecięcych akcesoriów i non stop rozmawiając o ciąży i narodzinach dziecka? Nie sądzę, żebyśmy mieli być złymi rodzicami tylko dlatego, że nie robimy wokół tego oczekiwania na Tasiemca dużo zachodu. Poza tym nam wystarczy, że między sobą rozmawiamy o pewnych sprawach, nie musimy się tym dzielić z innymi.
A inna sprawa, że tacy po prostu jesteśmy - do gruntu zdroworozsądkowi, praktyczni i twardo stąpający po ziemi. Emocjonujemy się, jesteśmy z natury bardzo impulsywni, ale widocznie tego rodzaju emocje akurat trzymamy na wodzy. Być może i na nie po prostu musi przyjść czas.

piątek, 21 listopada 2014

Spóźnienie

Randka nam się jak najbardziej udała, chociaż na początku było nieco inaczej, niż sobie wyobrażałam, bo się po prostu trochę spóźniłam :/ Nie na sam film, bo byłam nawet dziesięć minut wcześniej, ale plan był trochę inny, bo miałam przyjechać z prawie godzinnym wyprzedzeniem. A wszystko przez to, że osiem godzin wcześniej nie przyjechał mi autobus...
Miałam wszystko ładnie zaplanowane i obliczone - Franek jechał na szkolenie, więc zabrałam się z nim i stamtąd tuż przed siódmą miałam autobus, którym chciałam dojechać do szpitala na badanie krwi i konsultację. Zakładałam, że się szybko ze wszystkim uwinę i około dziesiątej będę już w domu. Ale na przystanku zamiast siedmiu minut musiałam czekać ponad dwadzieścia i cały mój plan się posypał - na miejsce dojechałam z półgodzinnym opóźnieniem. To spowodowało, że i na oddział weszłam później i nie zdążyłam przed obchodem. Musiałam czekać na lekarza i tym sposobem wszystko przedłużyło się o kolejne pół godziny. Kiedy wyszłam, okazało się, że kolejka, którą planowałam wracać odjechała mi już 15 minut wcześniej a następna jest za kolejne 15. Niestety miałam do przystanku kawałek drogi i nie zdążyłam. Postanowiłam więc jeden przystanek przejść na pieszo, żeby nie czekać znowu na stacji tyle czasu. Zdążyłam. Tyle, że okazało się, że ze względu na remonty akurat ten następny pociąg nie dojeżdża do stacji końcowej, więc i ja do swojej nie dojadę. Znowu musiałam czekać 30 minut. I tym sposobem ostatecznie zamiast o 10:00 dotarłam do domu przed 12:00. Z porannych dwudziestu paru minut zrobiło mi się opóźnienie dwugodzinne. Nie wyrobiłam się więc ze wszystkim, co sobie zaplanowałam i wyszłam pięć minut później z domu niż zakładałam. Ale pomyślałam sobie, że zamiast dojść na przystanek, podjadę sobie jeszcze jednym autobusem. Niestety na wiadukcie zepsuł się jakiś samochód i zrobił się mega korek. Na autobus, którym miałam dojechać do Franka spóźniłam się jakieś dwie minuty... Musiałam jechać okrężną drogą i znowu wpakowałam się w korek.
Ostatecznie dotarłam na miejsce, ale naprawdę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to wszystko skutki tego porannego opóźnienia autobusu! Zastanawia mnie, jak często się zdarza, że jakieś niewielkie opóźnienie - nawet nie z naszej winy - ma później wpływ na całą resztę dnia i dezorganizuje nam plany, chociaż możemy sobie z tego nie zdawać sprawy. Ile cennych minut marnuje się codziennie na czynnościach zupełnie bezsensownych.. Ja przyznaję, że zdarza mi się czasami zająć czymś zupełnie bez sensu, tylko dlatego, że na przykład nie chce mi się wziąć za coś produktywnego :) Na szczęście nie za często - za to prawie zawsze, gdy sobie wcześniej nie ustalę jakiegoś planu dnia. Gdy go mam, to zwykle udaje mi się go trzymać, zwłaszcza, że zostawiam sobie margines błędu.
Ale oczywiście można też w drugą stronę - nadrobić parę straconych minut i dzięki temu na koniec dnia zyskać całkiem sporo czasu. Chociaż z doświadczenia wiem, że tego się aż tak nie zauważa, bo wtedy tym chętniej te nadrobione minuty trwonimy na jakieś bezproduktywne czynności :)
W ostatecznym rozrachunku jednak najważniejsze, że mimo wszystko zdążyłam, popołudnie nam się udało a dzisiaj tamto poranne spóźnienie autobusu nie ma już żadnego znaczenia :)

Jeszcze słówko odnośnie filmu, bo pod poprzednią notką pojawiły się komentarze na ten temat - nie oczekiwaliśmy niczego szczególnego, więc się nie rozczarowaliśmy. Prawdę mówiąc bardziej chodziło o to, żeby iść do kina niż na film, a w takim wypadku lepiej wybrać coś, co ja nazywam "oglądadełkiem". Chcieliśmy coś lekkiego, relaksującego i pozytywnego. Nie mieliśmy ochoty na kino ambitne, z morałem, czy szczególnie emocjonujące, więc "Dzień dobry, kocham cię" spełniło nasze oczekiwania. Z zasady nie polecam innym filmów, czy książek, bo wiem, że każdy ma inny gust a także inne oczekiwania co do potrzeb, jakie ma dany seans czy lektura zaspokoić. Więc i tego filmu bym nie poleciła pewnie. Był przewidywalny, prosty, raczej nierealny - ale właściwie czego można się spodziewać po komedii romantycznej? :) Widziałam kilka dużo gorszych filmów, a generalnie i tak mi się podobało, bo chodziło o samo wspólne wyjście i kinową atmosferę. Nawet Franek, który jest bardzo krytyczny jeśli chodzi o filmy a polskich to już właściwie nie ogląda z zasady, nie narzekał, bo ten seans i tak spełnił swoją rolę. 
A tak już abstrahując od tego konkretnego przypadku  - nie wiem jak Wy, ale muszę przyznać, że ja w ogóle rzadko mam jakieś szczególne oczekiwania co do filmów. Zwykle traktuję je jako prostą rozrywkę. Owszem, czasami lubię wybrać się na coś ambitniejszego, na coś z morałem, o czym się później myśli jeszcze przez jakiś czas. Ale nie mam też nic przeciwko typowo komercyjnym produkcjom albo lekkim opowiastkom. To samo zresztą dotyczy na przykład książek. W końcu wszystko jest dla ludzi :)

A i tak najważniejsze, że randka nam się udała :)

środa, 19 listopada 2014

Codzienność

Zapomniałam Wam napisać, że na szczęście Franek dostał zdolność, bo lekarka z medycyny pracy powiedziała mu, że choć coś jest nie tak z tym sercem, to nie przeszkadza to w prowadzeniu pojazdu, bo stan przedzawałowy wykluczyła. Więc jeden niepokój mniej, ale oczywiście i tak trochę się martwimy, bo nie wiemy, co to może być, a Franek już od jakiegoś czasu się skarży na bóle z lewej strony klatki piersiowej. Skarży się, ale oczywiście jak się wkurzałam i mówiłam, żeby w takim razie poszedł do lekarza, to nie! Tak samo ma z dentystą - wybiera się jak sójka za morze chyba już prawie od roku, kiedy mu się ząb ukruszył. Powiedziałam mu nawet, że nie chcę słyszeć żadnego narzekania na zęba, czy na serce, dopóki się nie zapisze wreszcie do lekarza, ale oczywiście jak grochem o ścianę. Wybrać się do lekarza to chyba dla faceta jakaś ujma... No ale teraz dostał skierowanie do kardiologa i mam nadzieję, że pójdzie, tylko terminy podobno są bardzo długie, a na razie nie bardzo ma kiedy się wybrać do swojej przychodni. Ostatecznie pójdzie prywatnie.

A nie ma czasu, bo przez cały ten tydzień pracuje niemal jak urzędnik od 7:00 do 14:00 i siedzi na tyłku, ale nie w autobusie, tylko na wykładach, bo robi teraz ten kurs kwalifikacyjny do przewozu osób, którego ważność kończy mu się w styczniu. W gruncie rzeczy jest nawet zadowolony, bo choć takie siedzenie i słuchanie męczy go nawet bardziej niż tyle samo czasu za kierownicą autobusu, to na przykład w Poznaniu kierowcy, którym kończy się taki kurs, muszę go robić jakoś po pracy, a tutaj jest w jej ramach. Poza tym Franek coraz bardziej zaczyna chwalić warszawskie warunki pracy w Niezielonej firmie - dotychczas, (mimo, że cały czas jest to praca, w której się spełnia i którą lubi) w jakichkolwiek porównaniach Niezielona firma wypadała gorzej od Zielonej - a to zasady rezerw niefajne, a to brak porządnych toalet na pętlach (to mnie też by wkurzało) itp. Ale od jakiegoś czasu już te porównania tak jednoznacznie na korzyść Poznania wcale nie wypadają :) Zwłaszcza kiedy Franek patrzy na kartkę ze swoją wypłatą :P Kokosy to może nie są jak na warszawskie warunki i być może dlatego inni się buntują i twierdzą, że to mało płatna praca, ale my nie narzekamy (chociaż oczywiście nie moglibyśmy sobie pozwolić tylko na ten jeden dochód). Poza tym mógł sobie tutaj załatwić, że chodzi tylko na jedną, poranną zmianę i ma swojego zmiennika. Być może nawet za jakiś czas dostaną swój autobus. 
Mnie najbardziej cieszy po prostu to, że Franek lubi tę pracę i chodzi do niej z przyjemnością, nawet kiedy jest zmęczony. Kiedy wspominam to, co działo się rok temu, gdy pracował w tym magazynie, gdy tak przeżywał i właściwie chorował ze stresu, to ciarki mi po plecach przechodzą... Dobrze, że się odważył i złożył tu papiery, mimo, że nie znał miasta. Okazało się, że to nie jest aż taka przeszkoda, a teraz samochodem śmiga po ulicach stolicy pewnie lepiej niż niektórzy rodowici mieszkańcy :)

Co mnie jeszcze cieszy dzisiaj? A moja glikemia :) Byłam dzisiaj w szpitalu w ramach poświęcenia dla dobra nauki - pamiętacie, jestem królikiem doświadczalnym jednej doktorantki i dzisiaj była druga część badania. Skoro już tam byłam, to przy okazji podeszłam na patologię ciąży, żeby znowu skonsultować moje pomiary (być może jestem nienormalna i przewrażliwiona z tym konsultowaniem się, ale to naprawdę bardzo dla mnie istotne) i insulina odroczona! :) Pani doktor mnie pochwaliła - przez cały tydzień miałam tylko jeden mocno odbiegający od normy pomiar, spowodowany prawdopodobnie stresem (bałam się, że spóźnimy się na badanie USG i naprawdę się denerwowałam). Na takie wyniki, które przekraczają normę o 1-5 pktów mam aż tak nie zwracać uwagi, bo ani nie są groźne, ani nie kwalifikują do wdrażania leczenia insuliną. Cieszę się :) W nagrodę na drugie śniadanie wypiłam kakao! (bez cukru rzecz jasna)

A poza tym, czekam teraz aż mi wyschną paznokcie a za moment muszę się robić na bóstwo, bo jestem dzisiaj umówiona z mężem na randkę :) Spotykamy się w kinie i idziemy na komedię romantyczną. Celem tej wyprawy jest przypomnienie sobie dobrych początków, kiedy to dopiero się poznawaliśmy a polska komedia romantyczna była gatunkiem, który najczęściej można było obejrzeć w kinie. Dawno już nie chodziliśmy na tego rodzaju filmy, bo rezygnowaliśmy z nich na rzecz kina - powiedzmy - bardziej ambitnego lub sensacyjnego. A dzisiaj ma być romantycznie, miło i tak, jakbyśmy się dopiero poznawali. Co prawda Franek dostrzegł rysę na tym założeniu, bo mówi, że jak to się dopiero poznajemy, skoro dziecko w drodze, no ale przecież i tak bywa :P Oj tam, można czasami poudawać po ponad ośmiu latach znajomości... :)

Ps. Zadzwonili właśnie do mnie, że wózek jest już do odbioru. Cholipa! Miał być za 2-3 tygodnie a nie za 3 dni, gdzie my go postawimy?? :P

poniedziałek, 17 listopada 2014

Trochę o Tasiemcu na początku ósmego miesiąca.

W ubiegłym tygodniu byliśmy na kontrolnym USG w 31 tyg. Na szczęście okazało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku - dziecko rozwija się prawidłowo, wszystkie narządy są sprawne i takie jak trzeba. Dzieciak nadal jest duży - nic się nie zmieniło od poprzedniego badania i nadal jest większy o trochę ponad tydzień. Oczywiście zaczęłam się martwić tym, że jest większy, ale dopytywałam lekarza i zapewniał mnie kilkakrotnie, że gdyby coś było nie tak, to by na pewno powiedział i że wszystko mieści się w normie :) Dziecko jest większe i może to być z powodu mojej cukrzycy, ale wcale nie musi. Rozmawiałam też później z jeszcze innym lekarzem, bo musiałam iść na nadprogramową wizytę i ten lekarz dokładnie poczytał wyniki i również potwierdził, że nie widzi niczego niepokojącego - to normalne, że dziecko może być tydzień lub dwa większe. Dopytałam o tę makrosomię, o której się naczytałam tyle, ale po pierwsze narządy są również proporcjonalne do wymiarów, a po drugie lekarz powiedział, że do tak poważnych wad dochodzi, jeśli wartości glikemii są naprawdę dużo przekroczone - np. w okolicach 200, a daleko mi do tego poziomu na szczęście.

Tasiemiec jest po prostu klasycznym przykładem tasiemca - on zwyczajnie wszystko co zjem zabiera dla siebie :P Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że waży 1700 gramów a ja na dzień dzisiejszy ważę o 1900 gramów więcej niż na początku kwietnia, czyli przed ciążą? :) Po prostu wszystko poszło nie w moje biodra a w Tasiemca :D Lekarz zresztą też mi powiedział, że skoro się nie obżeram, to naturalne jest, że nie tyłam od początku dużo a kiedy przeszłam na dietę cukrzycową, to ten przyrost ustał zupełnie i że to zazwyczaj jest tak, że im więcej się przytyje, tym dziecko jest mniejsze i na odwrót. No po prostu pasożyt i już :P
Poczułam się uspokojona i chyba naprawdę się cieszę z tego, że nie przytyłam :) Być może nie będę musiała się później męczyć ze zrzuceniem nadprogramowych kilogramów.
Właściwie to jest całkiem logiczne - ja od początku ciąży nie czułam potrzeby, żeby jeść więcej - co najwyżej wieczorami musiałam coś zjeść, choć normalnie tego nie robiłam, ale później nawet tej potrzeby już nie odczuwałam. A już na pewno nie musiałam zwiększać porcji jedzenia. Wiem, że niektóre kobiety mają w ciąży wilczy apetyt i ciągle chodzą głodne, ale u mnie tak wcale nie było - wręcz wkurzało mnie zawsze, że na przykład teściowa ciągle się martwiła, że ja tak mało jem (czytaj normalnie, a nie za dwoje). A mój organizm po prostu nie potrzebował więcej. W ostatnich tygodniach przed wykonaniem badania obciążenia glukozą zjadałam więcej słodyczy i w ogóle przyznaję, że miałam taką fazę na niezbyt zdrowe jedzenie, ale jak tylko to odstawiłam to po prostu zaczęłam chudnąć.
W ogóle to ostatnio zrobiłam comiesięczne pomiary swoich obwodów i okazało się, że od 8 października ubyło mi po jednym centymetrze w biodrach i pod biustem, 3 cm w udach za to przybył mi 1 centymetr w biuście i 3 cm w obwodzie brzucha. Myślę, że ten wynik można uznać za zadowalający :)

Zaczął się ósmy miesiąc i ja już naprawdę wyraźnie widzę swój ciążowy brzuch. Wreszcie się zaokrąglił, chociaż faktem jest, że w nie każdym ubraniu jest to widoczne. A jak ubiorę kurtkę, to już w ogóle jest zakryty. Ale jednak w większości sweterków moim zdaniem widać wyraźnie - przynajmniej dla mnie i dla osób wtajemniczonych, bo na razie jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś z niewtajemniczonych sam z siebie zauważył - czekam cały czas na ten pierwszy raz, że tak sobie zarymuję :) No ale chyba faktycznie na ósmy miesiąc to nie wyglądam. Od 9 kwietnia (ostatni pomiar przed ciążą) przybyło mi 12,5 cm w obwodzie brzucha i 10 w talii. Nie wiem sama, czy to dużo czy mało, ale wydaje mi się, że jak na ósmy miesiąc ciąży, to jednak nie tak wiele. Wobec tego naprawdę nie mam pojęcia gdzie się ten Dzieciak mieści. Chyba naprawdę ulokował się gdzieś pośród moich narządów wewnętrznych i dlatego ciągle chodzę sikać, i zmniejszył mi się żołądek :D Nie mam teraz pod ręką żadnych zdjęć, może wrzucę przy następnej okazji.

W ogóle to nie zrobiłam żadnego podsumowania na koniec II trymestru, ale jakoś tak stwierdziłam, że nie ma o czym pisać :P Nic się nie działo - poza tą cukrzycą oczywiście. Innych zewnętrznych dolegliwości nadal nie miałam i nie mam - nawet całkowicie przeszły mi te chwilowe zasłabnięcia i brak tchu. To potwierdzałoby, że było to wynikiem cukrzycy, o której jeszcze wtedy nie wiedziałam - po prostu za mocno spadał mi poziom cukru we krwi i być może dochodziło do hipoglikemii. Odkąd mam zdiagnozowaną cukrzycę i stosuję dietę nie powtórzyło mi się to już ani razu. Nie miewam też uczucia ciężkości, zaparć i nawet zgaga mi minęła. Nie czuję się zmęczona, nie mam problemów ze snem ani nic mnie nie boli - ani kręgosłup ani stawy. Tak naprawdę tylko ta cukrzyca jest naprawdę dokuczliwa. Chociaż ostatnio (odpukać!) trochę mi się poprawiło i dzisiaj dzwoniłam na patologię ciąży, żeby się skonsultować, co z tą insuliną i powiedziano mi, że na razie nie ma takiej potrzeby i mam dalej się obserwować. Od sześciu dniu wartości glikemii są raczej w normie albo przekraczają ją tylko lekko - tak w granicach błędu. Raz tylko zdarzył mi się naprawdę wysoki pomiar po obiedzie i nie jestem pewna dlaczego, ale mogło to być spowodowane tym, że jakieś dwie godziny wcześniej mocno się stresowałam pewną sprawą. Od razu jestem w lepszym nastroju, kiedy widzę, że dieta znajduje swoje odzwierciedlenie w pomiarach i mam motywację, żeby się dalej jej trzymać. Oby tylko tak dalej...
A, no i jest jedna rzecz, która się zgadza z tym, co piszą w książkach - naprawdę mam ciągle ochotę na kefir, maślankę, twarożek, kwaśne mleko i jogurty naturalne - pewnie Tasiemiec zabiera mi wapń, więc go sobie uzupełniam :) Na szczęście te produkty nie są zabronione w mojej diecie (chyba, ze na I śniadanie), więc mogę je pochłaniać :)

Nie jestem jakoś bardzo szczęśliwa z powodu tego, że dziecko jest duże (chociaż wiele razy słyszałam, że czasami takie pomiary na USG nie mają wiele wspólnego z tym, jakie dziecko się faktycznie urodziło), chociaż podobno takie małe dziecko też czasem trudno urodzić, bo ma aż za dużo miejsca w kanale rodnym. Najlepsze są takie "standardowe", no więc ja mam nadzieję, że Tasiemiec mimo wszystko się w standardzie zmieści. Niech sobie jeszcze te dwa kilo przytyje - po kilogramie na miesiąc. Ale wolałabym, żeby nie więcej :)
Poza tym dowiedziałam się wreszcie co mnie tak kłuło pod żebrami z prawej strony! Wiele razy nie mogłam się zgiąć na prawo, bo miałam wrażenie, że coś twardego mi tam siedzi. Czasami ściskałam to miejsce dłonią i Tasiemiec się przesuwał, ale szybko wracał na to miejsce i dalej mnie blokował. Miałam obawy, że to główka, ale na szczęście USG pokazało, że główka jest na dole, jak należy (i niech już tak zostanie!), a dokładnie w tym miejscu, które pokazałam lekarzowi Dzieciak ma pupę! No i wszystko jasne! :) Ale teraz przynajmniej już się aż tak bardzo nie boję tego przyciskania, bo w razie czego mogę mu dać po tyłku, żeby się przesunął :P (Żebyście widziały minę Franka, kiedy nagle ni z tego ni z owego krzyknęłam: no rusz ten tyłek wreszcie!, chwilę to zajęło, zanim się zorientował, ze to nie było do niego :P)
Ale dzisiaj mam względny spokój, bo Tasiemiec cały czas operuje swoją pupą w centralnej części mojego brzucha :) Cały dzień się wierci. W ogóle to ostatnio bardzo się zdziwiłam, kiedy usłyszałam, że np. chrześniaczka Franka w brzuchu swojej mamy prawie wcale się nie ruszała, a moja mama też wspomina, że czuła jakieś tam pojedyncze ruchy, ale nie jakoś szczególnie często, podczas gdy Tasiemiec to się rusza niemal non stop i wydawało mi się to normalne :) W ogóle to się zdziwiłam, że miałam zalecone liczenie ruchów dziecka, bo jak ja niby mam liczyć coś, co się dzieje bez przerwy? :P Czasami nawet wtedy, kiedy chodzę. 
Muszę przyznać, że na razie to dziecko jest dla mnie bardzo łaskawe - dba o moją figurę, dokazuje w dzień a w nocy daje mi pospać. Bo słyszałam, że dzieci najczęściej ruszają się, kiedy mama kładzie się spać, a tymczasem mój Tasiemiec chyba kładzie się ze mną, bo mam wrażenie, że w nocy to się rusza bardzo rzadko. A nawet jeśli to albo tak, że ja tego wcale nie czuję, albo po prostu mnie to nie budzi i ewentualnie mam jakiś sen związany z tym rozpychaniem się.
Zostały nam jeszcze dwa miesiące do rozwiązania. Dojrzeliśmy do tego, żeby zacząć planować niektóre rzeczy i w miniony weekend poczyniliśmy pewne przygotowania do przyjścia tego dziecka na świat. Kto pamięta nasze przygotowania do ślubu ten wie, że w tych sprawach jesteśmy raczej stoikami i choć nigdy nam się nie spieszy, to zawsze ze wszystkim zdążymy :)

sobota, 15 listopada 2014

Panowie uczą się rodzić

W tym tygodniu skończyliśmy trwający sześć tygodni kurs w szkole rodzenia. Będzie mi brakowało tych spotkań. Podobało mi się, kiedy jeździliśmy razem z Frankiem na te zajęcia i kiedy później omawialiśmy to, co tam usłyszeliśmy. W ogóle od samego początku wiedzieliśmy, że na takie zajęcia się zapiszemy i nie zawiodły one naszych oczekiwań. Pewnie jeszcze napiszę o naszych wrażeniach ogólnych albo po prostu o refleksjach, które przyszły nam na myśl po omówieniu jakiegoś tematu, ale dzisiaj trochę o czymś innym - o facetach :)

Na pierwszych zajęciach położna prowadząca powiedziała coś, co bardzo mnie zaskoczyło - że wie, że panowie przyszli tutaj zaciągnięci na siłę przez swoje partnerki i pewnie będą się nudzić jak mopsy, ale jednak zachęcała ich, aby nie traktowali tego kursu jako zła koniecznego, skupili się na tematach, postarali się wsłuchać, zaangażować i na pewno zobaczą, że to nie jest tak zupełnie tematyka im obca... Byłam zdumiona, bo ja Franka nawet nie musiałam na uczestnictwo w szkole rodzenia namawiać, a co dopiero zaciągać go na siłę. Właściwie dla niego to było naturalne, że się na takie zajęcia zapiszemy, bo kiedy tylko wspomniałam coś na ten temat po raz pierwszy, od razu powiedział, że też o tym myślał.Nie traktował tych cotygodniowych spotkań jako przykrego obowiązku, ale jechał na nie tak jak ja - z przyjemnością i z ciekawością. Nawet kiedy był mocno zmęczony po pracy. Słuchał bardzo uważnie, był zaangażowany i później omawiał ze mną w domu to, co usłyszeliśmy.

Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, że miałoby być inaczej! Jeśli Franek jeździłby na takie zajęcia niechętnie, to wolałabym, żeby nie jeździł wcale. A samej pewnie też by mi się za bardzo nie chciało, bo źle bym się czuła sama pośród par. Ale przede wszystkim byłoby mi cholernie przykro! Nie uważam, że ciąża i dziecko to tylko moja sprawa. Sądzę, że oboje powinniśmy się angażować w równym stopniu w to wszystko, co się z tym tematem wiąże i nawet jeśli ze względu na fizjologię, oczywistym jest, że pewne rzeczy Franka bezpośrednio nie dotyczą, to i tak powinien o nich nie tylko wiedzieć, ale podchodzić do nich tak, jakby było inaczej.

Kiedy patrzyłam na innych facetów w naszej grupie, wydawało mi się, że właściwie większość z nich podchodzi do zajęć tak samo jak Franek. Byli zaangażowani nawet bardziej, niż kobiety. Zadawali więcej pytań, rwali się do ćwiczeń praktycznych, aktywnie uczestniczyli w spotkaniach i widać było, że sprawiają im one przyjemność. Zwróciłam uwagę na to, że kiedy mieliśmy ćwiczenia z lalkami, to właśnie mężczyźni w większości trzymali je w objęciach :)

Ale okazało się, że to chyba jakieś wyjątkowe egzemplarze :P Ze względu na nasz urlop, nie mogliśmy brać udziału we wszystkich zajęciach w naszej grupie, ale mieliśmy możliwość odrobienia dwóch spotkań z inną grupą w Warszawie. Pojechaliśmy więc i tam właśnie zobaczyłam tych facetów, o których wspominała położna na wstępie!
Byłam w szoku, kiedy patrzyłam na te znudzone miny albo kiedy usłyszałam od dwóch dziewczyn, że ich mężowie nie przyjechali, bo wieczorem jest mecz w telewizji i oni nie mogą się na niego spóźnić! Franek też jest kibicem i też zależało mu, żeby ten mecz obejrzeć, ale do głowy mu nie przyszło, żeby wobec tego powiedzieć, że mam jechać sama. Dwóch kolesi rozsiadło się (a właściwie rozłożyło) na workach sako, po czym całkowicie zatopili się w wirtualnej rzeczywistości. Nie wiem co robił ten siedzący na przeciwko mnie, ale facet obok sprawdzał pocztę na swoim smartfonie a potem przez całe zajęcia grał w jakąś głupią gierkę. Nie dość, że zupełnie nie był zainteresowany tym, co się dzieje na kursie, to jeszcze po prostu pokazywał położnej prowadzącej zajęcia, że ma ją gdzieś. W pewnym momencie ona nawet zwróciła mu delikatnie uwagę, ale nie zrozumiał aluzji :/ Żenada. Autentycznie wstydziłabym się za takiego faceta.

Wiem, że mężczyźni są różni. Związki też są różne. Ludzie dobierają się w pary w taki sposób, jaki im odpowiada i mnie nic do tego. Ale słowo daję, cieszę się, że Franek jest inny! Tak, jak już wspomniałam, byłoby mi bardzo przykro, gdybym widziała, że nie obchodzi go to wszystko, co dzieje się podczas tych dziewięciu miesięcy oczekiwania na dziecko. Byłabym też pewnie wkurzona. Prawdę mówiąc, to nie wiem, czy byłaby to rzecz, którą potrafiłabym zaakceptować, wydaje mi się, że nie. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym być z tym wszystkim sama - bo tak właśnie bym się czuła. Odnosiłabym wrażenie, że mój mąż uważa, że te wszystkie ciążowe sprawy go nie dotyczą, nie mogłabym z nim o tym porozmawiać i zwyczajnie nie czułabym, że mam w nim jakiekolwiek oparcie.
Nie twierdzę, że tamci faceci będą złymi ojcami, bo tego wcale nie wiem i nie mam podstaw, żeby tak sądzić. Ale nie jestem pewna, czy są dobrymi partnerami. Dla mnie na pewno by nie byli...

Wolę jednak Franka, który do mojej ciąży podchodzi nawet bardziej emocjonalnie niż ja - który w przeciwieństwie do mnie gada z moim brzuchem i któremu zdecydowanie lepiej poszło zmienianie pieluchy lalce :) Jeździ ze mną na większość badań, rozmawia ze mną na tematy związane z ciążą, porodem i dzieckiem. Który od samego początku - od tego momentu, kiedy wszedł do łazienki i zobaczył mnie zapłakaną nad testem ciążowym - jest dla mnie wsparciem, pomimo wszystkich gorszych dni i pomimo tego, że nie skacze usłużnie wokół mnie.
I  nie chodzi mi o to, że absolutnie wszystko musimy robić razem i być jak papużki nierozłączki. Wręcz przeciwnie - uważam, że to niezwykle ważne, aby każde z nas zachowało autonomię. Ale są pewne sprawy, które według mnie można przeżywać tylko we dwoje i które należy traktować po prostu jako wspólne.

Na koniec jeszcze taka anegdotka z kursu - na jednych zajęciach położna mówiła o tym, że kobiecie podczas porodu nie można nic jeść, więc, aby pamiętała, żeby posilić się wcześniej. Poza tym poród, to czas, kiedy ma się ona skupić tylko na sobie i kiedy to ona jest najważniejsza, a osoba towarzysząca (w większości przypadków mąż) ma być jej podporą. Opowiadała właśnie historię z morałem - rodząca kobieta w przerwie między jednym a drugim skurczem chodziła na paluszkach obok szpitalnego łóżka, na którym chrapał jej zmęczony po nocce facet - kiedy jeden z chłopaków podniósł rękę i nieśmiało zapytał:
- Bo pani mówiła, że kobieta nie może jeść podczas porodu... Ale czy w szpitalu jest jakaś stołówka, żebym mógł sobie coś kupić? Bo przecież ja będę głodny...
Biedactwo powiedział to w taki sposób, że wszyscy wybuchnęliśmy szczerym śmiechem :))

piątek, 14 listopada 2014

Wenus i Mars.

Przepaliła nam się jakiś czas temu w łazience jedna żarówka, a mnie szlag trafia, jeśli mam za ciemno. Ale ciągle nie mogliśmy się wybrać, żeby ją kupić, a jak już byliśmy na zakupach to ciągle zapominaliśmy. Dzisiaj wreszcie się udało. Po obiedzie Franek zapytał, czy wymieniałam żarówkę. Odparłam, że nie. Jakiś czas później poszłam do łazienki z żarówką i próbowałam odkręcić kinkiet, ale coś mi nie szło. Wołam więc do Franka:
M: Jak to się odkręca?
F: Co?
M: No to w łazience (widział, że brałam żarówkę, więc myślałam, że się domyśli, o co mi chodzi :))
F: To w łazience! Ale mi odpowiedziałaś! - i przyszedł...
F: Złaź mi stąd! - (znaczy się z krzesełka, na które weszłam, żeby dosięgnąć) - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że mam wymienić żarówkę, tylko sama się za to zabrałaś?!
M: Bo pytałeś mnie, czy wymieniłam żarówkę.
F: No właśnie! Pytałem czy wymieniłaś, a nie kazałem Ci tego zrobić!

I na tym właśnie polega różnica między nami :P Gdybym ja zapytała Franka, czy wymienił żarówkę, to od razu miałabym na myśli to, że jeśli nie, to ma to zrobić :) 
Ach ten Wenus i Mars... :D

środa, 12 listopada 2014

Koniec długiego weekendu + dopisek

Od niedzieli jestem w Poznaniu. W zasadzie to niedługo będzie to już stwierdzenie nieaktualne, bo za dwie godziny mam autobus do Warszawy, ale nie zmienia to faktu, że niemal cały długi weekend spędziłam właśnie tutaj. Co ciekawe, bez Franka! :P Franek od soboty codziennie pracował i dopiero dzisiejszy i jutrzejszy dzień ma wolne, w piątek idzie do pracy, a potem znowu wolny weekend. A tymczasem ja w niedzielę rano wsiadłam w Polskiego Busa i przed 14tą byłam na dworcu, skąd odebrali mnie teściowie.
A to wszystko dlatego, że moi rodzice wzięli sobie parę dni urlopu i zarezerwowali w Poznaniu pokój w małym hoteliku, bo chcieli tu spędzić trochę czasu i załapać się na coroczne obchody imienin ulicy Św. Marcin. Oni spali tam, a ja u teściów. Codziennie się spotykaliśmy na obiedzie lub kolacji u teściów i spędzaliśmy większość czasu w tym pięcioosobowym gronie. Byliśmy w kinie, pozałatwialiśmy kilka spraw a wczoraj zaliczyliśmy tę plenerową imprezę na Świętym Marcinie w jeszcze większym gronie, bo dołączył do nas brat Franka z rodziną oraz żona frankowego kuzyna z dziećmi. 
Te dni upłynęły mi w bardzo sympatycznej atmosferze i nawet nie wiem kiedy minęły! Aż mi się trochę nie chce wracać (ale nie mówcie nic Frankowi :P) chociaż moi rodzice już dwie godziny temu wyjechali. Ciekawa jestem, czy się Franek trochę za mną stęsknił :) Rozmawialiśmy codziennie przez telefon i mówił, że mu się nudzi i dziwnie mu beze mnie, ale zobaczymy, czy się dzisiaj na mój widok ucieszy :)) Ja się oczywiście cieszę, że się zobaczymy, ale też uczciwie przyznam, że nie miałam wcale za bardzo czasu, żeby się stęsknić, bo ciągle byłam czymś zaabsorbowana :) Ale ja to zawsze byłam tą stroną mniej tęskniącą :)

Przyznam, że się trochę na początku stresowałam, jak to będzie, gdy będę tu sama musiała walczyć o swoją dietę, bo bałam się braku zrozumienia. Chodzi mi o to, że moja mama doskonale zna "realia cukrzycowe", a kiedy jeszcze ja się nabawiłam tej cukrzycy, to przeczytała na ten temat wszystko, co możliwe, więc w Miasteczku problemów z dietą nie było. Ale moi teściowie nie są specjalnie zaznajomieni z tematem. Tzn. teść od lat leczy się na cukrzycę typu II, ale mam wrażenie, że niestety akurat do diety nie przywiązuje aż takiej wagi i chyba niespecjalnie przestrzega tego, co mu jeść wolno a czego nie. Nie jedzą jakoś szczególnie niezdrowo, ale to bardziej dlatego, że teściowa toczy walkę o utratę kilku kilogramów, ale diety antycukrzycowej raczej nie stosują. Problem z moją cukrzycą polega jeszcze na tym, że nie wszystko, co można jeść "normalnemu" cukrzykowi można jeść również mnie a poza tym mam zupełnie inne normy. Bałam się trochę, że wyjdę na niegrzeczną, kiedy będę ciąglę odmawiała zjedzenia czegoś (bo generalnie w Poznaniu dałam się poznać jako osoba wybredna :P Faktem jest, że od lat żywię się w nieco innym stylu nić teściowie i choć uważam, że teściowa gotuje bardzo dobrze, to nie wszystko mi po prostu smakuje, bo nie przepadam na przykład za mięsem albo gotowaną pietruszką i marchewką, które są nieodzownym składnikiem sałatki jarzynowej teścia :)). Franek już od tygodnia przygotowywał rodziców, zwłaszcza mamę na to, że moje jedzenie będzie bardzo specyficzne w tych dniach i chyba jednak misja została zakończona sukcesem :) Zachowanie teściów spowodowało, że nie czułam się z tym wszystkim aż tak bardzo niekomfortowo i nawet niespecjalnie namawiali mnie do tego, żeby czegoś skosztować, bo przecież "jeden kawałek ciasta nie zaszkodzi" (przy cukrzycy ciążowej takie myślenie jest w zasadzie zabronione kategorycznie) - teść co prawda miał takie ciągotki, ale bardziej skupił się na moim tacie. Ten na szczęście jednak też się pilnował - a poza tym wiedział, że po swojej prawicy ma strażnika w postaci mojej mamy i zawsze na nią zerkał z pytaniem w oczach, czy na daną rzecz może sobie pozwolić, czy nie :P
Ostatecznie wszystko poszło sprawnie i moja dieta nie ucierpiała. Co nie znaczy, że wszystkie wyniki są w normie i dzisiaj byłam w Poznaniu u diabetologa (znowu zawdzięczam to abonamentowi w sieci placówek medycznych) na konsultacji. Potwierdza się, że co lekarz, to inna opinia. Pani doktor powiedziała, że ona jeszcze by się jednak z tą insuliną wstrzymała i zaproponowała mi jeszcze jedną modyfikację śniadaniową - powiedziała, że jeśli i to nie pomoże, to faktycznie będzie trzeba pomyśleć o insulinie, ale żebym się aż tak jej nie obawiała. W każdym razie powiedziała, że po pierwsze, najgorszy okres w cukrzycy ciążowej to 28-31 tydz (rzeczywiście! dokładnie w 28 tygodniu wyniki ze śniadania mi się pogorszyły, bo wcześniej były dobre) i od 32go powinno się to stabilizować (teraz jestem w 31 tyg). A po drugie miała dla mnie bardzo dobrą wiadomość - z tych moich pomiarów wynika, że nie mam insulinooporności, co oznacza, że mój organizm generalnie jednak z insuliną sobie radzi i być może nawet jeśli trzeba będzie zastosować zastrzyki, to na przykład tylko do śniadania.
No nic, zobaczymy, daję sobie jeszcze ten ostatni tydzień, podczas którego zrezygnuję z węglowodanów na pierwsze śniadanie i dopiero przy drugim się nimi poczęstuję. Zobaczymy, co z tego wyniknie... 

Generalnie to miło, że tak mi wszyscy kibicują w tej mojej diecie - pytają co jadłam i jaki miałam potem poziom cukru. Szczególnie moja mama, Franek i teściowa angażują się w to wszystko. To nawet dość zabawne, kiedy na przykład przychodzi czas, gdy muszę zmierzyć cukier, a wszyscy otaczają mnie wianuszkiem i wpatrują się jak zaklęci w glukometr, a potem wydają z siebie okrzyk ulgi, kiedy jest norma :) A gdy coś jest nie tak, to zastanawiają się, co mogło na to wpłynąć. Po prostu fajnie wiedzieć, że nie jestem z tym całkiem sama.

*** godz 21:50***
Chyba jednak muszę częściej wyjeżdżać. Nie dość, że Franek na moją cześć wypucował całe mieszkanie (nawet rury przeczyścił:P), to jeszcze przygotował romantyczną kolację (oczywiście wersję dietetyczną) przy świecach :)


sobota, 8 listopada 2014

Kiedyś już o tym było...

Miałam opisać sytuację, która jakiś czas temu spotkała mnie, kiedy jechałam autobusem komunikacji miejskiej. Wracałam wtedy z tego szpitala, w którym spędziłam cały dzień na oddziale patologii ciąży. Byłam naprawdę wykończona całym tym czekaniem, zestresowana tym wszystkim co usłyszałam oraz badaniami, głodna! i po prostu zdołowana tym wszystkim. Jednym słowem, naprawdę miałam wszystkiego dość i chciałam już być w domu.
Niestety do domu takiej prostej drogi nie miałam, bo musiałam wsiąść w jeden autobus, a potem przesiąść się w kolejny i widziałam, że wg. rozkładu na tę przesiadkę mam tylko minutę - jeśli bym się spóźniła musiałabym czekać pół godziny. Dlatego też przezornie postanowiłam usiąść sobie z przodu autobusu, żeby widzieć, czy ten autobus, na który się mam przesiąść nie będzie jechał przypadkiem przed nami (np. ze względu na jakieś opóźnienie) - wtedy wybiorę trasę alternatywną.
Z przodu były wolne dwa siedzenia. Już tam siadałam, kiedy podeszła starsza pani z laską. Uśmiechnęłam się i odsunęłam się, żeby ją przepuścić. Ale ona zaprotestowała i powiedziała, że ona nie może tak siadać, bo noga ją boli i że autobus szarpie i coś tam. Nie do końca zrozumiałam, ale wydawało mi się, że wobec tego chodzi jej o to, że mam usiąść przy oknie a ona chce z brzegu. Tak też zrobiłam. Ale pani kontynuowała swój wywód. Na początku wydawało mi się, że to takie zwykłe utyskiwanie - że chciała sobie ze mną porozmawiać i wyżalić się na swój los. Grzecznie więc słuchałam z uśmiechem, coś tam nawet przytaknęłam, ale mina mi zrzedła, kiedy się zorientowałam, że ta baba ma do mnie pretensje! Nie bardzo wiem o co, ale naprawdę cały czas ze złością mówiła, że ją ta noga boli i że ja nie wiem jak to jest. Zdezorientowana odparłam w ramach obrony, że ja chciałam sobie usiąść, bo jestem w ciąży i nienajlepiej się czuję. Na co ona, że "e tam ciąża!" Ciąża to nic i ona już czeka na operację i boli ją ta noga, a autobus szarpie i ja nawet nie wiem co to znaczy, jak to boli. Wtedy się już wkurzyłam i odpowiedziałam, że nie rozumiem, dlaczego ma do mnie pretensje o to, że autobus szarpie! Przecież do nie moja wina. Coś tam jeszcze krzyczała (bo już podniosła głos), ale powiedziałam jej, że ja teraz rozmawiam przez telefon i proszę, żeby mi nie przeszkadzała, po czym zadzwoniłam do Franka, żeby go poinformować, że wracam. Więcej się do niej nie odzywałam przez całą drogę.
Siedziałam jak na szpilkach, kiedy zbliżaliśmy się do przystanku, z którego miałam ten drugi autobus. Niestety! Zobaczyłam, że właśnie odjeżdża i o ile zdążyłabym w normalnych okolicznościach jeszcze przeskoczyć z jednego na drugi, to mój autobus zatrzymało czerwone światło i już nie było na to szans. Musiałam więc kontynuować jazdę tym autobusem i wysiąść dopiero na przedostatnim przystanku. Liczyłam na to, że ta kobieta wyjdzie wcześniej, ale pech chciał, że jechała do końca :( Kiedy zbliżaliśmy się do mojego przystanku chwilę wcześniej zapytałam grzecznie, czy pani wysiada. Odpowiedziała, że nie, na co ja, że ja teraz będę wysiadać. A ta znowu zaczęła się na mnie drzeć, że ona mówiła, że ją noga boli i ona nie może wstawać, żeby mnie wypuścić!
No to już mnie zirytowało totalnie, powiedziałam, że ja tutaj MUSZĘ wysiąść i PROSZĘ, żeby mnie przepuściła. A ona nadal nie chciała tego zrobić i znowu zaczęła swoją tyradę, jak to ja nie wiem, jak to jest i że boli ją noga, i że autobus szarpie. Odpowiedziałam, że przykro mi, że ma problemy z nogą, ale nie rozumiem, co JA mam z tym wspólnego i dlaczego ma do mnie jakiekolwiek pretensje!
I wtedy zrozumiałam! (nie pamiętam już dokładnie, jakie jej słowa naprowadziły mnie na ten trop) Jej cały czas chodziło o to, że ja w ogóle ośmieliłam się tam usiąść! Nie miałam prawa, rozumiecie? Bo to było JEJ miejsce! A konkretnie - oba miejsca były jej.
Tymczasem autobus już się zatrzymywał na moim przestanku i naprawdę się przestraszyłam, że mnie ten babsztyl nie wypuści, więc zaczęłam się już trochę na siłę przeciskać, czemu oczywiście towarzyszyło jej święte oburzenie i nadal opowiadanie o tym, jak to ją boli noga. Przy wyjściu powiedziałam jej jeszcze mniej więcej, że zupełnie nie rozumiem, o co jej chodzi i dlaczego od samego początku ma do mnie pretensje, mimo, że nic jej nie zrobiłam i że nie ma monopolu na siedzenie w autobusie, a jak widać miejsca są dwa, więc wydawało mi się, że mogę sobie z jednego skorzystać. Oczywiście coś tam jeszcze za mną krzyczała, ale już wysiadłam.
I wtedy właśnie już nie wytrzymałam i się poryczałam :( Chyba nerwy mi totalnie puściły, bo nie dość, że wykończył mnie ten szpital, to jeszcze spotkała mnie taka nieprzyjemna przygoda! Najbardziej chodziło mi o to, że ja naprawdę byłam dla tej kobiety uprzejma, uśmiechałam się, starałam się wysłuchać (kiedy myślałam, że to po prostu towarzyska pogawędka, jaką czasami ludzie sobie w autobusie ucinają)! Na początku naprawdę nie zorientowałam się, że ona jest na mnie wkurzona i że nie podoba jej się, że ja w ogóle pozwoliłam sobie zająć tamto miejsce. Było mi strasznie przykro, że w swoim odczuciu nic złego nie zrobiłam, a jednak oberwałam :(
Wiecie, że przeżywałam to jeszcze przez dwa dni! Na szczęście później mi przeszło.

Niestety, teraz naprawdę często mam okazję jeździć komunikacją miejską w godzinach, kiedy średnia wieku pasażerów to jakieś 70+. I choć aż tak poruszającej przygody na szczęście już nie miałam, to na przykład ostatnio jeden starszy pan dosłownie zabijał mnie wzrokiem, że nie wstaję (i oczywiście wstałam - przesiadłam się na miejsce z tyłu, bo było wolne - nie tylko jedno zresztą! ale widocznie to miejsce właśnie należało do tego pana a ja wykazałam się niesamowitą ignorancją, nie wiedząc o tym). 
A innym razem, kiedy jechałam na badanie krwi - znowu na czczo i znowu trochę osłabiona (chyba ta cukrzyca powoduje nasilenie tych objawów, bo nie powinnam dopuszczać do zbyt niskiego poziomu cukru i jeśli nie mogę zjeść pierwszego śniadania, to naprawdę niedobrze się czuję). Usiadłam sobie na brzegu, ale miejsce obok mnie było wolne. Usiadłam więc bokiem, żeby ktoś mógł swobodnie tam usiąść - nie chciałam się przesunąć, bo wysiadałam dosłownie za dwa przystanki, a mój był przystankiem na żądanie i chciałam mieć łatwy dostęp do przycisku "stop". Wtedy do autobusu władował się człowiek, stanął koło i mnie i powiedział: "przesuń się pani!" Żadne tam proszę, tylko przesuń się i już. Odparłam, że ja niedługo wysiadam i wstałam, żeby go przepuścić (chociaż naprawdę przejście było swobodne, bo nogi miałam z boku) - a facet po prostu sobie usiadł na tym moim miejscu i nie przesunął się dalej, więc musiałam stać. Co prawda tylko dwa przystanki, ale dość odległe (bo to była linia pospieszna) i do tego w korkach :/

No i wyszłam tu na jakąś marudę, niewdzięczną gówniarę, która narzeka na ludzi starszych, ale naprawdę generalnie nic nie mam do takich osób, tylko po prostu opisuję to, co faktycznie mi się przytrafiło. Wiecie, mam wrażenie, że w porównaniu do Poznania podobnych sytuacji tutaj jest jednak więcej - wiele razy byłam nie tyle uczestniczką, co po prostu świadkiem tego, że starsza osoba nie siadała na wolne miejsce w autobusie, tylko podchodziła do konkretnego zajętego siedzenia i prosiła, żeby ktoś się przesiadł. Kiedyś matka siedziała obok swojego dziecka, a starsza kobieta podeszła i powiedziała, że chce tam usiąść. Naprawdę, ja wiem, że szacunek należy się starszym - tak, jak należy się każdej innej osobie zresztą. Ale postawy roszczeniowej nie znoszę :/ I dlatego mimo wszystko podtrzymuję swoje zdanie, że na szacunek trzeba sobie jednak też zasłużyć. Bo jak mam szanować babę, która na mój uśmiech odpowiada mi pretensją, a na grzeczne zapytanie fochem?
Możliwe też, że ostatnio bardziej zwracam uwagę na takie sytuacje, bo wcześniej jeździłam trochę mniej (nie licząc Poznania oczywiście) i w innych godzinach. Rzadko siadałam, a teraz staram się jednak usiąść, jeśli widzę wolne miejsce, bo po pierwsze, nie chciałabym, żeby spotkało mnie znowu takie zasłabnięcie, jak jakiś czas temu, a po drugie zwyczajnie boję się, że się uderzę lub przewrócę przy jakimś gwałtowniejszym hamowaniu itp. Wcześniej w ogóle o tym nie myślałam.

Ale żeby nie było tak ponuro, to dodam, że oczywiście na szczęście są też inne sytuacje, które pokazują, że starsze osoby to nie tylko zrzędy, które nie potrafią spoglądać dalej niż czubek własnego nosa. Są uśmiechnięte, sympatyczne. Potrafią podziękować za ustąpione miejsce, przyjaźnie zagadać. I zrozumieć. Tamtego dnia, kiedy byłam w szpitalu, kilka godzin wcześniej miałam właśnie okazję taką osobę spotkać. Pielęgniarka miała zaprowadzić mnie, jeszcze jedną ciężarną i jedną starszą panią na oddział szpitalny. Okazało się, że chwilowo nie działała winda i trzeba było albo dość długo czekać, albo przejść dość spory kawałek i potem jeszcze pokonać kilka pięter schodami. Pielęgniarka zapytała tej pani, czy ona da radę, na co ta odpowiedziała, żeby nią się nie przejmować, żeby lepiej zatroszczyć się o te pani w ciąży, bo im pewnie jest trudniej. To było naprawdę bardzo miłe. Ja co prawda tego brzucha dużego nie mam (w przeciwieństwie do tej dziewczyny, która szła ze mną, jej na pewno było ciężej), ale mimo to faktycznie z tą wydolnością jest u mnie teraz słabo i szybko dostaję zadyszki. Dobrze wiedzieć, że jednak niektóre starsze panie, pomimo tego, że same mają jakieś dolegliwości (bez powodu by jej przecież do szpitala nie przyjmowali) potrafią też życzliwie spojrzeć na innych i nie uważają, że ciąża to nic :)