*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 25 listopada 2008

Kakałko

Wróciłam właśnie z hiszpańskiego. Zrobiłam sobie gorącą czekoladę na mleku i zasiadłam do tłumaczenia. I odsiadłam od niego :) Bo mi się tak nostalgicznie zrobiło. Czekolada przypomniała mi w smaku kakao. A kakao kojarzy mi się z moim dzieciństwem. 

Kiedy chodziłam do przedszkola u mnie w domu zawsze był ten sam rytuał. Mama przychodziła przed szóstą do nas do pokoju. Najpierw szykowała nam ubranie. Do dzisiaj pamiętam to szuranie szufladami… Potem zanosiła to ubranie do drugiego pokoju. Na jednej kupce moje, na drugiej mojej siostry. Potem budziła moją siostrę. A właściwie wynosiła ją z łóżka. Zanosiła ją do łazienki, stawiała na taborecie i przemywała jej buzię zimną wodą. Jeszcze po drodze siku było, ale aż tak dokładnie nie pamiętam :) Potem zanosiła ją do pokoju, sadzała obok kupki z ubraniem, przykrywała swoim szlafrokiem i wręczała szklankę z gorącym kakao. I koniecznie z rurką. A potem szła po mnie. I mnie też wynosiła do łazienki, myła, zanosiła na drugą kupkę, przykrywała szlafrokiem taty i dostawałam swoje kakao. Koniecznie z rurką :) Kakao było w szklance, a szklanka w takim koszyczku, żebyśmy się nie poparzyły – kiedyś były takie różne ustrojstwa wiklinowe na szklanki pamiętacie? I tak sobie piłyśmy to „kakałko” i słuchałyśmy Radia Opole.
A potem już nie było tak miło. Bo moja siostra ubierała się błyskawicznie. A ja? Dziesięć razy musiałam się zastanowić zanim włożyłam jedną nogę w nogawkę wełnianych rajtuz. A dwadzieścia razy zanim zrobiłam użytek z drugiej. A mama się denerwowała coraz bardziej, bo musiała przecież dotrzeć na czas do pracy a po drodze zaliczyć jeszcze przedszkole i żłobek. No i się robiło niefajnie, bo zaczynała na mnie krzyczeć, a ja zaczynałam ryczeć. Ale czasami jak się szybko ubrałam, to w nagrodę dostawałam mambę :) Ale rzadko niestety się to zdarzało :) Przeważnie kończyło się na tym, że wybiegałyśmy z domu. Ja i mama. A moja siostra spokojnie siedziała sobie w wózku. Czego jej strasznie zazdrościłam! Mama pchała ten wózek prawie biegnąc a ja się tego wózka trzymałam i biegłam, a mimo to, zawsze zostawałam w tyle. Wreszcie docierałyśmy do celu. I zaczynał się mój dramat…

 Chyba już wspominałam czym dla mnie było przedszkole co? :) Ale mimo tego, że chodzenie do przedszkola było dla mnie traumatycznym przeżyciem i że na trwałe pozostawiło ślad w mojej psychice w postaci syndromu przedszkolaka, chciałabym się czasami cofnąć o te dwadzieścia lat. Co prawda nie było wtedy Franka. Ale za to był Wojtek. I z nim to nawet dalej zaszłam niż kiedykolwiek z Frankiem, bo nie dość, że byłam zaręczona, to chyba ze dwa razy braliśmy ślub :) Ale to już zupełnie inna historia…

No i tak mi się przypomniało to wszystko jak sobie piłam tę czekoladę. Kubek już pusty, dość tych wspomnień. Czas się zabrać za coś pożytecznego :)