*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 8 lutego 2010

O egzaminie z Drugiego Życia.

No to jak to było z tym egzaminem? Jak już wspomniałam, uczyłam się do niego dosc długo. Choć wcale nie było to łatwe. Tak naprawdę materiał trzeba było sobie opracować samemu – miałam syllabus z hasłami i przeszukiwałam internet w poszukiwaniu informacji na ten temat. Co wcale nie było takie proste, bo na przykład wcale nie było tak łatwo dojść do tego, że skrót STS może oznaczać speech-to-speech (machine translation). Kto ciekawy, niech sobie wpisze ten skrót w wyszukiwarkę :)
W każdym razie pytań było siedem. Kiedy je zobaczyłam, zrobiło mi się słabo. Wszystko czego się uczyłam mogłam sobie w DE wsadzić, bo moja wiedza przydała się w jednym pytaniu. Reszta dotyczyła tak naprawdę ogólnej znajomości sieci – parę rzeczy może było powiedzianych na wykładzie, ale bez szczególnego wskazania, że to akurat jest ważne. A właśnie, czy ktoś słyszał o czymś takim jak NING? Bo miałam właśnie takie pytanie. Na sto osób dobrze odpowiedziała jedna. I to nie wiem czy wiedziała, czy sobie strzeliła. Ja naprawdę dość dobrze przewertowałam sieć, kiedy się przygotowywałam do egzaminu i nie natknęłam sie na taką nazwę. W każdym razie to jest taki portal w stylu Facebooka.Obawiałam się, że jednak nie zdałam. Ale okazało się, że dobrze odpowiedziałam na cztery pytania i to wystarczyło. Oblało chyba około trzydziestu osób. Współczuję im. Bo do tego nie da się przygotować.
W każdym razie wykładowca ma totalnego bzika na punkcie nowoczesnych technologii. Facet ma dobrze po pięćdziesiątce a w sieci spędza więcej czasu niż my wszystkie razem wzięte :P Oczywiście absolutnie nie chodzi mi o to, że wiek jest jakmikolwiek ograniczeniem jeśli chodzi o spędzanie czasu w Internecie. Ale niepoważne jest dla mnie to, co taka osoba w tej sieci robi.
Słyszałyście o Second Life? To taki wirtualny świat. Coś jak Simsy tylko tam człowiek sam siebie tworzy i sobie po prostu żyje. Nie ma żadnych celów do osiągnięcia, po prostu sobie żyje. I wiecie co? Dla mnie to jest chore. Bo ja rozumiem jak sobie ktoś gra w jakąś grę – nawet po kilkanaście godzin dziennie, nawet niech będzie uzależniony od niej – ale ma jakiś cel do osiągnięcia. Tu nie ma czegoś takiego. Rozumiałabym też, gdyby ktoś sobie wchodził dwa razy w tygodniu do Second Life’a żeby sobie po angielsku porozmawiać. Ale siedzieć tam non stop? Mieć tam dom i ćwiczyć tai-chi?? No powiedzcie mi jaką satysfakcję ma żywy człowiek z tego, że jego avatar w Second Life sobie potańczy?? Nie kapito. Zdecydowanie nie kapito. A najlepsze, że facet sobie normalnie do internetu wrzuca filmiki (na You Tube na przykład), w których tańczy ze swoją żoną. Ale nie w naszym świecie. Tańczą sobie w świecie wirtualnym – bo jego żona też jest w Second Life. No powiedzcie mi, czy wyobrażacie sobie, że małżeństwo zamiast wyjść wieczorem na miasto, spotkać się ze znajomymi, potańczyć siedzi w domu – on przy jednym kompie, ona przy drugim i tańczą w drugim życiu?? Jeszcze raz powtarzam – dla mnie to jest niepoważne i nawet odważę się na stwierdzenie, że jest to jakiś rodzaj patologii.
Uważam, że albo takie osoby są tak bardzo spełnione w życiu, że sobie szukają wrażeń w wirtualnym, albo muszą być bardzo nieusatysfakcjonowane ze swojego prawdziwego życia. Optuję raczej za tą drugą kwestią. Bo w przypadku pierwszej nadal sądzę, że taki ktoś musi być mimo wszystko nieszczęśliwy, skoro uważa, że wszystko już osiągnął i nie ma nic więcej do zrobienia. Oczywiście możecie się ze mną nie zgodzić, ale uważam, że jeśli ktoś sobie w Drugim Zyciu tworzy postać, traktuje ją jak prawdziwą osobę (swoje drugie ja), to chyba musi nie lubić siebie. No bo dlaczego na żywo się nie zapisze na to tai chi? Albo co mu da sukces osiągnięty w Second Life? Osobiście jak już miałabym wybierać, wolałabym być gwiazdą w swoim prawdziwym życiu. Nie, to zdecydowanie nie moje klimaty.
Chciałam jeszcze dodać, że oczywiście znalazłyby się jakieś dobre strony tego Wirtualnego Świata, ale chyba tylko w rozsądnych dawkach i pod warunkiem, że człowiek się za bardzo w to nie zangażuje. Angazować się trzeba w swoje życie. Nie w wirtualne.
Dla chętnych: oto mój wykładowca: dobra, dość tej reklamy :D