*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 12 października 2014

Na froncie. Czyli znowu o jedzeniu.

Od czwartku znowu kontroluję to, co jem. Jak wiecie, nie jest to dla mnie żadna nowość, bo zawsze lubiłam sobie liczyć kalorie i regularnie organizowałam sobie takie tygodniowe liczenie, żeby wiedzieć co i ile jem. Teraz robię to samo, tylko przeliczam jeszcze ilość węglowodanów oraz tak zwanych wymienników węglowodanowych, których wedle dokumentu, który kazano mi ściągnąć ze strony poradni powinnam jeść dziennie 19-21.

Wiele nie musiałam zmieniać - godziny posiłków pozostawiłam takie same, tylko dodałam jeszcze tę kolację, do której nie przywykłam. Okazało się, że jeśli chodzi o same produkty to też wcale tak wiele zmieniać nie muszę, bo ja po prostu wcale nie jadłam aż tak dużo i często produktów mącznych na przykład - chociaż je uwielbiam. Ale jednak na pizzę wybieramy się raz na miesiąc, dwa, pierogi albo kluski też robię nie częściej niż raz w miesiącu. Jeśli chodzi o pieczywo, to okazało się, że najlepiej nie rezygnować całkowicie z pszennego tylko jadać mieszane albo po prostu na zmianę. Tak naprawdę jedyne z czego musiałam zrezygnować to cukry proste - a więc odstawiłam słodycze, bo właściwie spożywałam je tylko w tej postaci. I przyznaję, że niedawno jadłam ich sporo! Na pewno więcej niż zazwyczaj. No i zaczęłam bardziej przyglądać się produktom pod względem indeksu glikemicznego i stwierdziłam, że większość tych, które mają niski indeks lubię i jadam dość regularnie, a zrezygnować powinnam tylko z bananów i winogron.

Jaki wniosek po czterech dniach? Jak tak dalej pójdzie to będę ciągle chudła! Już teraz waga mi spadła o pół kilo (chociaż oczywiście pewnie ma na to wpływ ten mały szok, który zaserwowałam organizmowi, bo zawsze tak jest nawet przy niewielkiej modyfikacji diety). A to dlatego, że po prostu jadając normalne porcje - czyli takie do syta - dziennie zjadam od 1300-1500 kalorii, a pod koniec drugiego trymestru przy mojej wadze powinnam ich jeść przynajmniej 1900. Przynajmniej! A tymczasem ja po prostu nie wiem skąd je brać! Ja w ogóle nawet jadając wszystko  (w umiarze ) i nie odmawiając sobie niczego mieściłam się zawsze w normie kalorycznej odpowiedniej dla mnie, a co dopiero teraz, kiedy musiałam zrezygnować z produktów niezdrowych bądź mniej zdrowych, które właśnie zazwyczaj są wysokokaloryczne. Kaloryczność posiłków często podnosiły mi słodycze albo jakieś wysokowęglowodanowe dania. Są też kaloryczne produkty, które nie mają prawie wcale węglowodanów, ale za to są tłuste i dlatego też należy z nich rezygnować przy cukrzycy, bo mogą prowadzić do hiperglikemii. 
Na razie mam więc problem, bo przecież oczywistym jest, że w ciąży nie mogę ograniczać ilości kalorii i powinnam jednak trochę przytyć. Wiadomo, fajnie mi z tym, że nie obrosłam tłuszczykiem, ale jednak lada dzień zaczynam siódmy miesiąc a ważę tylko 3,5 kg więcej niż przed ciążą. 

Druga sprawa - mimo, że starałam się jeść produkty wskazane przez poradnię, w ciągu dnia nie udawało mi się dostarczyć organizmowi tych wskazanych 19-21 jednostek wymienników węglowodanowych, tylko mniej. Jedynie w czwartek zjadłam ich aż 22, bo zostały mi naleśniki z farszem jak do pierogów ruskich z dnia poprzedniego - a więc produkt zakazany (!). A przecież za mało węglowodanów też nie mogę spożywać.

Poza tym na weekend przyjechał do nas mój tata. Wspominałam jakiś czas temu, że jest na długiej delegacji (został mu ostatni tydzień) w Szczytnie, a ponieważ stamtąd do Miasteczka ma około 500 km, to był tam tylko w dwa weekendy, w pozostałe jeździł na wycieczki albo do nas, bo to tylko 160 km. (swoją drogą niezła rodzinka z nas - mama w Miasteczku, tata na Mazurach, siostra w Krakowie a ja w Warszawie :P) 
Skorzystałam więc z okazji i mierzyłam sobie cukier godzinę po każdym posiłku (tak, jak było wskazane w tej rozpisce z poradni) a czasami również po drugiej  i dzisiaj na czczo. I wyobraźcie sobie, że nie miałam ani razu przekroczonej normy - nawet jak postanowiłam poeksperymentować i zjeść coś zakazanego. Najwyższa wartość jaką miałam po godzinie wynosiła 112 po obfitym śniadaniu (norma wg. poradni to do 120) Bywało, że nawet Franek miał wyższą wartość niż ja, a on zawsze miał z cukrem wszystko ok. A jedliśmy wszyscy to samo.

Zastanawiam się, co to dla mnie oznacza. I czy możliwe jest, że jednak to była zbyt pochopna diagnoza. To, że coś jest nie tak jest pewne, bo mimo wszystko nie powinno być tak, że wartość po dwóch godzinach od wypicia tej glukozy mi wzrosła. Ale może to nie jest jeszcze cukrzyca? Może jakiś stan przedcukrzycowy albo nietolerancja. No, ale to nie ja jestem lekarzem. Na razie po prostu starałam się na własną rękę czegoś podowiadywać, opierając się na informacjach z poradni, z książek oraz od moich rodziców. Zobaczymy co mi powiedzą w środę w szpitalu. 
Ale może jednak nie będzie wcale tak źle? Może po prostu źle podeszłam do tamtego badania - w tygodniu poprzedzającym jadłam naprawdę dużo słodyczy, a w ostatnim czasie również dużo słonecznika, który jak wiecie uwielbiam, a zbyt duże jego ilości mogą właśnie prowadzić do hiperglikemii. Na pewno jest to wskazówka do tego, że nie mogę tak całkiem sobie folgować jeśli chodzi o cukry, ale naprawdę zastanawiam się, czy jest ze mną faktycznie tak źle, skoro te wartości na glukometrze były w normie. A jeśli jednak mam tę cukrzycę, to z kolei ostatnie dni pokazują, że praktycznie od razu -rezygnując przede wszystkim ze słodyczy- jestem w stanie doprowadzić mój organizm do względnego porządku.
Ech, na razie wiem, że nic nie wiem.