*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 30 czerwca 2018

Moje miejsce na ziemi?/!

W połowie maja obchodziłam piątą - piątą już - rocznicę sprowadzenia się na mazowiecką ziemię... Co ciekawe, odnoszę wrażenie jakby to moje wcześniejsze dziewięć lat spędzonych w Poznaniu zdarzyło się w innym życiu albo wręcz komuś innemu, a nie mnie. Propozycja przeprowadzki spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i przecież przez jakiś czas naprawdę ogarniała mnie rozpacz na myśl o tym, że z Poznania wyjadę i opuszczę te wszystkie bliskie mi miejsca. Po raz kolejny jednak mogłam się przekonać, że jestem organizmem wykazującym wybitne wręcz zdolności adaptacyjne :) Pierwsze tygodnie po przeprowadzce do Podwarszawia były nieoczekiwanie sielankowe, bardzo dobrze wspominam nasze pierwsze wynajmowane mieszkanie, a nawet czas, kiedy Franek jeszcze mieszkał w Poznaniu i widywaliśmy się tylko w weekendy. Dopiero po pół roku zaczął się dość trudny czas wraz z problemami ze zdrowiem Franka oraz z mieszkaniem.
Ale później znowu zaczęło się nam jakoś układać. Problemy nie znikały, pojawiały się nowe, ale jakoś zaczęliśmy sobie ze wszystkim lepiej radzić. I tak chyba jest do dziś.

Ja właściwie dość szybko polubiłam Warszawę. W zasadzie to nie pamiętam nawet, żebym jej nie lubiła. Frankowi zajęło to trochę więcej czasu i pamiętam, że kiedy byłam w ciąży z Wikingiem i bez perspektywy powrotu do dotychczasowej pracy, zastanawiał się, czy nie jest to moment, w którym powinniśmy wrócić do Poznania. Ja z kolei chciałam dać nam (a właściwie Warszawie) jeszcze jedną szansę - poczekać na rozwój wydarzeń i o ewentualnym powrocie myśleć, jak już naprawdę wszystko  zawiedzie. Dobrze było mieć takie koło ratunkowe w perspektywie. Ale potem, od razu jak skończył mi się urlop macierzyński, znalazłam nową pracę i chyba wtedy już przepadłam na dobre a Warszawa mnie wchłonęła. To, co tak bardzo nie podoba się wszystkim, którzy narzekają na stolicę - życie w biegu, ruchliwe ulice, anonimowość itp., mnie zauroczyło. I już wiem, że chociaż oczywiście pragnę również chwil wytchnienia, bardzo lubię zwolnić i zaszyć się gdzieś z dala od zgiełku, to taki styl życia naprawdę mi odpowiada. 
Frankowi trochę więcej czasu to zajęło i sam nie potrafi określić, kiedy zaakceptował fakt, że tu zostaniemy (bo chyba w jego przypadku to była raczej właśnie akceptacja niż świadoma decyzja). Ale na pewno rok temu już to wiedział - bo właśnie mija rok, odkąd podpisaliśmy umowę na kupno naszego obecnego mieszkania. 

Kończyła nam się umowa najmu. Mieliśmy już serdecznie dość antypatycznej właścicielki mieszkania i płacenia jej comiesięcznego haraczu. Na początku maja zaczęliśmy rozmawiać o tym, że trzeba coś postanowić, ale zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Temat upadł, ale tylko na chwilę. W czerwcu zadzwoniłam do agentki nieruchomości, do której kontakt dała mi koleżanka. Powiedziałam, czego ewentualnie byśmy poszukiwali - trzy pokoje na rynku wtórnym, południowo-zachodnie dzielnice Warszawy. Ale nie byliśmy z niej zadowoleni, nie odzywała się przez tydzień, a kiedy się upomniałam, wysłała mi oferty zgodne tylko w jakichś 50% z naszymi założeniami. Tego samego dnia musieliśmy wcześniej odebrać Wikinga z przedszkola, więc zupełnie spontanicznie wpadłam na pomysł, żebyśmy obejrzeli mieszkania w budynku, w którym mieści się przedszkole, bo choć budynek został oddany do użytku w sierpniu 2016, cztery duże mieszkania jeszcze były wolne. Poszliśmy tam zupełnie bez spiny, na zasadzie, że od czegoś trzeba zacząć. Obejrzeliśmy i wróciliśmy do domu. A potem, kiedy leżeliśmy obok siebie w łóżku zapytałam Franka, czy myśli o tym samym co ja... Owszem, myślał. Zastanawialiśmy się, czy to bardzo nieodpowiedzialne, podejmować decyzję o zakupie mieszkania w jeden dzień, obejrzawszy raptem trzy... 
Ale ponieważ my bardzo często poważne decyzje podejmujemy w taki właśnie sposób i zawsze nam to wychodziło na dobre, dwa dni później zadzwoniłam do dewelopera, że bierzemy... Akurat trwał długi weekend, umówiliśmy się więc na poniedziałek na podpisanie umowy. Kiedy przyszliśmy do biura, zaproponowano nam obejrzenie jeszcze jednego mieszkania - wcześniej nie braliśmy go pod uwagę, bo było trochę większe, a więc również trochę droższe. Ale okazało się zdecydowanie lepsze... Wynegocjowaliśmy mały rabat, zrezygnowaliśmy z jednego z dwóch przysługujących miejsc parkingowych i następnego dnia ostatecznie podpisaliśmy umowę. Decyzja o zakupie właśnie tego mieszkania była podjęta jeszcze szybciej, ale wiem, że była jak najbardziej trafna... Nie  może być inaczej, skoro dokładnie rok później siedzę sobie na balkonie i myślę o tym, jak bardzo podoba mi się to, co widzę za oknem, jak dobrze jest mi we wnętrzach urządzonych według naszego pomysłu i jak czuję się szczęśliwa w tym właśnie miejscu. Wciąż nie mogę się nim nacieszyć. Myślę o tym, że wreszcie nie zastanawiam się nad tym, gdzie będę za rok, dwa, pięć, tylko wiem, że będę właśnie tu.  A także o tym, jak dobrze jest mieć takie miejsce, które jest nasze (nawet jeśli formalnie tak się stanie dopiero za dwadzieścia dziewięć lat :P) i w którym przyjdzie nam przeżywać wiele pięknych, rodzinnych chwil. 
Myślę, że napiszę także notkę o tym, co mnie tak urzeka w naszym mieszkaniu i jak je urządziliśmy, ale mogę Wam tak na szybko zdradzić, że jest takie, jakie chciałam, czyli... kolorowe ;) :P

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Że Dragon to jednak Dzidziek, a margolka to jednak nie ogarnia... przynajmniej bloga ;)

Ależ ten czas leci. Zaczęłam pisać tę notkę miesiąc temu, stwierdzeniem, że trochę mi ten marzec nie wyszedł jeśli chodzi o pisanie. Napisałam, ale nie dokończyłam i ani się obejrzałam a tu trzeba to samo o kwietniu napisać... W lutym co prawda ciut "nadpisałam", ale nie takie było moje postanowienie przecież. Zdecydowanie muszę nad sobą popracować...

A tymczasem oto, co napisałam miesiąc temu:

A wszystko wcale nie dlatego, że nie miałam teraz na nic czasu, tylko wręcz przeciwnie - Dragon sporo śpi w ciągu dnia - i dzięki temu, gdy Wiking był już w przedszkolu a Franek w pracy, mogłam zająć się porządkami. Chciałam się za to zabrać już dawno, ale najpierw pracowałam, więc brakowało mi czasu, a potem, kiedy już byłam na zwolnieniu, to była końcówka ciąży i jednak byłam trochę mniej sprawna - o czym zdałam sobie sprawę dopiero, kiedy już się pozbyłam brzucha uniemożliwiającego schylanie się :) Szybciej się męczyłam i w ogóle byłam jakaś spowolniona.
W ogóle luty ogłosiłam sobie miesiącem czytania. Czytałam całymi dniami, po kilka książek naraz :) Marzec natomiast był dla mnie miesiącem porządkowania. Zrobiłam sobie rozpiskę i każdego dnia miałam do zrealizowania kilka punktów związanych z przeglądaniem kartonów, które nie zostały jeszcze rozpakowane po przeprowadzce, porządkowaniem różnych drobiazgów, układaniem na półkach itp. Udało mi się wreszcie odgruzować pokój zwany przez nas "graciarnią" (który docelowo ma być pokojem Dragusia, ale to dopiero za parę lat). Jestem z siebie bardzo zadowolona, bo naprawdę dużo zrobiłam i mogę powiedzieć, że wreszcie ogarnęłam całą chałupę. Ale faktem jest, że na inne sprawy trochę zabrakło mi już czasu.

Wraz z początkiem kwietnia rozpoczęłam miesiąc powrotu do formy. Przez całą ciążę ćwiczyłam. Dosłownie do ostatniego dnia. Ćwiczyłam codziennie około 30 minut i naprawdę bardzo brakowało mi ruchu po porodzie. Dlatego mimo, że połóg kończy mi się dopiero w tym tygodniu, już po miesiącu zaczęłam delikatne ćwiczenia, przeznaczone właśnie na czas połogu (a ćwiczenia mięśni dna miednicy zaczęłam już następnego dnia po porodzie, w szpitalu nawet miałam spotkanie w gabinecie położnej-fizjoterapeuty, która ułożyła odpowiedni zestaw ćwiczeń). Czekam teraz na wizytę u lekarza, która już w tym tygodniu, a potem w gabinecie uroginekologicznym, żeby dostać zielone światło na rozpoczęcie bardziej konkretnych treningów. Spodziewam się, że nie będzie z tym problemów, bo czuję się bardzo dobrze i wygląda na to, że mięśnie, szczególnie mięsień prosty brzucha, są już na swoim miejscu.
Tak, jak poprzednim razem, bardzo szybko doszłam do siebie po porodzie. W pierwszej dobie byłam trochę obolała, ale to był taki ogólny ból mięśni, jak po ogromnym wysiłku fizycznym (którym zresztą był poród przecież :)). Ból krocza porównałabym do tego, który się odczuwa, kiedy się jeździ cały dzień na rowerze po długiej przerwie. Przez parę dni dokuczały mi trochę bóle brzucha i musiałam się ratować Paracetamolem, ale ostrzeżono mnie, że przy drugim porodzie obkurczanie się macicy trwa dłużej i jest bardziej bolesne. Kiedy wyszłam ze szpitala w sobotę, byłam jakaś sztywna i miałam problem z dotrzymaniem kroku Frankowi, ale to była kwestia rozruszania mięśni, bo już dwa dni później pędziłam na obcasach po staremu.
(...)
W tym momencie obudził się Dzidziek - (Ano właśnie, chyba jednak póki co Draguś został przechrzczony, tak Wiking nazywa swojego młodszego braciszka i jakoś tak przejęliśmy tę ksywkę również. Nie wiem, czy Dragon Dzidźkiem będzie już nawet kiedy przestanie być dzidzią, ale na razie tak się utarło i chyba będę tych dwóch określeń używać zamiennie ;)) - albo co innego mi przerwało i zgubiłam wątek.
Kolejny miesiąc naprawdę zleciał mi w tempie ekspresowym. Dzidziek spał już trochę mniej, ale na szczęście wystarczająco długo, żebym zrealizowała kwietniowe postanowienie stopniowego powrotu do formy. To znaczy taki był plan, że to będzie stopniowo, ale jak tylko dostałam zgodę od pani doktor i od położnej, która jest również fizjoterapeutą, nie mogłam się opanować i ruszyłam z kopyta.   Chyba po prostu się okazało, że nie mam aż tak bardzo do czego wracać, bo forma mnie zwyczajnie raczej nie opuściła :) Po pierwszym tygodniu ćwiczeń na rozkręcenie okazało się, że spokojnie mogę robić bardziej wymagające - zarówno jeśli chodzi o ćwiczenia wzmacniające, jak i te na wydolność. I tak sobie ćwiczyłam przez cały kwiecień, chociaż ostatnio, próbowałam się trochę przestawić i zamiast ćwiczyć codziennie krócej, postawiłam na dłuższe sesje treningowe 3-5 razy w tygodniu. Łatwo nie było, bo ja się chyba po prostu uzależniłam od aktywności fizycznej, ale wiem, że tak będzie jednak wygodniej i lepiej dla mojego organizmu. 

Dragon jest zupełnie inny niż Wiking kiedy był w jego wieku. Ale oczywiście my jako rodzice też jesteśmy już inni niż wtedy, bo mamy większe doświadczenie i chyba również nieco inne podejście. Czasami miewam trudne chwile - na przykład jak jestem sama w domu i próbuję jednocześnie wyprawić Wikusia do przedszkola i nakarmić Dragusia, albo kiedy obaj włączają syreny jednocześnie. O, na przykład taka scenka - wychodzimy na spacer i na rowerek, ale Wiking się buntuje i nie chce się sprawnie ubierać. Dzidziek, który jest już coraz bardziej śpiący niecierpliwi się i zaczyna płakać. Negocjacje z Wikingiem trochę trwają i są utrudnione z Dzidźkiem na rękach, ale w końcu się udaje. Tyle, że Dzidziek tak bardzo zmęczył się tym płaczem, że aż nie może zasnąć z tego zmęczenia. Jedziemy windą, a Dzidziek płacze. Wychodzimy na zewnątrz, a on nadal płaczę. Mówię więc Wikusiowi "stop"i wyciągam Dragona z wózka. Starszy cierpliwie czeka, młodszy się uspokaja Do czasu, aż nie odkładam go z powrotem do wózka. Zaczyna płakać. Znowu "stop" do Wikinga. Cykl się powtarza jeszcze kilka razy, w końcu mówię Wikingowi, że musimy wrócić, bo Dragon jest za bardzo zdenerwowany i musi się uspokoić. Dragon płacze i Wiking też płacze bo on chce "na lowelek". Ale wracamy. Ostatecznie Wiking wykazuje się dużym zrozumieniem. Dragon okazuje się po prostu spragniony i po paru łykach mleka z piersi się uspokaja. Uff, sytuacja została opanowana. Ale całość trwała dobre 30 minut, a ja się spociłam.
No. Ale tak ogólnie to raczej sobie radzę ;)

Tym optymistycznym akcentem zakończę kwietniową notkę, wyrażając nadzieję na to, że za moment znowu się tu zjawię ;)
Ale jeszcze jedno! No właśnie, znowu mam problemy techniczne z blogiem i przeglądarką :( Zrobiłam aktualizację w telefonie i nie mogę komentować ani u siebie ani u Was. Zresztą - do większości z Was to nawet nie mogę zajrzeć :( No i dlatego też nie odpowiedziałam na wszystkie komentarze pod poprzednią notką - robiłam to na raty z telefonu w wolnych chwilach, aż nagle mi się to zablokowało. A na komputerze google chrome mi się zawiesza i nie miałam cierpliwości.. Ale odnajdę ją i postaram się w ciągu najbliższych kilku dni na wszystkie odpowiedzieć.
Ale czy możecie mi coś na te problemy poradzić? Pytanie kieruję głównie do osób, które mają oprogramowanie iOS i przeglądarkę Safari... 


środa, 28 lutego 2018

Rodzinka w komplecie.

Kontynuując ostatnie zdanie z poprzedniej notki, już długo nie czekaliśmy, bo około 21 zdecydowaliśmy, że chyba czas jednak pojechać do szpitala. Weszłam na izbę przyjęć i powiedziałam, że mam regularne skurcze, które od jakiegoś czasu są bardziej nasilone i że rano byłam w punkcie konsultacyjnym u doktor X... W tym momencie lekarz dyżurujący przerwał mi pytaniem:
- Doktor X panią zbadała po swojemu?
- Tak.
- Czyli rodzi pani. Bolało?
- Trochę...
- No to rodzi pani.
Zawołali położną z bloku porodowego, która mnie zbadała i powiedziała: "przyjmujemy, ma pani szczęście, ostatnie miejsce" :)

O 3:15, po zdecydowanie szybszej niż za pierwszym razem akcji porodowej, przyszedł na świat nasz Dariusz vel blogowy Dragon (nie pytajcie skąd mi to przyszło do głowy, ale pasuje mi do Wikinga, który zresztą też nie wiem, skąd mi się wziął :D) :) Musieliśmy zostać w szpitalu do soboty, ale już jesteśmy w domu. Wiking oszalał z radości :P Czekał na nas z niecierpliwością, a kiedy weszliśmy, aż się cały rozjaśnił w uśmiechu. Słowo daję, wiele razy widziałam, jak się z czegoś cieszy, ale takiej radości jeszcze u niego nigdy nie widziałam. Skakał potem dookoła fotelika, klaskał, głaskał braciszka... Kiedy Darek zapłakał, powiedziałam, że jest głodny, a Wikuś na to z mega poważną miną znawcy: "cieba zlobić kanapkę!"

Moje spostrzeżenia po pierwszym tygodniu? Niemożliwe, żeby noworodek się tak zachowywał! Śpi i je. A kiedy tego nie robi, leży sobie w wózku/łóżeczku/na kanapie i kontempluje rzeczywistość. Czasami zapłacze, ale zazwyczaj wystarczy wtedy do niego zagadać albo wziąć go na chwilę na ręce. Zastanawiam się cały czas gdzie jest haczyk... Z Wikingiem przecież było zupełnie inaczej, wykończył nas w pierwszych miesiącach życia. Już w szpitalu pokazał, na co go stać i jak będą wyglądały nasze najbliższe tygodnie... Wyrósł z niego cudowny chłopczyk, ale tamtego stresu, poczucia beznadziei i bezsilności z pierwszych miesięcy nie zapomnę chyba nigdy (choć teraz na szczęście wspominając, nie odczuwam już tych negatywnych emocji). Obserwując teraz Dragusia, widzę, że naprawdę to nie jest typowe zachowanie dla malutkich dzieci i że niesłusznie prawie popadałam w kompleksy widząc lub słysząc, jak radzą sobie inne matki w tym pierwszym okresie. One jednak miały po prostu dużo łatwiej. Teraz to wiem na pewno, bo sama mam łatwiej :) Mam tylko nadzieję, że tak już zostanie, coś mi się przecież należy w nagrodę za przetrwanie tego hardcore'u przed trzema laty ;) ?

Ale do tych przemyśleń z pewnością jeszcze powrócę. Teraz chciałam tylko dać znać, że oto znowu rozpoczynam kolejny etap życia jako mama Wikinga i Dragonka :)

poniedziałek, 19 lutego 2018

Blisko, coraz bliżej.

Chyba będziemy wkrótce rodzić. To znaczy ja, ale Franek chwilami tak to przeżywa, że zaczynam mieć wątpliwości :P
Dzisiaj w nocy coś się zaczęło dziać, obudziłam się o 3:30 i już wiedziałam, że coś się zmieniło. Celowo nic nie mówiłam Frankowi, bo wiedziałam, że za godzinę wstaje do pracy, a że miał pracować tylko do 10:00, stwierdziłam, że jeszcze zdąży wrócić. Ale jak się obudził, to się połapał i oczywiście zadzwonił, że bierze urlop na żądanie, tak na wszelki wypadek.
Pojechaliśmy do szpitala, bo miałam umówione kontrolne KTG, a potem wizytę u lekarza. Pani doktor mnie wysłuchała, zbadała i stwierdziła, że poród już się zaczyna. Powiedziała, mogę urodzić w ciągu dwóch dni i że nie zdziwi się, jeśli jeszcze dzisiaj wrócę na izbę przyjęć. Ale asekuracyjnie dodała, że z naturą to różnie bywa i może się tak zdarzyć, że jednak nie urodzę, to wtedy w poniedziałek już na pewno będzie wywołanie.
Wolałabym więc, żeby samo się rozkręciło, bo nie wyobrażam sobie przez cały tydzień chodzić z bólami :P Od rana mam skurcze, już coraz bardziej bolesne, ale zdecydowanie do przeżycia, więc nie do końca wiem, kiedy właściwie do tego szpitala jechać. Przede wszystkim dlatego, że pamiętam jak leżałam podpięta na porodówce pod kroplówkę i KTG i czekałam kilka godzin aż coś się rozkręci, stresując się, że zajmuję komuś miejsce na sali porodowej :P A teraz siedzę sobie spokojnie w domku, relaksuję się i obliczam czas między skurczami. Komfort bez porównania, mimo, że przecież wiecie, jak dobrze mi było w szpitalu na Żelaznej i tamtejszej porodówce :)
Jedyne co mi doskwiera to fakt, że się nie wyspałam i czuję się zmęczona, a mimo wszystko jestem podekscytowana na tyle, że nie umiem się wyciszyć i zasnąć... 

No nic, nie pozostaje nam nic innego jak czekać :)

czwartek, 15 lutego 2018

Nicpoń Obrotny

Wreszcie pod sam koniec ciąży lokator z mojego brzucha doczekał się przydomka, bo wcześniej nic nie pasowało, nie chciał się jakoś przedstawić (a przecież Wiking dość szybko dał się poznać jako Tasiemiec :)). Teraz już wiem, że  to Nicpoń Obrotny!
Nicpoń trzymał mnie w niepewności 39 tygodni, frustrował mnie, stresował i powodował, że w nocy nie mogłam spać, analizując różne scenariusze i zastanawiając się nad tym, jaką decyzję powinnam podjąć, a właściwie jakie mogą być konsekwencje tej, którą podjąć chciałam. A wszystko przez to, że  nagle na USG w 28 t.c. okazało się, że Nicpoń ułożony jest tyłkiem do dołu. Co gorsza, potwierdziły to USG w 34 i 37 t.c. Próbowałam wszystkiego, różnego rodzaju ćwiczeń, wizualizacji, modlitw, perswazji... :) I nic! Właściwie to już straciłam nadzieję. Lekarze byli trochę zdziwieni, bo rzadko się zdarza, żeby drugie dziecko, jeśli pierwsze przyszło na świat siłami natury, ułożone było w tej pozycji, nie było też ku temu żadnych innych konkretnych powodów, więc uznali, że po prostu taki z niego uparciuch i leniwiec. 
Na początku myślałam, że najbardziej prawdopodobną opcją będzie poród przez cesarskie cięcie, co mnie niemal załamało. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Jasne, rozumiem, że są sytuacje, kiedy nie da się tego uniknąć i wtedy nie ma co się upierać, tylko trzeba rodzić tak, jak jest bezpieczniej. Sama przecież przy Wikingu już byłam bliska tego, żeby odpuścić i gdyby nie to, że w ostatniej chwili nastąpiło rozwarcie, zgodziłabym się na cc. Ale żeby tak świadomie i dobrowolnie? (Tak wiem, że wiele jest takich kobiet, również wśród moich znajomych i Was :), ale to nie ja!) Cóż, cały czas jakoś mam wrażenie, że taki dobrowolny poród przez cesarskie cięcie, to nie prawdziwy poród... W miarę upływu tygodni, rozmawiałam z coraz to większą liczbą lekarzy i właściwie każdy mówił to samo - nie ma fizjologicznych wskazań do tego, żebym rodziła przez cc i moja lekarz prowadząca również takiej dyspozycji nie wydała. Mało tego, jako wieloródka, jak najbardziej mam predyspozycje do tego, żeby rodzić siłami natury pośladkowo. Tu oczywiście pojawiał się strach innego rodzaju - nie znalazłam ani nie słyszałam żadnej pozytywnej opinii na temat takiego porodu (co jest dość powszechne, jakoś ludzie chętniej dzielą się przykrymi doświadczeniami lub negatywnymi opiniami, a jak coś idzie dobrze, to nie uznają tego za warte wspominania). Zawsze tylko groza, straszny ból, powikłania itd. Ale jednak rozmowy z lekarzami (do których jakoś mam duże zaufanie) z "mojego" szpitala przekonały mnie, że może to wcale nie będzie takie straszne i że dam radę. Najważniejszym argumentem było dla mnie to, co usłyszałam kilka razy od różnych lekarzy, mianowicie, że ja nie odczuję żadnej różnicy między porodem główkowym a pośladkowym to "my, stojący po drugiej stronie krocza mamy pełne gacie, bo to poród trudny do odebrania", powiedział mi ostatnio jeden z lekarzy i zapewnił, że dla nich priorytetem jest zapewnienie matce i dziecku bezpieczeństwa.
Właściwie to wiedziałam, że jednak na dobrowolną cesarkę się jednak nie zdecyduję, bo chyba bym tego potem nie odżałowała. Dylemat jaki mi pozostał, to czy po prostu czekać aż się zacznie, czy może spróbować obrotu zewnętrznego, (czyli próbę odwrócenia dziecka do pozycji główkowej przez doświadczonego położnika przez powłoki brzuszne), który w moim szpitalu jest wykonywany. 
I pewnie bym się jednak na to zdecydowała, gdyby nie to, że podczas USG zupełnie niespodziewanie usłyszałam: "położenie główkowe". Aż kazałam zdumionemu lekarzowi powtórzyć! :D
No Nicpoń jak nic! Tyle czasu trzymać matkę w niepewności! Tylko teraz naprawdę najlepiej byłoby jak najszybciej urodzić, skoro on taki Obrotny jest, bo jeszcze znowu się przekręci! (odpukać)
Dziwnie mi właśnie, bo Wiking na tym etapie już był na świecie od paru dni... A więc czekamy. W poniedziałek idę na kolejne KTG a jeśli nie urodzę w ciągu najbliższych 10 dni, to mam się zgłosić na Izbę Przyjęć na wywołanie. Ale wolałabym, żeby jednak tym razem samo się zaczęło niż poddawać się tej całej indukcji...

Inne ułożenie Nicponia niż Wikinga to jedna z wielu rzeczy, którą ta ciąża różni się od poprzedniej, o czym już wspominałam parę razy. Nie różni się na pewno tym, że oczywiście mam znowu cukrzycę. Od razu jak tylko się zorientowałam, że jestem w ciąży wyciągnęłam swój stary glukometr i pomiary cukrów nie pozostawiały mi złudzeń, a krzywa cukrowa, którą zrobiłam już w 10t.c tylko to potwierdziła. Tym razem jednak największa różnica była w moim podejściu - nie przejmowałam się tym specjalnie, po prostu przeszłam na dietę i już. Nie traktuję teraz tej cukrzycy jako jakiejś patologii (którą jednak niewątpliwie jest), tylko jako coś oczywistego, co towarzyszy ciąży :) Przebieg jednak był nieco inny, bo o ile poprzednio nie miałam żadnego problemu z glikemią na czczo, a musiałam czasami nieźle się nagimnastykować, żeby po posiłkach mieć dobry cukier, to tym razem było na odwrót. Po posiłkach, jeśli tylko nie "nagrzeszyłam", nie było żadnego problemu, ale na czczo moje wyniki bywały różne, co było już dość mocno frustrujące, bo o ile posiłki można modyfikować, to w takim wypadku niewiele mogłam sama zrobić, poza eksperymentami dotyczącymi tego, co zjeść tuż przed snem. (Ostatecznie przez połowę ciąży codziennie jadłam stały zestaw: serek wiejski, trochę wędzonego łososia i pół kalarepy:P, jakim cudem mi się to nie przejadło, nie wiem :D) W pewnym momencie otarłam się już o insulinę, umówiona już byłam w poradni na konsultację, żeby lekarz wydał odpowiednią dyspozycję i wtedy właśnie okazało się, że glikemie jakoś samoistnie się unormowały i tak już zostało do dziś. (No mówię, że Nicpoń! Może nawet nie tylko Obrotny ale i Przewrotny!)
No dobra, to co z tymi różnicami? Tym razem, co było raczej do przewidzenia, mój brzuch jest większy. Co prawda też nie jakiś gigantyczny, a w pracy dopiero pod koniec szóstego miesiąca ludzie się zorientowali, że jestem w ciąży (i to też tylko ci bardziej spostrzegawczy, bo bywali i tacy, co nagle się w grudniu zdziwili :P), ale jednak jest. Przytyłam też więcej i nad tym ubolewam, chociaż wiem, że w zasadzie na zdrowy rozum nie powinnam, bo to nadal jednak tylko 5 kilogramów, co chyba jest poniżej normy (no ale ja mam inne normy może :D).
Poza tym, trochę gorzej się czułam. Głównie na początku ciąży (kiedy to jeszcze nawet o niej nie wiedziałam, więc nie miałam pojęcia, skąd to gorsze samopoczucie). Nie wiem na czym polegają te poranne mdłości, ale może w moim wypadku przyjęły właśnie taką postać, że czułam się ogólnie osłabiona, bolała mnie głowa i byłam tak ogólnie rozbita. Pamiętam, że podczas naszego pobytu na wakacjach, parę razy musiałam się nagle położyć, bo nie miałam na nic ochoty.
Generalnie byłam też zdecydowanie bardziej zmęczona, zwłaszcza w okresie od września do grudnia (czyli w drugim trymestrze). Często po pracy musiałam uciąć sobie drzemkę albo zasypiałam podczas usypiania Wikinga... 
Myślę jednak, że to ostatnie spowodowane było głównie tym, że mój tryb życia w tej ciąży jednak był zupełnie inny niż w poprzedniej. Teraz jednak wstawałam codziennie w okolicach 5:30, ogarniałam rano siebie i Wikinga, prowadziłam go do przedszkola i pędziłam na autobus. Jechałam do pracy (dojazd trwa 40-60 minut, ale proszę mi nie współczuć, bo przypominam, że ja naprawdę to lubię :)), w której spędzałam często intensywne 8-8,5h (a właśnie, trzymanie się diety cukrzycowej pracując to też nie lada wyzwanie, bo jednak zdarzało mi się zapomnieć o tym, że muszę coś zjeść, zapomnieć zmierzyć poziom cukru albo zjeść byle co, byle szybko :), nie mówiąc już o sytuacjach, kiedy szliśmy większą grupą na lunch albo ktoś przynosił coś słodkiego - co w naszej firmie zdarza się zdecydowanie za często - trudno było oprzeć się pokusie..., jednego torcika bezowego z truskawkami do teraz nie mogę odżałować :P). W domu byłam około godziny 18:30 (pod koniec trochę wcześniej, bo szefowa wyganiała mnie z pracy trochę przed czasem) i nie mogłam sobie tak po prostu usiąść i odpocząć. Tak naprawdę wtedy czułam się najbardziej zmęczona, ale to był też jedyny czas, kiedy mogłam zrobić pranie/poprasować/posprzątać, czy zająć się innymi domowymi obowiązkami (przypominam, że we wrześniu się przeprowadziliśmy, więc ciągle miałam i nadal mam jakieś kartony do rozpakowania :)). No i oczywiście bycie w ciąży podczas gdy ma się już jedno dziecko to naprawdę nie jest sielanka, bo po prostu często nie można sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć: "nie teraz" do stęsknionego synka. I tak mam fajnie, że Franek gotuje i że to on kąpie Wikinga, ale wieczorami zawsze musiałam się trochę z Wikingiem pobawić, zrobić mu jakąś kolację (zwłaszcza, że miał fazę "mama! tylko mama!") i położyć go spać. Odkąd leżakuje w przedszkolu, nie mamy już takich długich wieczorów tylko dla siebie, które zaczynały się między 19 a 20. Teraz Wikuś często chodzi spać dopiero około 21, a zdarza się i dużo później. Na szczęście potrafi też czasami być wyrozumiały :) Pamiętam, jak kiedyś zasnęłam przed telewizorem i przebudziłam się, kiedy synek przyniósł mi kocyk, żeby mnie przykryć :P Czasami też mówiłam mu, że chcę poćwiczyć, a on mi na to pozwalał i albo ćwiczył ze mną, albo siadał obok i przyglądał się temu, co robię. A bywa też tak, że po prostu idzie do swojego pokoju, bierze cały stos książeczek albo innych zabawek do łóżka i tak siedzi, siedzi, siedzi, zajmując się sobą, dopóki nie zaśnie :P (uwielbiam te wieczory, chociaż jednocześnie oczywiście nie mogę się pozbyć tak zupełnie wyrzutów sumienia, że zaniedbuję swoje dziecko i pozostawiam je samo sobie :P)
Zdecydowanie, jakkolwiek bym nie lubiła tego stanu, ciąża która nie jest pierwszą ciążą naprawdę nie jest sielanką. Nie jest to ten sam cudowny czas dogadzania sobie lub też kontemplowania jego wyjątkowości :) (z braku lepszych slów, bo najlepszym dla mnie określeniem definiującym ten stan jest "self-indulgence", ale jakoś nie umiem tego tak trafnie przetłumaczyć :)) Nie można ot tak sobie wrócić do domu i walnąć się na kanapę z myślą "dzisiaj już nic nie robię, tylko głaszczę się po brzuchu i czytam". I choćby nawet brzuch się napinał, plecy bolały, Dzieciak się kręcił aż do bólu, nie ma zmiłuj, nie można usiąść i już :)
Dopiero teraz poczułam, że bycie w ciąży może być naprawdę wyzwaniem. Ale nie zmienia to faktu, że i tak jestem z siebie dumna, że sobie raczej ze wszystkim w miarę radziłam i radzę, bez zbędnego użalania się nad sobą. I że moja aktywność specjalnie na tym nie ucierpiała. Mimo wszystko systematycznie ćwiczę, przeczytałam całe mnóstwo książek i powylegiwałam się parę razy w wannie pełnej gorącej wody i piany, więc nie jest aż tak źle, jak się tylko człowiek dobrze zorganizuje :P

Aaa, jeszcze jedna różnica mi się na koniec przypomniała. Tym razem mam jakąś fatalnie obniżoną odporność. Już trzeci raz w ciągu ostatnich trzech miesięcy jestem porządnie przeziębiona. Normalnie prawie nie choruję a przeziębieniami się w zasadzie nie przejmuję. Ale nie jest łatwo chorować w ciąży, w dodatku z cukrzycą, kiedy nie można praktycznie niczego zażywać. A już na pewno niczego sensownego, co faktycznie by pomogło. To mnie wkurza na maksa. Na szczęście wczoraj wreszcie poszłam do lekarza i dowiedziałam się, że na tym etapie, jak ciąża jest już donoszona, to można brać już większość leków, więc wreszcie udało mi się w miarę przespać noc po tym, jak wzięłam syrop przeciwkaszlowy wieczorem!

***

Na koniec jeszcze taka refleksja odnośnie blogowania. Zawsze jest mi tak trudno zabrać się za pisanie, a jak już zacznę, to zastanawiam się, dlaczego nie robię tego częściej, bo przecież tyle jest rzeczy, o których jeszcze chciałabym opowiedzieć... Nie znalazłam na to póki co jeszcze sposobu. Nie lubię pisać długich notek (chociaż zawsze mi takie wychodzą, echhh!) i zła jestem na siebie za brak zwięzłości, ale jak już zacznę opowiadać, to lubię się skupiać na szczegółach. Czasami korci mnie, żeby notkę podzielić na dwie lub więcej, ale zachodzi obawa, że potem znowu się nie będę mogła do tej drugiej zabrać przez dłuższy czas, więc niech już będzie długo.

niedziela, 4 lutego 2018

"Samosię", czyli jak to się właściwie stało, że za chwilę znowu rodzę :D

Napomknęłam kiedyś, że informacja o ciąży właśnie w tym momencie, była dla mnie raczej niespodzianką. Ale też nie można na pewno nazwać jej wpadką, nawet "kontrolowaną" ;) O ile w przypadku pierwszego dziecka, pomyśleliśmy po prostu, niech się dzieje co chce, tym razem kwestia ta wyglądała nieco inaczej, bo zawsze chcieliśmy mieć dwójkę dzieci (no, może poza pierwszym półroczem życia Wikinga, wtedy wydawało nam się to po prostu nie do ogarnięcia :P), między którymi w dodatku różnica wieku nie będzie zbyt duża. Nie wyobrażałam sobie, zachodzić w ciążę zbyt szybko - np. po roku od pierwszej, bo chciałam sobie trochę pożyć (i pożyłam, oj tak :)), a jeszcze bardziej nie wyobrażałam sobie mieć w domu dwulatka i noworodka. Ale z kolei różnica wieku między dziećmi wynosząca nawet cztery lata wydawała mi się już zdecydowanie zbyt duża - zarówno ze względu na nie, jak i na nas, rodziców, którym przecież lat nie ubywa ;) Czas jednak płynie bardzo szybko, ani się obejrzałam, a Wiking miał już prawie dwa lata...  Jesienią 2016 roku, pierwszy raz chyba tak bardziej serio przeszła mi przez głowę myśl, że czas się zastanowić nad  tym, jakie są nasze plany odnośnie dążenia do tego, żeby nasza rodzina stała się modelowym (modelowym dla mnie, bo tak zawsze mi w głowie siedziało :)) 2+2. Był nawet taki jeden dzień, kiedy pomyślałam, że chyba naprawdę trzeba przestać czekać na upragnioną stabilizację w pracy, bo mogę się nie doczekać. Zaczęłam nawet rozmowę na ten temat przez telefon z Frankiem i... o ironio, właśnie tamtego dnia dostałam w poprzedniej firmie wypowiedzenie. Pozostało mi tylko żałować, że nie jestem w tym momencie w 12-tym tygodniu ciąży, chociaż tak naprawdę wiedziałam, że nie byłam na to jeszcze do końca gotowa. 

A później była nowa praca, niby stabilniejsza jeśli chodzi o warunki, ale jednocześnie, szybko przyszła informacja o tym, że firma zostanie wkrótce wykupiona przez inną, dużo większą... I tak to się toczyło. Jak nigdy wcześniej odczułam, że żadnej gwarancji nie będę miała nigdy. Dokładnie rok temu - jakoś tak w okolicach lutego, znowu rozmawialiśmy z Frankiem o ewentualnych planach dotyczących powiększenia rodziny. Była to rozmowa czysto hipotetyczna. Po prostu dzieliłam się swoimi przemyśleniami na temat tego, że czas ucieka i że chyba chciałabym mieć znowu niemowlaka w domu, ale z drugiej strony jakoś nie widziałam dla niego miejsca w swoim życiu. Wydawało mi się, że nie ma na to warunków i nie potrafiłam wyobrazić sobie znowu tej rewolucji. To wszystko było dla mnie tak skomplikowane, że wolałam się już bardziej w to nie zagłębiać. Nawet teraz trudno mi wyjaśnić odczucia, które mi towarzyszyły :) Żyliśmy sobie więc tak, jak do tej pory, trochę z dnia na dzień, nie snując żadnych planów i nawet nie jestem pewna, czy jeszcze na ten temat rozmawialiśmy - on co prawda gdzieś tam cały czas wisiał w powietrzu i pojawiał się w postaci jakichś krótkich wzmianek, ale żadnych postanowień nie było. Jakoś wyłączyłam myślenie o tym - a przynajmniej takie świadome :) 

I chyba właśnie dlatego, kiedy okazało się, że jednak jestem w ciąży, zastanawiałam się, jak to się właściwie stało :P Tak naprawdę chyba do dzisiaj tego nie wiem. Po prostu żyliśmy wtedy czymś innym, wiele się wokół nas działo. Miałam dużo spraw na głowie - zarówno tych służbowych, jak i prywatnych. Drugi kwartał ubiegłego roku był dla mnie bardzo intensywny, poza tym dość spontanicznie podjęliśmy decyzję o zakupie mieszkania, a do tego skupiłam się na rozwiązaniu pewnych drobnych problemów zdrowotnych, które się pojawiły, no i jeszcze mieliśmy kłopot z nianią, więc na szybko organizowaliśmy Wikingowi miejsce w przedszkolu... Dlatego też nie miałam zupełnie głowy do jakichś obliczeń, skupiania się na cyklu itd. Tak mi się wydawało, że chyba okres mi się spóźnia, ale wciąż kładłam to na karb tego, jaki tryb życia ostatnio prowadzę. Ostatecznie test zrobiłam dla świętego spokoju - tylko dlatego, że następnego dnia miałam zaplanowaną dużo wcześniej kontrolną wizytę u ginekologa :) I bardzo się zdziwiłam. Chociaż to brzmi śmiesznie, tak naprawdę do dzisiaj mam wrażenie, że to stało się jakoś tak "samosię" :)

Szok był duży, to po pierwsze. A po drugie, miałam poczucie, że to naprawdę nie jest dobry moment, zwłaszcza jeśli chodzi o moją ówczesną sytuację zawodową, kiedy to chwilę wcześniej dostałam propozycję zmiany stanowiska. Ale było też po trzecie, które z każdym dniem oswajania się z wiadomością o ciąży, wysuwało się na pierwszy plan. Bo po trzecie, był to również bardzo dobry moment - ze względu na to, że właśnie podpisaliśmy umowę z deweloperem na zakup mieszkania oraz na to, że trzy lata różnicy wieku między dziećmi wydawały mi się najbardziej idealne.

Dzisiaj już po tym szoku oczywiście nie ma śladu i została tylko myśl o tym, jak dobrze się stało :) Naprawdę się cieszę, że tak jak chciałam, będziemy mieli dwójkę dzieci i że jest to akurat w tym momencie naszego życia. Również pod względem mojej sytuacji zawodowej okazało się, że dobrze się stało, bo jesteśmy w trakcie reorganizacji i tak naprawdę kompletnie nic nie wiadomo, jak będzie to wszystko funkcjonowało za jakiś czas. A tak przynajmniej jest szansa, że wrócę, kiedy największy chaos będzie już opanowany. I jest też niestety czarny scenariusz, że okaże się, że nie będzie do czego wracać, (odpukać) ale w takim wypadku ta ciąża również jest w odpowiednim czasie, bo przecież nie mogłabym sobie absolutnie na nią pozwolić, będąc bez pracy.

Jak to często bywa, okazało się więc, że los dobrze wiedział, co robi, nie przejmując się za bardzo moimi dylematami ;) Chociaż prawdę powiedziawszy, zastanawiam się, jaki w tym wszystkim był udział mojej podświadomości, bądź też jakiegoś rodzaju intuicji. Czasami mam wrażenie, że choć rozum podpowiada co innego i wręcz stwarza pozory takiego, a nie innego postępowania, serce i tak robi swoje, a na końcu okazuje się, że cały organizm dobrze na tym wychodzi :) 

wtorek, 23 stycznia 2018

No i skończyło się rumakowanie...

...powiedziałam do mojej szefowej, dzwoniąc do niej po ostatniej wizycie u lekarza. Jak wspominałam ostatnio, miałam nadzieję, że pociągnę jeszcze chociaż o tydzień dłużej, a najlepiej o dwa, ale niestety się nie udało i od trzech dni siedzę w domu na zwolnieniu. Chociaż, prawdę mówiąc, spodziewałam się, że tak może się skończyć, kiedy na cztery dni przed planowaną wizytą pojawiły się plamienia. I rzeczywiście, okazało się, że to nic groźnego, ale że muszę przez parę dni odpocząć, żeby nie przeszarżować i nie doprowadzić do jakiegoś wcześniejszego porodu albo coś. Do tego doszedł jeszcze taki katar, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie miałam i dostałam przykaz, żeby ograniczyć spacery, nie wysilać się, nie ćwiczyć i absolutnie nie dźwigać. Właściwie już po jednym dniu stosowania się do zaleceń było ok i oczywiście teraz wyrywam się do pracy, bo jak to tak, dobrze się czuję i w domu siedzę?? :) Ale tak naprawdę nie ma sensu, żebym wracała, bo już po sobie posprzątałam, uporządkowałam wszystkie sprawy, przeszkoliłam zastępczynię i mój powrót na tydzień tylko by niepotrzebnie skomplikował sprawę. Od 1-go i tak musiałabym pójść na zwolnienie, bo w dniach mamy kilkudniowy wyjazd służbowy, na który oczywiście chciałam jechać i nawet był plan, że wygłoszę prezentację, ale to było jeszcze gdy myślałam, że będzie on parę dni wcześniej pod Warszawą. Kiedy okazało się, że miejscem docelowym jest Janów Podlaski, stwierdziłam, że nie mam zamiaru aż tak ryzykować i sobie odpuszczę :) 

Mojemu odpoczynkowi sprzyjało to, że Wiking pojechał na ferie do dziadków do Poznania:) Nie musiałam mu przynajmniej tłumaczyć, dlaczego nie mogę go brać na ręce. Waży co prawda niewiele jak na trzylatka, bo 12,5 kg, ale absolutny zakaz dźwigania to absolutny. No i w ogóle jednak nieobecność naszego kochanego synka zdecydowanie mocno mnie odciążyła i sprzyjała wypoczynkowi. Franek miał wolny weekend, więc mieliśmy też okazję przypomnieć sobie, jak to jest bez dziecka :) Nie byłabym sobą, gdybym w tym czasie nic nie zrobiła w domu oczywiście, ale ograniczyłam się do przejrzenia paru kartonów i uporządkowania sterty dokumentów, która czekała na mnie od wieków i tylko rosła. Kiedy sytuacja się ustabilizowała i upewniłam się, że 20-30 minut dziennie lekkich ćwiczeń dla ciężarnych szkody mi nie wyrządzi wróciłam do nich, bo bez tego zwyczajnie nie czułam się najlepiej ani fizycznie, ani psychicznie. 

Początek roku dał nam trochę popalić, sporo się działo. W związku z urodzinami Wikinga pierwszy tydzień zszedł nam na przygotowaniach mini imprezy dla gości. Pokusiłam się nawet na upieczenie pierwszego w życiu tortu i wyszedł całkiem niezły ;) Wikuś świętował również następnego dnia w przedszkolu i z tych emocji aż dostał wysokiej temperatury.
Ja w biurze miałam mnóstwo pracy, głównie ze względu na początek roku, ale również dlatego, że wiedziałam, że mam niewiele czasu na zrobienie tego wszystkiego. Musiałam przygotować wszystkie zestawienia, sprawozdania, uporządkować dokumenty... Było naprawdę intensywnie, ale opłaciło się, bo kiedy faktycznie nadszedł ten dzień, kiedy nagle musiałam ustąpić, miałam już właściwie wszystko posegregowane, rozpisane i nie było żadnych zaległości ani bałaganu. 

Jak wspomniałam, czuję lekki niedosyt, ale z drugiej strony potrafię też dostrzec pozytywne strony tego, że już jestem w domu. Zyskam jeszcze parę chwil tylko dla siebie w czasie, kiedy Wiking będzie w przedszkolu. Może trochę zwolnię, wyciszę się, bo jednak kiedy wracałam z pracy o 18:00 (a w czasie kiedy pracowałam na innym stanowisku nawet pół godziny później), niewiele już mi zostawało tego dnia. Ale jednak i tak odczuwam jakiś rodzaj satysfakcji, że przepracowałam prawie całą ciążę i nawet udało mi się to pogodzić z przeprowadzką i byciem mamą Wikinga.

To miało być takie wprowadzenie do notki, którą ostatnio napisałam w wordzie*, a wyszła ostatecznie cała notka :P Tak więc, żeby już dłużej nie przynudzać, o tym jak druga ciąża się różni od pierwszej i dlaczego nie jest sielanką oraz co właściwie robiłam, kiedy nie miałam czasu pisać, będzie następnym razem :D

*stwierdziłam ostatnio, że technologia postanowiła pokrzyżować mi plany jeśli chodzi o mój zamiar stopniowego powrotu na ten blog, bo nagle coś się stało i na komputerze domowym nie mogłam się zalogować na swój blog i w żaden sposób nie mogłam pozostawić komentarza ani u mnie, ani na jakimkolwiek innym blogu; na telefonie w ogóle nie mogłam się zalogować na bloggera; a blogowanie na służbowym w ogóle odpada, bo mamy pozakładane blokady na tego rodzaju strony :) 
Pisałam więc w wordzie, a jak wreszcie miałam chwilę, żeby się nad tym problemem pochylić, to okazało się, że to nic skomplikowanego, bo wystarczyło zainstalować inną przeglądarkę :D - to tak w razie, gdyby ktoś miał podobny problem ;)