*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 30 września 2010

A najbardziej mi żal…

Uwaga, zanosi się na naprawdę dłuugą notkę :) Żeby Was za bardzo nie przemęczać, obiecuję za to nie publikować niczego nowego jutro :P
No, trochę ochłonęłam. Oczywiście chyba podałam wystarczająco dużo wskazówek, żebyście się wszystkie domyśliły, że chodziło o nową pracę? :) Ale niestety nie wyszło. Fakt, kilka z Was zauważyło, że to wszystko jest dość tajemnicze, ale to dlatego, że najpierw nie było to dla mnie ważne, a później nie chciałam po prostu zapeszyć. Oferta, można powiedzieć, sama wpadła mi w ręce, zupełnie przypadkowo. W ogóle początkowo nie zamierzałam nic na ten temat wspominać – stwierdziłam, że jak się uda, to napiszę, a jak nie, to nawet nie będę temu poświęcać myśli. Ale okazało się, że to wszystko trwało za długo, za dobrze mi poszło w procesie rekrutacyjnym i coś się zmieniło. Trochę za bardzo się zaangażowałam w to wszystko. No i okazało się, że nie wyszło.
To była praca we włoskiej firmie. Stanowisko sales managera, co początkowo średnio mi odpowiadało, ale prawdę mówiąc później dowiedziałam się trochę więcej na ten temat i stwierdziłam, że może warto, że sobie poradzę… Poszłam na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną raczej na luzie, do tego byłam wtedy chora i tak średnio byłam z siebie zadowolona. Ale cieszyłam się, że mówię po angielsku lepiej niż mój potencjalny szef, nawet pomimo półrocznej przerwy, dość swobodnie z nim rozmawiałam i kiedy początkowe nerwy mi przeszły, zupełnie zapomniałam o tym, że jestem na rozmowie kwalifikacyjnej, a nie na spotkaniu ze znajomym. Od ręki zaprosił mnie na drugi etap. Oprócz mnie zaprosił jeszcze tylko jedną osobę z dwunastu, z którymi przeprowadził rozmowę. Przez chwilę miałam w tej firmie „wtyczkę” i dowiedziałam się, że przypadłam Włochowi do gustu. Spodobało mu się, że byłam otwarta, uśmiechnięta, pewna siebie i gadatliwa :) Rzeczywiście szłam z dobrym nastawieniem – w takim sensie, że czułam się dobrze (nie licząc oczywiście choroby:)) i byłam zadowolona ze swojego wyglądu. Byłam zrelaksowana, bo nie zależało mi specjalnie. Po rozmowie byłam w dobrym nastroju, podbudowało mnie to, że zrobiłam dobre wrażenie. Po kilku dniach dostałam telefon z dokładnym terminem drugiej rozmowy i coś mi się wtedy w głowie przestawiło. Nagle bardzo zapragnęłam tej pracy. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatni raz czegoś tak bardzo chciałam… Zaczęło mi zależeć. Na drugą rozmowę szłam trochę bardziej zdenerwowana, ale szybko mi przeszło. Tym razem oprócz Włocha odpowiedzialnego za filię w Polsce byli jeszcze właściciele firmy – bardzo sympatyczne małżeństwo. Wierzcie mi, że spędziłam bardzo przyjemne półtorej godziny. Pytali mnie o doświadczenie, języki, możliwość nauki języka włoskiego, dyspozycyjność i takie typowe sprawy o jakie pyta się na tego typu rozmowach. Oni opowiadali mi o firmie i o moich obowiązkach. Pogawędziliśmy też trochę o innych sprawach. Aż mi się nie chciało stamtąd wychodzić, tak było miło. Powiedzieli mi, że chcieliby zatrudnić dwie osoby, ale nie mogą i że zadzwonią do mnie w środę – tak, czy inaczej.
Jak wiecie, okazało się, ze jednak jest „inaczej”. Kobieta zadzwoniła do mnie i w zasadzie od razu wiedziałam co chce mi powiedzieć, bo usłyszałam bardzo przepraszający, wahający się ton. Była strasznie miła, powiedziała, że wybrali chłopaka z dwóch powodów – oprócz angielskiego zna włoski (no i na nic się zdały mój hiszpański i niemiecki), a więc byłoby im łatwiej, po drugie miał już doświadczenie w pracy w branży technologicznej… Dodała, że wybór był dla nich ogromnie trudny, bo bardzo mnie polubili, powiedziała, że nawet przez chwilę rozważali, czy na pewno nie dadzą rady zatrudnić naszej dwójki… Usłyszałam, że bardzo się cieszy, że mnie poznała i że musi mi powiedzieć, że „the door is open” i jeśli tylko okaże się, że mogą zatrudnić jeszcze jedną osobę w Polsce to będą o mnie pamiętać. Nie wiem, być może zawsze się tak mówi, ale jakoś tak słyszałam szczerą sympatię w jej głosie. Zresztą dzień wcześniej na tej rozmowie też widziałam, że oni chyba naprawdę mnie polubili. Cóż, ktoś okazał się lepszy.
Tak, pewnie, że mi żal. Od początku wcale nie byłam przekonana do tej pracy i nie zakładałam, że ją dostanę. Bałam się, że mogę sobie nie poradzić, trochę się obawiałam częstych podróży służbowych. Ale potem się do wszystkiego przekonałam. Wiecie, ja zawsze jestem do takich spraw nastawiona dość asekuracyjnie, na nic się nie nastawiam, zakładam, że będzie, co ma być. A tym razem coś mi się stało, zaczęłam nagle snuć jakieś wizje… Nie wiem.. chyba zaczęłam marzyć. Do tego jakoś tak strasznie zaczęłam w siebie wierzyć, dodało mi skrzydeł to, że byłam sobą a zrobiłam dobre wrażenie na potencjalnych pracodawcach. Prawdę mówiąc nie pamiętam kiedy ostatni raz tak bardzo wierzyłam we własne siły i kiedy czułam się tak pewna siebie. Nie, nie okazywałam tego, nie byłam arogancka. Po prostu po cichu myślałam sobie: „a niby dlaczego miałoby mi się nie udać?”, wiedziałam, że spełniam wszystkie ich wymagania (włoski i doświadczenie nie były wymagane), że nauczę się wszystkiego, czego będzie trzeba i że jak nikt potrafię się przyłożyć do pracy. Miałam też cichą nadzieję, że ten chłopak nie będzie miał lepszych kwalifikacji, i tu się myliłam.
Franek powiedział, że i tak jest ze mnie dumny, że tak daleko zaszłam. Ale ja się trochę na sobie zawiodłam. Wolałabym chyba odpaść szybciej… Nie zastanawiałabym się wtedy nad tym dłużej, a tym sposobem bardzo się rozczarowałam. Nie mam żalu do nikogo, do losu też nie. Ale jest mi przykro, że akurat w momencie, kiedy zaczęłam tak bardzo wierzyć w to, że chcieć to móc, kiedy uwierzyłam, że może rzeczywiście jeśli będziemy stosować te różnego rodzaju wizualizacje, to wszystko to zadziała niczym samospełniająca się przepowiednia, akurat tym razem właśnie mi nie wyszło… Oczywiście żal mi trochę nowego stanowiska, nowych możliwości, większego prestiżu, a co za tym idzie wyższych zarobków i innych profitów. Ale tak naprawdę, to nawet nie tyle o tę pracę chodzi, co właśnie o niesamowicie zawiedzione nadzieje, o rozczarowanie samą sobą – mimo, że teoretycznie nie mam ku temu powodów, w końcu zrobiłam co mogłam, przedstawiłam siebie dobrze, zrobiłam na nich dobre wrażenie, polubili mnie… Ale jednak nie wystarczyło. Najgorsze jest to, że nie udało się w momencie, kiedy po raz pierwszy na czymś mi aż tak zależało. Uwierzcie mi, jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułam – o niczym w ten sposób nie myślałam. Nie lubiłam marzyć. No i teraz sobie przypomniałam dlaczego :)) Oj nie, nie będę marzyć, zdecydowanie za bardzo popuściłam wodze mojej wyobraźni i źle na tym wyszłam. Ja jednak wolę tę bardziej realistyczną część samej siebie, tę Margolkę twardo stąpającą po ziemi – teraz same widzicie, że Margolka z głową w chmurach to nie najlepszy pomysł :) Poza tym od jakiegoś czasu żyłam nadzieją i kiedy wczoraj ta nadzieja nagle zniknęła, okazało się, że nie mam na czym się oprzeć. Trudno się wtedy pozbierać tak od razu. I ostatnia kwestia – mnie porażki nigdy niczego nie nauczyły, a już na pewno mnie nie zmobilizowały – sukcesy wręcz przeciwnie.
Nie jestem w złej sytuacji. Ja naprawdę bardzo lubię swoją obecną pracę i byłoby mi bardzo żal ją opuszczać, do tego nie muszę się dostosowywać do nowych godzin pracy, nie będę wyjeżdżać. Tylko szkoda mi tej możliwości rozmawiania w języku angielskim. Kiedy tak siedziałam z Włochami przy stoliku w restauracji, poczułam, że jestem w swoim żywiole…
Taak, podsumowując, chyba naprawdę najbardziej mi żal tej nadziei, którą żyłam i tego wysokiego poczucia własnej wartości, które przez ostatni czas odczuwałam. Czułam się świetnie będąc sobą i snując wizje innego życia…
Wybaczcie, że się tak rozpisałam. Nie jest łatwo określić te wszystkie uczucia, które mi towarzyszą i opisać je w taki sposób, żeby były zrozumiałe dla innych. Zresztą nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe – zrozumieć czyjeś uczucia :) Ale musiałam się po prostu „wypisać”, podsumować wszystko, zastanowić się, co mnie najbardziej zabolało w tej sytuacji. Żal niespełnionego marzenia (nigdy więcej marzeń! :)), żal nadziei, która odeszła, żal wiary, która nie pomogła.Ale cała ta sytuacja ma też dobre strony, o których już się tu nie będę rozpisywać :) Nie jest źle, naprawdę, nie rozpaczam, nic wielkiego się nie stało, ale szkoda, że nie mogę Wam napisać, że chcieć to naprawdę móc :)

środa, 29 września 2010

Niedyskretne pozdrowienia :)

No to koniec akcji. Jesteście zwolnione z trzymania kciuków. Dziękuję za zaangażowanie. Niestety nie wyszło. Oj, trudno mi znosić porażki, zwłaszcza kiedy wiele wskazuje na coś innego. Wiem, że jesteście ciekawe, ale wybaczcie, w tym momencie akurat nie jestem w nastroju, żeby o tym pisać.

***

A tymczasem mam informację dla wszystkich kochających Niedyskretną ;) Z zastrzeżeniem, że mają ją kochać, ci którzy nie kochają mają zamknąć oczy i nie czytać :P A więc Niedyskretna jest kłuta i obmacywana, ale na razie dalej nie wiedzą co jej jest. Można by powiedzieć, że ma nadprogramowe wakacje, gdyby nie to, że nie dają jej jeść*, a jej „współwczasowiczki” są obleśne i chrapią :P W dodatku nie ma żadnej nowej książki do czytania. Cóż, na takie wakacje to ja się też bym nie pisała. Generalnie stwierdziła, że w szpitalu jest gorzej niż w więzieniu (hmm, ciekawe za co siedziała?:)) i że na bloga na pewno wróci. I że za nami tęskni. Tylko że przy okazji nazwała nas Bałwanami, jak myślicie, obrażamy się? :P Cóż, miejmy nadzieję, że to się okaże nie groźne i szybko ją wypuszczą :) Aha, i oczywiście macie pozdrowienia :)
*nie no tylko raz obiadu nie dostała, później objadała się potrawką z kurczaka :)

„Ale”.

„Ale” są w zasadzie dwa. Jedno z nich to monotonia. Tylko, że to akurat niespecjalnie mi przeszkadza – jako osoba ceniąca sobie stabilizację i nie przepadająca za rewolucjami w życiu jestem w stanie to akceptować. Drugie „ale” ma nieco większe znaczenie: brak możliwości rozwoju. A w zasadzie brak możliwości wykorzystania moich umiejętności i potencjału. 

Zaczęłam tu pracować jeszcze w czasie studiów – wtedy priorytetem było dostosowanie godzin pracy do moich zajęć, praca niewymagająca zbyt dużego zaangażowania no i możliwość zarobienia drobnych pieniążków na własne wydatki. Apetyt rośnie w miarę jedzenia – z czasem moje wymagania były coraz większe, chciałam zarabiać więcej – później już tyle, żebym była w stanie się samodzielnie utrzymać. Poza tym chciałam mieć większe uprawnienia i zajmować się czymś więcej niż kserowanie faktur i wpisywanie ich do Excela. Udało się, zajęłam bardziej odpowiedzialne stanowisko. Jednak już od dawna wiedziałam, że wiecznie tu pracować nie będę. Założenie było takie, że po studiach, z magistrem w papierach i kilkuletnim doświadczeniem w pracy zacznę szukać czegoś nowego. 

Po obronie dałam sobie tydzień luzu a potem zaczęłam myśleć. Analizowałam moją pozycję i nie wiedziałam co robić – chciałam znaleźć nową pracę, ale jednocześnie nie chciałam :) Szkoda mi było pracy, którą bardzo lubię i w której świetnie się czuję. Ale porozmawiałam z R. i powiedziałam mu, że planuję zacząć czegoś szukać. Odpowiedział, że spodziewał się tego i oczywiście życzy mi wszystkiego dobrego. Ja dodałam jeszcze, że na razie mi się nie spieszy i temat ucichł. Potem była przeprowadzka i nie miałam ochoty na kolejną rewolucję w życiu. 

Przełomowym momentem był któryś dzień pod koniec lipca. Wtedy zaczęłam wracać myślami do tego, że może czas najwyższy znaleźć pracę. Na razie tylko myślałam. Stwierdziłam, że w mojej pracy napotkałam coś w rodzaju szklanego sufitu (choć nie mającego akurat nic wspólnego z dyskryminacją) – już nic więcej nie mogę tutaj osiągnąć. Jest wspaniale, ale nie wiem czy na dłuższą metę osoba tak ambitna jak ja się nie zacznie dusić. A inną kwestią są oczywiście finanse – nie zarabiam za mało, zarabiam adekwatnie do zajmowanego stanowiska, nie ośmieliłabym się prosić o podwyżkę, bo uważam, że jestem wynagradzana uczciwie. Ale jednocześnie wiem, że moje wykształcenie i kwalifikacje pozwalają mi na pracę bardziej prestiżową. Cóż, nie po to studiowałam pięć i pół roku, nie po to uczyłam się trzech języków, żeby teraz robić to, co mogłam robić również po szkole średniej. Doszłam do wniosku, że należy znać swoją wartość i umieć się sprzedać, a wiem, że mam wiele do zaoferowania. Do tego jestem zaradna i szybko się uczę. Poza tym jednak ogromnie dużo nauczyłam się przez te cztery lata. Nie chodzi tylko o umiejętności związane ściśle z moją posadę. Chodzi na przykład o umiejętności interpersonalne – pamiętam jak w pierwszych miesiącach pracy na myśl o tym, że muszę gdzieś zadzwonić robiło mi się gorąco i czekałam aż zostanę sama w pomieszczeniu :) Kolejną kwestią jest umiejętność radzenia sobie w wielu sytuacjach, umiejętność pracy z ludźmi, rozmawiania z nimi itd. Doświadczenie życiowe jakie zdobyłam dzięki tej pracy jest bezcenne. Czas wykorzystać to gdzieś indziej.

Uprzedziłam R., że dojrzałam do tego, żeby zacząć rozsyłać CV. Szukam ofert na różnych serwisach, znalazłam kilka propozycji dla siebie i mam zamiar zacząć działać. Nie zrobiłam tego wcześniej, bo wiedziałam, że idę na urlop i bałam się, że dzwoniliby do mnie a ja nie mogłabym odebrać lub nie mogłabym się stawić na rozmowie. Boję się trochę. Boję się rozczarowania i boję się zmian. Żal mi tej pracy, szkoda mi tego wszystkiego, co stracę, odchodząc. To jest miejsce, które tworzyłam razem z R., to ja zarządzałam biurem – i tylko ja… Ale jednocześnie wiem, że teraz jest dla mnie najlepszy czas na takie zmiany. Muszę w końcu ruszyć z miejsca. Zobaczymy co się wydarzy. Pociesza mnie to, że nie mam ciśnienia – nie muszę nic deklarować i póki co moja pozycja tutaj jest bezpieczna.

***

A tymczasem – akcja kciukowanie nadal w toku! Teraz przybrała nawet na intensywności. Dziś ważą się moje losy. Wasze wsparcie jest wręcz nieocenione :) Naprawdę mam jakąś taką głupią nadzieję, że jeśli pomożecie, wyślecie trochę pozytywnych myśli, to wszystko się ułoży po mojej myśli. Oby nadzieja nie okazała się matką głupich, lecz wraz z wiarą pomogła mi osiągnąć to, czego teraz pragnę.
Ło matko, jak ja przeżyję ten dzień? :P

wtorek, 28 września 2010

Margolka podbija rynek pracy, część II.

CZAS NA ZMIANY?
Stwierdziłam, że dłużej tego nie zniosę i postanowiłam rozejrzeć się za nową pracą. Na początku przyszło mi do głowy szkolnictwo i nawet poszłam na rozmowę kwalifikacyjną, na której sama nieco się zdyskredytowałam :) Sama nie zatrudniłabym pracownika pałającego takim entuzjazmem :P Cały czas mówiłam, że w jednym miejscu pracy świetnie mi się pracuje i gdybym dostała pracę w szkole to najlepiej na pół etatu, żebym mogła sobie jeszcze dorabiać u R. :) Nie… to zdecydowanie nie była moja bajka. Ani mój czas na zmienianie pracy… Przez jakiś czas trochę się uspokoiłam i być może uodporniłam na Kapusia, ale potem wszystko wróciło. Już całkiem serio zaczęłam szukać ogłoszeń dla mnie i zalogowałam się na kilku serwisach. Ostatecznie stwierdziłam, że jeśli nic nie znajdę, przemęczę się jeszcze jakiś rok, a kiedy już będę miała magistra w łapce, oleję J., pożegnam się z R. i znajdę coś nowego… A tymczasem postanowiłam wyjechać na urlop.

WOLNOŚĆ
Po powrocie czekała mnie niemała rewolucja. Jeszcze dobrze z lotniska nie zdążyłam wyjść, kiedy zadzwonił do mnie R. Okazało się, że przejął dodatkowe dwa lokale i oczekiwał ode mnie pilnej decyzji – czy chcę zrezygnować z pracy u J. i pracować tylko u niego… Był już nawet po rozmowie z J. w tej sprawie. Posłodził mi bardzo, bo powiedział, że bardzo na mnie liczy, że wie, że doskonale się sprawdzę i że moja pomoc jest mu niezbędna. To sprawiło, że poczułam się pewnie i postawiłam pewne warunki, które R. spełnił. Tym sposobem uwolniłam się od J. a przede wszystkim od Kapusia.

Oczywiście wiecie, że zmian nie lubię, więc mimo, że odczuwałam ulgę, na początku było mi dziwnie i nawet trochę szkoda było mi niektórych aspektów pracy u J. Na przykład plotek z koleżanką, czy możliwości wyskoczenia na miasto i załatwienia pilnych spraw prywatnych przy okazji tych służbowych (lokal leży w samym centrum miasta). Ale okazało się, że szybko o tych udogodnieniach zapomniałam i zastąpiłam je nowymi.

SATYSFAKCJA I SPEŁNIENIE
I tak się kula do dzisiaj :) Zadowolona jestem bardzo. Wykonuję pracę, którą bardzo lubię, no i co tu ukrywać – nie przemęczam się ;) Mam co miesiąc gorący okres na przełomie dwóch okresów rozliczeniowych i wtedy muszę się maksymalnie sprężyć i posiedzieć dłużej w biurze, ale w pozostałym czasie rozkładam sobie papierkową robotę równomiernie. Poza tym w dalszym ciągu czuję się doceniona przez szefa i pracowników. Pracownicy szanują mnie i liczą się ze mną. Do tego w 98% to faceci więc ze względu na moją płeć obdarzana jestem dodatkową atencją ;) Szef często daje mi do zrozumienia, że beze mnie trudno byłoby mu sobie poradzić – jestem nie tylko księgową i kadrową, ale często przypominam mu o sprawach do załatwienia, wykonuję za niego telefony i robię całe mnóstwo rzeczy, o których, jak on sam przyznaje, R. nie ma najmniejszego pojęcia – ba, on nawet nie wie, że coś takiego trzeba zrobić :) A jednak odpowiedzialność za pracę rozkładana jest zawsze na nas dwoje, więc czuję się dodatkowo zabezpieczona. Wiem też, że R. nie będzie miał do mnie pretensji jeśli coś zrobię źle, wie, że każdemu się to może zdarzyć. Do tego mogę przychodzić do pracy kiedy chcę, byleby praca była wykonana, sama też decyduję o tym na którym punkcie pojawię, pod warunkiem, że uprzedzę o tym R. i chłopaków. I ostatnia kwestia – prawda jest taka, że mogę sobie wszystkich po kątach rozstawiać :P Nie robię tego zbyt często, ale jak się zdenerwuję, to już chłopaki wiedzą co się dzieje :)

„ALE”
 No co tu dużo mówić, świetnie jest. A jednak czasami przychodzi czas na zmiany. Powoli do nich dojrzewam. Praca jak dla mnie jest bardzo satysfakcjonująca i zadowala mnie moja pozycja w spółce. Niestety, jak to zwykle bywa, jedno „ale” się znalazło i o nim właśnie będzie następny odcinek :)

***
Ratunku!! Dlaczego na wszystkich blogach, żeby zostawić komentarz trzeba wpisać ten idiotyczny kod z obrazka?? Nawet u mnie?? Nie znoszę tego!

***
A tymczasem kciukowanie przeniesione z jutra na dziś! Koniecznie :) Pomożecie?

niedziela, 26 września 2010

Margolka podbija rynek pracy, część I

Wiem, że mam dużo szczęścia, bo mogę powiedzieć coś, co wielu osobom nie przeszłoby przez gardło: bardzo lubię swoją pracę. Bywają chwile, kiedy wręcz ją uwielbiam. A od półtora roku w zasadzie chyba nie było momentu, kiedy pomyślałam, że jej nie lubię. Owszem, mogłam zdenerwować się na pracowników, mogłam się wkurzyć na dostawców, mogłam przeklinać na sprzęt albo psioczyć na szefa przez krótką chwilę, ale nigdy nie pomyślałam, że mam dość i ze rzucam tę robotę. 

Ale bywało różnie. Kilka razy wspominałam coś na ten temat na blogu, ale z pewnych względów postanowiłam zebrać wszystkie moje przemyślenia w jedną notkę. A właściwie w kilka :) Lojalnie uprzedzam, że i bez podziału jej na kilka postów jest co czytać:)

POCZĄTKI:
Zaczęłam pracę po drugim roku studiów – na wakacjach. Pracowałam popołudniami od poniedziałku do piątku jako pomoc biurowa u szefa J., którego pewnie pamiętają jeszcze osoby, które czytają mnie od początku (hmm, są takie? :)) albo przeczytały mojego bloga razem z archiwum. Potem wyjechałam do Hiszpanii a na moje miejsce zwerbowałam Dorotę, która szczerze nie znosiła tej roboty :) Za każdym razem jak rozmawiałyśmy mówiła, że jak wrócę, mam natychmiast przejąć z powrotem posadę :) Było mi to na rękę, bo lubiłam tę pracę a poza tym wiedziałam, że nie znajdę innej, którą będę mogła pogodzić z moimi studiami. Byłam na trzecim roku, studiowałam dziennie, pisałam pracę licencjacką, do tego musiałam nadrabiać różnice programowe powstałe w wyniku mojego pobytu na stypendium zagranicznym a oprócz tego kilka razy w tygodniu, popołudniami chodziłam jeszcze do pracy. Ale dałam sobie radę ze wszystkim. 

PRZEŁOM?
Przyszły kolejne wakacje i znowu przychodziłam codziennie popołudniu. Aż któregoś dnia okazało się, że kolega, któremu pomagałam, odchodzi. Miałam nadzieję na stałą posadę… Dodatkowo rozbudziła je moja koleżanka, która chciała ze mną pracować i już rozmawiała na ten temat z szefem J. To było prawie pewne. Tylko, że rozmawiałam z nią przez telefon – ostatniego dnia mojego urlopu. I kiedy wróciłam nagle się okazało, że kolegę ma zastąpić Kapuś. Nie wiadomo skąd się wziął, ani ja, ani koleżanka nie wiedziałyśmy co to za jeden. Wszystko rozegrało się za naszymi plecami. Uprzedzam pytania i domysły – to nie był żaden znajomy szefa J… Po prostu J. bywa męskim szowinistą i nie jeden raz pokazywał, że kobiety według niego służą tylko do ozdoby a do pracy niespecjalnie się nadają. Było mi przykro i czułam się ogromnie zawiedziona. Poszłam porozmawiać z J. i dałam mu do zrozumienia, że nie wiem na czym stoję, bo jakby nie patrzeć trochę zrobił mnie w konia… Zrobiło mu się chyba trochę głupio (nie, ludziom takim jak on raczej się głupio nie robi :), ale można powiedzieć, że zainteresował się moim losem), podrapał się po głowie i zawołał R, który był jego prawą ręką i, jak się okazało, właśnie przestawał nią być, bo otwierał własny lokal… Zapytał, czy przypadkiem nie potrzebuje kogoś do zorganizowania biura. R potrzebował – i to bardzo. Był zadowolony, że przynajmniej szukanie pracownika na to stanowisko ma z głowy.

PIEKŁO/NIEBO :)
Wiadomo jednak było, ze u R. nie będzie tak dużo pracy co u J., który prowadził trzy lokale. Ostatecznie miałam pracować normalnie osiem godzin od rana – dwa razy w tygodniu u R pod Poznaniem i trzy razy w Poznaniu u J. Byłam zadowolona, chociaż niestety wykluczało to możliwość pracy na umowę o pracę, bo to jednak były dwie różne spółki i w żadnej z nich nie byłabym w stanie wyrobić etatu. Pomijam już fakt, ze J. był bardzo niechętny zatrudniania kogokolwiek na umowę o pracę.  

Bardzo lubiłam pracę u R i jeździłam tam z ogromną przyjemnością. Natomiast praca u J nie jeden raz doprowadzała mnie do łez. Nie było tragicznie, ale szłam tam często z niechęcią, źle się czułam w tamtym biurze, z Kapusiem współpracowało mi się fatalnie i w ogóle nie mogłam się z nim dogadać (zresztą nie tylko ja). Do tego J. niestety nie należy do osób, które doceniają pracowników- i wcale nie chodzi mi tu o kwestie finansowe. Był zawsze uprzejmy, zwykle zachowywał się jak dobry kumpel, ale byłam świadkiem różnych sytuacji i kilka razy miałam wrażenie, że bardzo wykorzystuje swoich pracowników. Nie był to wyzysk, bardziej chodzi o to, że nie potrafił nikogo pochwalić, nigdy nie był zadowolony z czyjejś pracy, nawet, gdy pracownicy bardzo się angażowali w pracę. Jeśli chodzi o mnie o pracowników biura, często miałam wrażenie, że mnie i koleżankę traktuje pobłażliwie (zwłaszcza mnie), a do tego często pół żartem pół serio mówił o całej naszej trójce „darmozjady”, bo przecież pracownicy kuchni i sali przyczyniali się do zwiększenia obrotów, my natomiast tylko zajmowaliśmy się papierkową robotą, nic tylko przeliczaliśmy, kalkulowaliśmy, siedzieliśmy przy kompie a do tego zużywaliśmy sprzęt biurowy (no wiecie – tusz do drukarki, taśmy klejące, spinacze :P) a co gorsza przynajmniej raz w tygodniu podsuwaliśmy mu faktury od kontrahentów do zapłaty. Doprawdy, żadnego z nas zysku nie było, same straty :D
Zupełnie inaczej było u R., on zawsze dawał do zrozumienia jak bardzo docenia moją pracę. Zarabiałam u niego mniej, a czułam się o wiele bardziej wartościowym pracownikiem. R dbał o pracowników i zawsze był wobec nich uczciwy, gdy pojawiała się jakaś kwestia sporna, zawsze rozstrzygał ją na korzyść pracownika.

KRYZYS:
Pracowałam w ten sposób prawie dwa lata – rozpoczynałam tydzień przyjemnym poniedziałkiem u R i kończyłam go w piątek. Od wtorku do czwartku jakoś dawałam radę przemęczyć się u J. I generalnie zniosłabym wszystko, bo nie było tak źle, gdyby nie Kapuś. On wykańczał mnie wręcz psychicznie. Był moim zmiennikiem, więc rzadko byliśmy w biurze w tym samym czasie, a mimo tego często szłam do pracy z lękiem – co tym razem wymyślił? O co będzie miał pretensje? Do czego się przyczepił? Kogo podkablował? Zdarzało mi się z nim ścierać, ale on był jeszcze większym szowinistą niż J. i mnie, koleżanką a nawet szefową (żonę J.) traktował nie z pobłażaniem, ale wręcz pogardliwie. Źle mi tam było. Miałam dość. Stwierdziłam, że dłużej tego nie zniosę…

piątek, 24 września 2010

Nowa ustawa.

Nie podoba mi się ta nowa ustawa. Mam na myśli to, że od 2011 roku, 6 stycznia ma być dniem wolnym od pracy (chyba, że się nasz Senat lub Prezydent pod tym nie podpiszą).
Prawdę mówiąc nie widzę sensu takiego stanu rzeczy. Po co ten dzień ma być wolny? Bo mnie się wydaje, że tylko po to, żeby sobie ludzie robili trzytygodniowe superdługie weekendy. Chociaż i tak wydaje mi się, że całkiem sporo osób wcale na tak długą nieobecność w pracy nie będzie mogła sobie pozwolić – początek miesiąca, ba! przełom roku – w wielu miejscach pracy jest to okres zamykania jednego okresu i przygotowywanie się do kolejnego. Taki wolny dzień ni z gruchy ni z banana w środku tygodnia będzie tylko przeszkadzał.
Pewnie, że fajnie jest móc legalnie nie iść do pracy, ale ja po prostu uważam, że jeśli już chcieli zrobić koniecznie jakiś dodatkowy wolny dzień, to lepszy byłby na przykład Wielki Piątek – kiedy wszyscy szykują się do świąt wielkanocnych. Albo 2 listopada – tuż po Wszystkich Świętych, kiedy to ludzie jeżdżą zwykle po całej Polsce a i tak na drugiego muszą być w pracy, co czasami jest nie lada sztuką…
Niektórzy mówią, że polskiej gospodarki po prostu nie stać na dodatkowy dzień wolny. Od razu mówię, że sprawami gospodarczymi nie interesuję się na tyle, żeby obiektywnie to stwierdzić. Ale być może wyjdzie na to samo, skoro w zamian za tego 6 stycznia, odebrane zostaje nam prawo odrabiania sobie dnia wolnego, kiedy święto przypada na przykład w niedzielę… Słyszałam dziś wypowiedź jakiegoś eksperta, że to i tak w rzeczywistości było stosowane tylko w urzędach. Ale to nie do końca tak – bo nawet jeśli faktycznie nie było tak, że na przykład ja czy Franek nie mogliśmy sobie nie pójść do pracy w poniedziałek, jeśli 3 maja wypadał w niedzielę, to jednak etat w danym miesiącu był o te osiem godzin zmniejszony. Ja miałam płacone nadgodziny, a Franek miał mniej kursów w miesiącu. I jakoś wydaje mi się to rozsądniejsze i dla nas, zwykłych zjadaczy chleba bardziej korzystne niż ten wolny 6 stycznia :)
Ale możliwe, że się nie znam. Powtórzę się – nie podoba mi się ta ustawa, ale może ktoś mnie przekona? Bo ja po prostu nie widzę żadnego powodu, dla którego Trzech Króli miałoby być dniem wolnym – argumenty, że tak było pięćdziesiąt lat temu, ani to, ze tak jest również w Hiszpanii czy Niemczech jakoś do mnie nie przemawiają. A jeśli to sprawa wiary – wierzący i praktykujący i tak zwykle dadzą radę pójść tego dnia na mszę, czy pracują, czy nie… Więc jeśli ktoś mógłby mi przedstawić jakieś logiczne i przekonujące argumenty, to ja bardzo poproszę, no bo może ja się tu niepotrzebnie upieram przy swoim zdaniu? :)
Ps. I mimo tego, że to mi się nie podoba, oczywiście przeżyję fakt, że nie będę musiała iść tego dnia do pracy :) Naprawdę, i przypuszczam, że jeszcze będę się z tego cieszyć w dodatku :P O ja niekonsekwentna! :)

czwartek, 23 września 2010

Jak dobrze nam zdobywać góry…

Czas najwyższy podzielić się z Wami wrażeniami z wakacji. Wróciliśmy co prawda już jakiś czas temu, ale celowo zawsze czekam z relacją aż wspomnienia zaczną się lekko zacierać… Wtedy sięgam po zdjęcia i przywołuję te wszystkie piękne chwile…

Pojechaliśmy w Tatry z zamiarem zdobycia dwutysięcznika… Potrzebna nam była do tego ładna pogoda. Już kilka tygodni wcześniej śledziłam wszelkie prognozy i kiedy usłyszałam, że ładnie ma być we wtorek i środę, czym prędzej zadzwoniłam do Zakopanego i zmieniłam rezerwację :)  Pojechaliśmy dzień wcześniej. Jak się później okazało, to była świetna decyzja.
We wtorek wstaliśmy o siódmej i z radością zobaczyliśmy słońce zaglądające nam do okien :) Ubraliśmy się szybko, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy prowiant i o ósmej byliśmy na trasie. Naszym celem był Wołowiec. To ta biała, słabo widoczna góra :) Żeby tam dojść musieliśmy przejść Dolinę Chochołowską a następnie wdrapać się na Grzesia i przez Rakoń wejść na Wołowiec. W zeszłym roku się nam to nie udało…

 
… rozpadało się i kiedy weszliśmy na Grzesia nie dało się dalej iść. Musieliśmy wracać. Tym razem na szczycie nadal było pięknie:


 
Ta biała polanka na dole to właśnie Dolina Chochołowska, a tą słabo widoczną strzałeczką zaznaczyłam mniej więcej miejsce, z którego robione było pierwsze zdjęcie :) Jak widać spory kawałek trasy już pokonaliśmy. Ale dużo więcej było przed nami.
Im wyżej się wdrapywaliśmy, tym więcej ciuszków trzeba było na siebie założyć. Wybaczcie mało profesjonalny strój, ale w tym roku kupiliśmy Frankowi specjalne buty w góry, kolejną część garderoby kupimy za rok. I tym sposobem może za dziesięć będziemy wyglądać profesjonalnie :)
W drodze na Rakoń, w tle widać Wołowiec właśnie…

 

A to już widok z Rakonia:

   

No i Wołowiec widziany z Rakonia:

 
Franek zaczął się wycofywać. Zresztą nie tylko on. Całkiem sporo ludzi zniechęconych ilością śniegu i trudnym podejściem się wycofywało… Usiedliśmy na rozstaju dróg i radziliśmy co robimy… Franek ma lęk wysokości i trochę się bał. Przede wszystkim tego, że się poślizgniemy i polecimy zboczem w dół. Ja ani trochę nie miałam takich obaw. Wiedziałam, że od szczytu dzieli nas jakieś pół godziny drogi i strasznie żal było mi wracać. Żeby drugi raz nie dojść na sam szczyt… Nie odważyłabym się iść, gdyby nie to, że mimo, wspomnianych wcześniej osób, które rezygnowały, było też wiele, które szły dalej. Wydawało mi się, że damy radę. Albo, że chociaż możemy spróbować…


 
Udało się. Przekonałam Franka. A właściwie sam się przekonał. No i wiedział, że będę bardzo rozczarowana… Warto było! Same zobaczcie:

 
A jaka satysfakcja :) Franek był zadowolony, ze jednak weszliśmy. Teraz czekało nas najgorsze :) Bo wejście to pikuś przy schodzeniu w śniegu po kolana :)
 

 
Fajna przygoda. Było ślisko i mokro. Ale nie było bardzo niebezpiecznie – zbocze nie było bardzo strome, a poza tym widziałam, że nawet gdyby któreś z nas się poślizgnęło, łatwo było się zatrzymać. Nie było przepaści. I faktycznie, kilka razy się przejechaliśmy się na pupach :)

A to zdjęcie uważam za najpiękniejsze. Jest na nim wszystko:


Do Doliny Chochołowskiej zeszliśmy po kilku godzinach. Ostatecznie nasza wyprawa trwała ponad dziesięć godzin. Dziesięć godzin na nogach. Byliśmy obolali. Dlatego na drugi dzień nie było opcji, żeby iść gdziekolwiek w góry. Po prostu nie dalibyśmy rady. Ba! My nie byliśmy w stanie zejść po schodach (bo z wchodzeniem wcale źle nie było wbrew pozorom :)) Dlatego też postanowiliśmy, że postoimy kilka godzin na Kasprowy Wierch i wjedziemy nań kolejką :) Plan się udał. Tylko… pogoda niestety nie :( Było pochmurno a na szczycie padał śnieg. A tak chciałam zobaczyć moją ukochaną Orlą Perć, Kozi Wierch, Świnicę… Niestety nie udało się.

 
Cóż, może za rok… Kolejnego dnia nasze nogi nadal były obolałe, ale już byliśmy w trochę lepszej formie, więc wybraliśmy się na całodzienny spacer po Dolinie Kościeliskiej.



Wędrując sobie po niej odbiliśmy jeszcze nad Smreczyński Staw i do Jaskini Mroźnej:

 

Przeszliśmy też przez Wąwóz Kraków aż doszliśmy do trasy jednokierunkowej prowadzącej do jaskini Smoczej Jamy. Wchodziło się do niej po drabince, poza tym trzeba się tam było trzymać łańcuchów, no i była zupełnie ciemna. Na szczęście mieliśmy latarkę. Franuś znowu się wahał, ale go przekonałam 

 

 

I znowu był zadowolony, że dał się namówić a przede wszystkim dumny z siebie, że udało mu się pokonać lęk :) Ja też jestem z niego dumna i jestem pewna, że jeszcze kilka takich wypadów ze mną w góry a wejdzie na Orlą Perć – chociaż cały czas zarzeka się, że tak wysoko to on na pewno wchodzić nie będzie :))
Wiem, że nie powinnam go naciskać i staram się tego nie robić, ale to wszystko przez to, że ja się w ogóle nie boję wysokości. Mogę stanąć nad przepaścią i nawet nie drgnę… Ale z drugiej strony to nawet dobrze, że Franek ma ten lęk wysokości (który jednak stopniowo zwalcza), bo mnie trochę hamuje. W końcu jak to mówi mój wujek – spadają ci, którzy się nie boją, a nie ci z lękiem wysokości… :)

Ostatniego dnia wybraliśmy się jeszcze wyciągiem krzesełkowym na Butorowy Wierch i przeszliśmy na Gubałówkę, z której zjechaliśmy kolejką. O 13 wsiedliśmy do samochodu, bo czekała nas siedmiogodzinna podróż do Miasteczka.

Podsumowując – było wspaniale. Wracaliśmy wykończeni i o 22 już smacznie spaliśmy. Wszystkie mięśnie bolały nas koszmarnie, ale to było takie pozytywne zmęczenie, dające siłę… Na szczęście oboje lubimy aktywny wypoczynek
Jest jeszcze tyle szlaków, które chciałabym przejść, tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. W dodatku naprawdę mile spędziliśmy ten czas. Byliśmy po prostu razem…