*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 31 stycznia 2012

Zapracowana.

Weekend rzeczywiście był tak wspaniały i błogi, jak się zapowiadał. Chyba nawet był jeszcze lepszy ;) Ale teraz to już właściwie o nim nie pamiętam, bo tak, jak się spodziewałam, w pracy naprawdę mam sporo do roboty. O dziwo, wczoraj było dużo spokojniej niż dziś. Ale to dobrze, bo nastawiłam się pozytywnie i dzisiaj łatwiej było mi sobie poradzić z każdą niespodzianką, nieoczekiwanym zleceniem, trudnością… Grunt, że udaje mi się ogarnąć to, co naprawdę najważniejsze – tak zwane sprawy ważne i pilne :)Nie jest najgorzej. A być może mróz nam się mocno przysłuży, bo jest szansa, że jeśli temperatura się nie podniesie, w piątek nie będziemy prowadzić sprzedaży :)Trzymam więc kciuki, żeby było tak zimno jeszcze chociaż przez te trzy kolejne dni. A kolejny weekend już za pasem :) I tak się toczy…
Jutro kolejny pracowity dzień. Na chwilę obecną czuję się wykończona, więc idę zregenerować siły. A może już jutro dogonię rzeczywistość – również tę wirtualną ;) Jeśli nie – pojutrze też jest dzień…

piątek, 27 stycznia 2012

Błogo – piątkowo :)

Ziiiimnooo! No zimno, no! A ja naprawdę chyba już się zaczynałam łudzić, że zima będzie tak wyglądała już do marca. Cóż, pocieszam się tym, że mamy już przecież koniec stycznia, luty krótki, przeleci szybko, dni są dłuższe to i jakoś bardziej do przełknięcia, a potem marzec i już na wiosnę będziemy czekać :) Damy radę. I tak cieszyliśmy się długo przyjemną zimą.
A tymczasem delektuję się początkiem weekendu! Cudnie jest. Przyjechałam do domu w sam raz na dwudaniowy obiad przygotowany przez Franka. A ten później stał nade mną jak kat nad dobrą duszą i pilnował, żebym zjadła wszystko, bo… cóż no.. obiad był pyszny, łosoś wspaniale przyrządzony, tylko ja w ogóle ryby to tak średnio lubię. Ale wiem, że trzeba je jeść, więc wdzięczna jestem Franusiowi, że tak dba o moje zdrowe odżywianie :) Potem to już tylko poszłam się wykąpać i rozwaliliśmy się razem na kanapie przed telewizorem. Naczynia pozmywane, chałupa mniej lub więcej ogarnięta, my czyści i pachnący – a więc można oddawać się błogiemu lenistwu – telewizor, książki, czasopisma językowe, robótka i blogi. Tak właśnie, mam podzielność uwagi, wszystkiego po trochu :))
Jutro możemy spać do oporu (co w moim wydaniu oznacza – góra 8:30 :)). Później idę do kosmetyczki a następnie posnujemy się razem po paru przybytkach jubilerskich i obejrzymy obrączki. Na wieczór umówieni jesteśmy ze znajomymi i wybieramy się na kręgle całą ekipą. A niedziela – niedziela będzie dla nas ;) Z pewnym wyjątkiem, bo jeszcze się z Juską spotkamy, która zajmuje się naszymi zaproszeniami i chce nam pokazać parę rzeczy.
Zapowiada się całkiem przyjemny weekend. Jak się pewnie już zdążyłyście domyślić – weekend Franek ma wolny. Trochę łatwiej będzie nam przełknąć w takim razie ten nieszczęsny urlop. Będzie trochę czasu, żeby nacieszyć się sobą i zregenerować siły. A te będą potrzebne – zwłaszcza mi (wszak Franek zaraz się będzie urlopował!), bo Współpracownica wyjechała dziś na urlop. Przejmuję jej obowiązki, oj, sporo będę miała na głowie. Ale dam radę. Tylko czasu nie przybędzie, więc będę musiała się sprężać ze wszystkim.
Lecz na razie o tym nie myślę i skupiam się na delektowaniu się przyjemnym, piątkowym wieczorem. Ależ ten czas szybko leci, już prawie dziesiąta!

czwartek, 26 stycznia 2012

I nie będzie wolnego.

Echh, no i się lekko zdołowałam :( Przez Franka, a konkretnie - przez jego urlop. W Zielonej Firmie mają trochę dziwne zasady urlopowe, których nawet ja, jako osoba, która miała całkiem sporo do czynienia z prawem pracy u R., nie ogarniam. Nie będę się tu w temat zagłębiać, ważne, że ostatecznie wszystko się zgadza.
Kiedy w grudniu Franek poszedł do kierownika ze swoim planem urlopowym, dowiedział się, że ma jeszcze dwa dni urlopu zaległego. Nie miał przecież jeszcze grafiku, więc podał na szybko dwa dni na początku lutego i miał w styczniu zmienić je na taki termin, który współgrałby z wolnym weekendem. Ucieszyłam się, bo pomyślałam, że i ja swój zaległy urlop wykorzystam i może sobie jakiś przedłużony weekend spędzimy wspólnie. Uprzedziłam go tylko, że na pewno nie będę mogła wziąć wolnego w pierwsze dni lutego, bo Współpracownica idzie na urlop i muszę ogarniać jej działkę.
Franek niestety ma to do siebie, że wiele rzeczy – w przeciwieństwie do mnie – zostawia do załatwienia na ostatnią chwilę. Czasami go popędzam, czasami zostawiam to jemu – albo po to, żeby sam się przekonał, że nie warto, albo dlatego, że mi aż tak bardzo nie zależy i wychodzę z założenia, że to jego sprawa.
Tym razem się nie wtrącałam. Wczoraj Franek sobie przypomniał, że terminu nie zmienił a na dniach pojawi się lutowy grafik. Pojechał do kierownika dzisiaj i okazało się, że jest za późno – urlop ma wpisany na te dni, które podał wstępnie, a jest to chyba najgłupszy z możliwych terminów. Ni to przypiął, ni wypiął – a ja w tym czasie na urlop nie pójdę na pewno.
Trochę mi przykro, bo w tym roku porządny wspólny urlop będziemy mieli dopiero w październiku. Miałam więc nadzieję na te parę dni lutowych spędzonych wspólnie. A tu nic z tego. Franek pewnie się trochę zregeneruje – ale nawet chyba nie będzie mógł z kolegami przy piwie posiedzieć, bo ci w tygodniu pracują a w weekend on już będzie musiał iść do pracy. Mam wrażenie, że się ten urlop Frankowi troche zmarnuje.
 Nie, nie jestem zła, chociaż trochę poirytowana tym, że mógł sie wybrać szybciej. Ok, jego urlop – jego sprawa. Ale z drugiej strony – przecież ja też biorąc wolne dni konsultuję się z nim, więc to jednak nie jest tak, że każdy sobie rzepkę skrobie:) Jest mi zwyczajnie żal, że ominie nas kilka dni razem. Sama miałam ochotę na krótki urlop, ale nie bedę przecież go brała u tylko po to, żeby siedzieć w domu i czekać aż Franek wróci z pracy :)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Chomik.

Nooo nie! Nie dość, że ostatnio posty publikowane są z opóźnieniem i nigdy nie wiem, kiedy pojawi się na moim blogu notka, którą napisałam już dużo wcześniej, to jeszcze onet.blog postanowił się zawiesić w momencie, gdy kliknęłam „publikuj” ! I co? Że niby mam pisać to samo jeszcze raz? Wolne żarty, to się na pewno nie uda :/
***
Bo notka miała być o tym, że jestem chomikiem. Tak, wiem, już kiedyś o tym wspominałam. Chomikuję słodycze – kiedy najdzie mnie na nie ochota, jest szansa, że gdy przeszukam szuflady to znajdę w nich jakąś zapomnianą mambę, czekoladkę albo lizaka. Chowam też piwo. To przez Franka :) Bo jak nie schowam, to mi wypije – jak jest, to trzeba wypić. A ja mam filozofię – jak trzeba wypić, to można, bo jest :P Po prostu nie znoszę chodzić do sklepu! A już na pewno się nie wybiorę specjalnie po coś, bo akurat mam zachciankę. Dotyczy to nie tylko zachcianek – gdy gotuję obiad i zabraknie mi jakiegoś składnika – choćby to był składnik kluczowy – to prędzej zmienię pomysł na obiad niż wyskoczę do sklepu. Nie lubię tego i już :)
Chomikuję tez pieniądze. Gotówki raczej w domu nie trzymam, ale jak już się zdarzy, że jest, to tak ją schowam, że zapomnę o niej na kilka miesięcy albo nawet i lat! A potem miła niespodzianka w postaci mniejszej lub większej sumki.
Bo oczywiście moich schowków chomiczych mam tyle, że nawet nie pamiętam co, gdzie i kiedy schowałam. Mogę być przekonana, że schowałam dwa reddsy w szufladzie ze sztućcami odświętnymi. Nie ma. Znajdą się po dwóch tygodniach – przez przypadek, kiedy szukam ściereczki na półce…
Mam też głupi zwyczaj odkładania rzeczy „na lepszą okazję”. Każda okazja jest dobra, ale mnie się wydaje, że może jakaś będzie lepsza. Nie ze wszystkim tak mam na szczęście :) Ale jak dostanę od mamy zagotowany gulasz w słoiku, to długo mnie Franek musi przekonywać, że zjemy go na obiad już teraz – bo ja sobie myślę, że może za dwa tygodnie nie będziemy mieli pomysłu i czasu na gotowanie, to będzie jak znalazł (nic to, że teraz też nie mamy ani jednego, ani drugiego :P) Na lepsze okazje zostawiam też co ładniejsze zeszyty i notesiki. Jeśli jakimś długopisem fajnie mi się pisze, to kupuję pięć i cztery chomikuję – trzymam na lepsze czasy. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Nie wiem, czy chodzi o czarną godzinę, czy jak, ale widocznie każdy musi mieć jakieś dziwactwo :P
A w weekend padłam ofiarą mojego chomikowania. Znalazłam dwie pary jeansów – idealnie dopasowane, ładne, raczej nienoszone. Jedne pamiętam, drugich ani trochę. Nie wiem skąd je mam, jak długo je mam i dlaczego były schowane. Nie wiem też, dlaczego nigdy się nie zastanawiałam nad tym, gdzie są moje nowe spodnie. Pierwszy raz mi się zdarzył taki numer z ubraniami :) Ale jedno jest pewne – mój instynkt chomiczy ujawnił się w samą porę – nie dalej jak tydzień temu stwierdziłam, że dwie pary moich ulubionych spodni się przecierają :D Tym razem obejdzie się bez zakupów.

sobota, 21 stycznia 2012

O przygotowaniach słów kilka(dziesiąt).

Do ślubu zostało jeszcze niecałe osiem miesięcy. Przypuszczam, że nerwówka zacznie się dopiero dwa tygodnie przed tym najważniejszym dniem, ale i tak mam wrażenie, że te przygotowania idą nam bardzo sprawnie i raczej bezstresowo. Kiedy czytam albo słucham o przygotowaniach innych par, to nawet się czasami zastanawiam, co z nami jest nie tak, że się aż tak tym nie emocjonujemy :P Oczywiście nie chodzi o to, że nie przeżywamy – rozmawiamy na tematy ślubne, podejmujemy różne decyzje, załatwiamy, co trzeba. Ale nie ma u nas wielkich dylematów, czy gorączkowej bieganiny.
Przyznam, że nawet kiedy rozmawiamy na ten temat z Frankiem, to te rozmowy częściej dotyczą samego małżeństwa i faktu, że decydujemy się na wspólne życie razem oraz tego, jak będzie wyglądało nasze życie po ślubie, niż menu weselnego albo samego przyjęcia. Pewnie, że się bardzo cieszymy, że będziemy mieli taką uroczystość i zabawę weselną, ale nie przywiązujemy do tego aż tak dużej wagi, jak być może powinniśmy :)
Nie chodzi o to, że bierzemy byle co – starannie podejmujemy każdą decyzję, tyle, że dość szybko. Zależy nam, żeby było miło i wesoło, ale przecież to, jaka będzie atmosfera i tak najbardziej zależy od nas i naszych gości. Nie bez znaczenia są dodatki takie jak zespół, czy menu, ale z tego jesteśmy zadowoleni – mimo, że nie robiliśmy rozpoznania miesiącami :) Rodzina Franka, zwłaszcza pary, które w ciągu ostatnich czterech lat się pobierały są w szoku, że tak szybko nam to idzie, zwłaszcza, że bez zbędnego szumu. A ja myślę, że po prostu każdy ma swój sposób – niektórzy zwyczajnie lubią takie jeżdżenie po wielu miejscach, analizowanie, porównywanie, zastanawianie się. Pomaga to im wczuć się w tę przedślubną atmosferę, zbliża ich to do siebie, podoba im się fakt, że na kilka miesięcy angażują się całkowicie w te sprawy. I bardzo dobrze, niech czerpią z tych przygotowań jak najwięcej przyjemności.
My chyba jesteśmy innym typem, bo przede wszystkim cenimy sobie święty spokój i niezbyt wiele dylematów :) Po prostu więcej radości daje nam to, że szybko podejmujemy decyzje i być może też nie mamy wielkich wymagań. A prawda jest taka, że i tak wszystko wyjdzie w praniu. Nie chciałabym też, żeby z mojej notki, czy naszej postawy biła całkowita ignorancja, bo na pewno nie olewamy sobie niczego. Angażujemy się w przygotowywania, rozważamy różne opcje, ale sama nie potrafię wytłumaczyć, jak to się dzieje, że raz, dwa i już mamy załatwione kolejne sprawy związane ze ślubem, czy weselem.

W pierwszym tygodniu po naszych zaręczynach byłam przerażona tym, co nas czeka. Nie wyobrażałam sobie, że będziemy w stanie wszystko ogarnąć :) A tu się okazało, że bardzo szybko znaleźliśmy salę, zespół, następnie zaklepaliśmy termin w kościele. Potem zamówiliśmy fotografa i zorientowaliśmy się w ofercie wideofilmowania. Wstępne menu ustaliliśmy przy okazji październikowego spotkania naszych rodziców. A więc to, co najważniejsze już mamy załatwione. Dwa tygodnie temu wybrałam się na targi ślubne. Niestety Franek pracował, więc poszłam z jego mamą. Na początku nie byłam przekonana co do tego, czy w ogóle pójść, bo w zasadzie najważniejsze rzeczy i tak mamy już załatwione, ale nie żałuję, bo rozjaśniło mi się w głowie w innych kwestiach, co do których miałam wątpliwości, takich jak zaproszenia, obrączki i ubiór :)
  Chodziłam po tych stoiskach, oglądałam i tylko strasznie żałowałam, że Franek nie mógł przyjść z nami. Jego mama była znakomitą towarzyszką, ale po prostu żal mi było, bo przecież taki dzień i ten czas przygotowań się nie powtórzy, a fajnie byłoby razem oglądać to wszystko i zastanawiać się wspólnie nad tym, co nam się podoba. Trudno, służba nie drużba :) Musieliśmy się zadowolić wspólnym oglądaniem folderów i ulotek, których dostałam całą siatkę.
Wiemy już, że Franek nie wystąpi w krawacie a założy czarną muchę, pasującą wspaniale do czarnego garnituru, który z kolei będzie się świetnie komponował z moją białą suknią z welonem. Już wiem mniej więcej, jaki model mi się podoba.
Ze mną to jest tak, że albo coś mi się podoba, albo nie. Ale nawet jak mi się podoba, to wcale nie znaczy, że to już jest to coś! Bo TO musi do mnie przemówić. Może dlatego nie potrzebuję dużo czasu na podejmowanie decyzji? W każdym razie na targach przemówiły do mnie suknia oraz zaproszenia. Jeśli chodzi o obrączki, to czekamy jeszcze na takie olśnienie, ale jesteśmy na dobrej drodze, przynajmniej wiemy, z czego chcemy wybierać.

Myślę, że jeszcze o każdym z wyżej wymienionych aspektów naszych przygotowań wspomnę osobno, bo i tak się rozpisałam :) To jest dla nas naprawdę wspaniały czas, ale chyba bardziej pod względem duchowym, niż jakimkolwiek innym. Cieszą nas te przygotowania, ale jeszcze bardziej nas cieszy, że nie zgłupieliśmy i  systematycznie, bez zbędnej nerwówki przybywa nam tych załatwionych spraw :)

wtorek, 17 stycznia 2012

Sprawy zaległe.

Aaa, tak na temat blogowania – zapomniałam jeszcze o jednym postanowieniu, które od kilku tygodni usiłuję już wprowadzić w życie :) Mianowicie fajnie byłoby znowu powrócić do dawnej aktywności, ale ponieważ różnie bywa i z czasem wolnym i z innymi zajęciami – niczego w tej kwestii nie obiecuję. Robię swoje i tyle :) Ale postanawiam sobie zrobić nareszcie porządek w linkach, które mi się lekko zdeaktualizowały. I tu moja prośba do Was – przekopuję się co prawda przez maile i komentarze pod poprzednimi notkami, ale mam prośbę – jeśli moje namiary do Was są nieaktualne, bądź nie ma ich wcale po prawej stronie, zostawcie adres jeszcze raz :) Będzie mi ciut wygodniej :) Proszę też wszystkich o jeszcze chwilę cierpliwości, staram się dotrzeć do każdego, ale jeszcze nie udaje mi się codziennie zajrzeć wszędzie i jeszcze zostawić komentarz :)
A tymczasem kilka spraw, o których pisałam już jakiś czas temu, ale wątek się urwał:
Pamiętacie historię z egzaminem DELE? Długa to była historia – zaczęła się od tego, że nie zdałam jednej części tego egzaminu a tym samym nie mogłam otrzymać certyfikatu. Rzekomo nie zdałam, bo gdy wysłałam odwołanie, to po kilku miesiącach dowiedziałam się, że komisja pomyliła się w liczeniu punktów i wszystkie części zaliczyłam. Ostatecznie zdałam egzamin na całkiem dobrym poziomie. Po kolejnych kilku miesiącach, zadzwoniłam do organizatora egzaminu w Poznaniu z zapytaniem, kiedy otrzymam certyfikat. Polecono mi skontaktować się z Instytutem Cervanteza w Warszawie. Tak też zrobiłam. Ale tam także mojego certyfikatu nie mieli. Pozostało mi więc czekać, ewentualnie popędzać samych Hiszpanów, ale jakoś nie chciało mi się tego robić…
Jakiś czas temu, zadzwonił do mnie tata z informacją, że w skrzynce było avizo na list polecony dla mnie. Poprosiłam, żeby spróbował ten list odebrać, tak też zrobił i zadzwonił, że to jakiś list z uniwersytetu w Salamance. Miałam już pewne podejrzenia, co do zawartości koperty, a kiedy tata ją otworzył, potwierdziło się – dostałam certyfikat! Od egzaminu minęło dwa i pół roku… I proszę mi więcej nie narzekać na opieszałość polskich urzędów/uniwersytetów/instytucji (niepotrzebne skreślić)! W porównaniu do tempa hiszpańskiego, wszystko u nas można załatwić od ręki :)
Jeśli chodzi o tę naszą przykrą rodzinną sprawę, o której wspominałam w październiku, to na szczęście wszystko miało pozytywny finał w listopadzie. Nerwówki trochę było, poczucie niesprawiedliwości dalej gryzło, ale teraz to już można puścić to w zapomnienie – co się stało, to się nie odstanie, a wygląda na to, że w przyszłości nie będzie to miało większego znaczenia, więc nie ma sensu rozpamiętywać.  I bardzo się cieszę, że nie rozgrzebałam tej sprawy tu, na blogu :) Wystarczy, że ja wiem, o co chodziło. Czasami zwyczajnie nie warto pisać o wszystkim ze szczegółami, a mnie samej wystarczy, że wyrzucę z siebie negatywne emocje poprzez notkę, która tylko dla mnie jest zrozumiała.
Jakiś czas temu pisałam też o bólach brzucha, które mi doskwierają i o planowanej wizycie u pani doktor od podwozia. Nie byłam pewna, czy jedno z drugim w ogóle ma związek, ale od czasu do czasu skontrolować i tak się trzeba. Ale pani doktor dość szybko zdiagnozowała problem – przyczyną tych bóli był pęcherz moczowy… Prawdopodobnie jeszcze latem musiałam sobie go przeziębić, wtedy zresztą po raz pierwszy miałam niesamowicie bolesną miesiączkę (co mi się zdarza raczej rzadko) – i tak się ciągnęło przez kolejnych kilka miesięcy. Raz było lepiej, raz gorzej, ale ogólnie ciągle coś mi w dole brzucha doskwierało. Wystarczyły jednak jakieś tabletki i jest dużo, dużo lepiej. Brzuch w każdym razie przestał boleć. Zdziwiłam się trochę, że taka była przyczyna, bo kiedyś miałam zapalenie pęcherza i dolegliwości były zupełnie inne, więc nie skojarzyłam nawet tym razem jednego z drugim. A mama mówiła, że to może być to :)
No to by było na tyle jeśli chodzi o zaległe sprawy, o których miałam okazję wspominać :)

sobota, 14 stycznia 2012

Noworoczny niedosyt.

Wyjątkowo długi u mnie ten okres noworoczny :)  Z jednej strony już się oswoiłam z nową datą, z drugiej, cały czas jeszcze rozmyślam o tym, co się wydarzy  i z niewiadomych powodów czuję jakiś niedosyt podsumowaniowo-postanowieniowy :)

Od jakiegoś już czasu zrezygnowałam z postanowień noworocznych. Bo mi się znudziły :) I wcale nie dlatego, że co roku postanawiałam sobie to samo i nie mogłam tego zrealizować – a wręcz przeciwnie. Moja ambicja nie pozwalała mi zazwyczaj nie zrealizować tego, co sobie wymyśliłam i z początkiem nowego roku miałam  znowu dylemat – jakie to nowe postanowienia wymyślić? :) Więc w końcu odpuściłam. Zazwyczaj postanawiałam sobie tylko to, żeby żyć nadal w taki sposób jak dotychczas, skoro przynosi mi to zadowolenie. . I w tym roku też sobie to postanawiam, ale wyjątkowo mam jeszcze inne postanowienia, które chciałabym zrealizować.

Na przykład chciałabym wreszcie zacząć naprawdę regularnie używać tych moich wszystkich pięknie pachnących kosmetyków do ciała :) Mam tego całkiem sporo - zazwyczaj otrzymanych w prezencie balsamów, kremów ujędrniających albo pianek. Fajne jest to wszystko, ale moim problemem jest to, ze nigdy mi się nie chce tego stosować na dłuższą metę. Poza tym nie lubię spędzać zbyt dużo czasu w łazience. Nie obiecuję sobie, że codziennie się będę w siebie teraz wcierać wszystkie specyfiki, ale żeby tak choć trochę regularnie :)

Poza tym obiecuję sobie, że nie będę chodzić do biblioteki w celu wypożyczenia książek, dopóki nie przeczytam wszystkich swoich! Zaczęłam zresztą nad tym postanowieniem pracować już jakiś czas temu i na razie całkiem dobrze mi idzie :)

Mamy też z Frankiem wspólne postanowienie – codziennie zażywać magnez i preparaty witaminowe :) Na razie idzie nam całkiem nieźle. Do tego powzięliśmy jeszcze jedno postanowienie natury bardziej duchowej, ale o tym nie chcę się rozpisywać.

Bardzo chciałabym sobie postanowić, żeby nie przejmować się wszystkim tak, jak się przejmuję :) Ale wiem, że taką mam już naturę i mogę nad tym pracować, ale nie mam zamiaru obiecywać sobie czegoś, czego nie będę w stanie zrealizować. Niestety zazwyczaj kończy się na tym, że jak jest coś co mnie gryzie od środka, to sama przed sobą udaję, że się tym nie przejmuję, cały czas w duchu powtarzając sobie: „wcale się tym nie martwię, nie będę się przejmować” -  a co za tym idzie, ciągle o tym myślę i się jednak przejmuję :) Ale staram się, staram.

Wspominałam też ostatnio, że postanowiłam sobie coś odnośnie bloga :) Jest to dość drastyczne postanowienie, ale stwierdziłam, że blogowaniem to naprawdę nie można się tak przejmować, jak mnie się czasami zdarza i obiecałam sobie, że jak jeszcze raz to… No. Kto wie, może trzeba będzie odpuścić ;) Poza tym- nadal nie do pomyślenia jest dla mnie blokowanie dostępu, ale już mniej zapieram się przed zmianą portalu. Na razie jeszcze tak serio o tym nie myślę, ale onet coraz bardziej zachodzi mi za skórę a inny portal coraz bardziej mi się podoba :) Jeszcze nie planuję opuszczać tego miejsca, ale też przestałam to całkowicie wykluczać.

No, to by było na tyle głośnych postanowień :) Może jeszcze jedno – postanawiam sobie, że zrobię wszystko, żeby było dobrze ;)

środa, 11 stycznia 2012

Będzie tak:

Ludzik się znalazł :) Już się poddaliśmy i straciliśmy pomysły, gdzie może być, gdy nagle mnie olśniło – w co graliśmy po północy – po otwarciu naszych jajek? No w Pędzące żółwie! I oczywiście ludzik był w pudełku razem z pionkami :)
Okazało się za to, że kawałek mojej wróżby gdzieś wcięło* :) No, ale najważniejsze, że przekaz i tak jest jasny. Oto, co sobie wywróżyliśmy na rok 2012:
 
A tu jeszcze ludzik frankowy z innej perspektywy:
 
No cóż – jak nic pozycja mniej więcej zbliżona do tej, którą Franek codziennie przyjmuje w pracy. W ZIELONEJ firmie dodam. Ubrany w ZIELONY mundur :) Jak nic można sobie go wyobrazić siedzącego za kierownicą ;) Czyli Franek będzie nadal pracował – i to z jakim zadowoleniem. A na czubku głowy ludzik ma pędzelek. Do tego pędzelka była dorzucona taka mała paletka i w instrukcji było napisane, że kiedy się ten pędzelek zamoczy w wodzie i w tej paletce, to można malować. Wniosek? Franek będzie malował mój świat na kolorowo? :D
A teraz przejdźmy do mojej wróżby – zaskakujące jest choćby to, że trafiły mi się puzzle, które namiętnie układam od świąt :) Interpretuję więc to w ten sposób, że nadal będę miała możliwość w wolnym czasie zajmować się tym, co tak bardzo lubię, łącznie z układaniem puzzli. Poza tym obrazek jest kolorowy, jak na Margolkę przystało – no i pełno na nim serduszek. To co prawda nie do końca w moim stylu, ale jednak wróży duużo miłości w tym roku. I najważniejsze – wszyscy dopatrzyli się ewidentnie rodzinki – mama, tata i bliźniaki :) („mama” na zdjęciu jest trochę słabo widoczna, bo mi się światło odbiło :P) Jakby na to nie patrzeć – we wrześniu zakładamy rodzinę. No z tymi dziećmi to tak nie do końca, ale uznajmy, że to wróżba długoterminowa :) I że przekłada się na nas oboje – a więc podsumowując: oboje będziemy zadowoleni ze swojej pracy i szczęśliwi tworząc kochającą się rodzinę. Co Wy na to? Jakieś dodatkowe pomysły?
***
A tak poza tym horoskop mam średni na ten rok – przynajmniej jeśli chodzi o emocje, bo cała reszta ma się jakoś poukładać. Ale jakieś tam siły z Saturna tak na mnie mają wpływać, że będę w nienajlepszym nastroju aż do drugiej połowy roku, kiedy to zajmie się mną Jowisz i już będzie ok :P Czy jakoś tak. W takim razie stwierdzam, że wolę wierzyć we wróżbę jajcarską a z horoskopu wybrać tylko to, co mi pasuje. Jeszcze tydzień temu byłam przerażona, bo naprawdę czułam się źle i po przeczytaniu tego, co było napisane, bałam się, że naprawdę tak mi zostanie :D Ale teraz złe dni chyba już minęły, dobry nastrój powrócił, więc nie będę się sugerować niczym poza tym, co się dzieje u mnie na ziemi a nie w gwiazdach :) Jak zawsze przy takiej okazji powtórzę się, że przecież to my sami w dużej mierze tworzymy swoją rzeczywistość. (z małą pomocą pozytywnych afirmacji – na przykład w postaci jajcarskich wróżb ;)
*na brakującym kawałku są kawałki tych serduszek które widać – różowego i pomarańczowego :) A tego puzzla zapewne znajdę, gdy tylko przekopię się przez zawartość torebki, w której mi się wysypała układanka :)
A tak poza tym wydaje mi się, że to doskonale obrazuje mój roztrzepany charakter – zapytajcie Franka – toć ja wiecznie czegoś szukam albo zapominam (czegoś, nie o czymś :)) !