*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 21 maja 2014

Koniec świata czy pozytywna rewolucja?

Jesteśmy tutaj rok. A właściwie ja jestem, bo Franek dojechał później, no ale mentalnie jednak jesteśmy. W niedzielę 11 maja mieliśmy dokładnie trzysta sześćdziesiąty piąty dzień reszty mojego życia. Zabierałam się do tej notki kilkakrotnie, ale myślę, że czas najwyższy, żeby zmierzyć się z oceną tego roku...
Kiedy w styczniu ubiegłego roku dowiedziałam się, że dział logistyki naszej firmy zostanie przeniesiony z Poznania do Warszawy, ale przełożonym bardzo zależy na tym, żebym przeniosła się razem z nim, właściwie świat mi się zawalił. Może teraz brzmi to zbyt dramatycznie, ale tak właśnie było - mieliśmy konkretne plany, marzenia, wszystko zmierzało w jednym kierunku, wydawało się, że osiągnęliśmy tę upragnioną stabilizację... A tu wiadomość, która zatrzęsła naszym światem. Nigdy nie przeżyłam takiej rewolucji i nigdy nie miałam poważniejszego dylematu... Nie wyobrażałam sobie wyjechać z Poznania, nie wyobrażałam sobie życia z dala od bliskich i znajomych, nie wyobrażałam sobie, że Franek mógłby zrezygnować z pracy. Ale jeszcze bardziej nie wyobrażałam sobie zostać bez pracy, nie wyobrażałam sobie, że pozycja, którą tyle czasu sobie wypracowywałam (i która została zauważona) w firmie po prostu nie będzie miała ciągu dalszego, nie wyobrażałam sobie - to przede wszystkim - świadomie zrezygnować z takiej szansy. Otrzymywałam propozycję poważnego awansu, miałam zostać kierownikiem działu, co wiązało się oczywiście z dużą podwyżką (której duża część miała być rekompensatą za to, że się przeniosę), ale przede wszystkim z nowymi wyzwaniami, z okazją do nauczenia się wielu nowych rzeczy i do zdobycia doświadczenia. Przypuszczam, że do końca życia żałowałabym, że ją odrzuciłam - jestem po prostu na to zbyt ambitna. Co nie zmieniało faktu, że dylemat pozostawał, a serce mnie bolało z żalu za utraconą wizją spokojnej przyszłości... Jednak decyzja dojrzewała w nas sama. Nawet trudno powiedzieć, że ją podjęliśmi, bo ona po prostu przyszła. Nie było momentu, że powiedzieliśmy sobie - tak, jedziemy... Po prostu wszystkie nasze świadome i podświadome działania do tego zmierzały...

Teraz już wiem, że nie było żadnego końca świata. Szybko doszłam do tego wniosku. Właściwie od razu po przyjeździe tu stwierdziłam, że nie doskwiera mi 90% rzeczy, których się obawiałam. Nie wiem na czym to polega - może po prostu to jest kwestia tego, że z założenia nie żałuję swoich decyzji dotyczących mojego życia - w każdym razie, sama byłam zdumiona tym, jak dobrze sobie radzę. Nie biadoliłam, że musiałam rzucić wszystko i przyjechać do Podwarszawia, gdzie jestem sama, samiuteńka, nie dołowałam się, nie rozpamiętywałam, nie żałowałam. Wręcz cieszyłam się nową sytuacją i widziałam w niej niemal same pozytywy. Czasami w piątkowe popołudnie (gdy Franek przyjeżdżał dopiero w sobotę rano lub w ogóle nie mógł) nawiedzał mnie lekki smutek - ale tak mam prawie zawsze w piątki, gdy nigdzie nie jedziemy :P
Później niestety okazało się, że u mnie w firmie nie wszystko będzie tak, jak miało być i wszystkich nas zaskoczyła pewna informacja, która do dziś nie ma rozstrzygnięcia. To nieco zburzyło ten mój spokój z jakim podchodziłam do tej przeprowadzki.
Wiecie, że kolejne miesiące bywały różne i wiele niedobrego się nam przydarzyło. Nie chodzi oczywiście o nieszczęścia, ale jednak te wszystkie trudności, która jedna po drugiej wyskakiwały nam na drodze, gdy tylko wydawało się, że widać światełko w tunelu... 
Ale jedno muszę stwierdzić z całą stanowczością - nigdy, ani razu nie pożałowałam, że jednak zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj! Franek, sfrustrowany swoją chorobą i brakiem pracy, już był tego bliski, a mnie ze względu na niego przeszło przez myśl, czy przypadkiem nie poświęciliśmy zbyt wiele, ale nadal uważałam, że nie mogło być inaczej.

Jak wiecie, ostatnio rozwiązał nam się jeden poważny problem i naprawdę wiele się zmieniło wraz z zatrudnieniem Franka na stałe w Nie-Zielonej Firmie. Całkowicie opuściły nas myśli, że może rok temu postawiliśmy nogę nie na tej ścieżce. Franek robi to, co tak bardzo lubi - nie ma dla niego lepszej pracy. Cieszymy się więc, że udało się osiągnąć ten cel, który wydawał się kiedyś nieosiągalny. 
Jeśli chodzi o moją sytuację, nadal się nic nie wyjaśniło. Okazało się, że pewne rutynowe działania wzięłam za coś więcej i myślałam, że coś się może rozstrzygnie. Tymczasem okazało się, że jeszcze nie tak szybko... I właściwie teraz stwierdzam, że choć dobrze byłoby wiedzieć, że zakończenie jest pozytywne, to lepsza niepewność w takim wydaniu (mamy z czego zaoszczędzić, nie stresujemy się, co przyniesie jutro) niż zła wiadomość. Jeśli więc miałoby się skończyć źle (odpukuję!), to lepiej niech ta w miarę stabilna niepewność trwa. Fakt, że nie możemy cały czas zaplanować pewnych rzeczy... Ale z drugiej strony Franka praca pozwoliła nam na to, żeby choć trochę starać się żyć, jakby nic nad nami nie wisiało. Chwilowo więc ignorujemy tę chmurę i po prostu przyzwyczajamy się, że niebo nie może być tak całkiem błękitne.

Wiem, że wiele z Was nie do końca rozumiało, dlaczego właściwie aż tak się tym wszystkim stresowaliśmy. Ja przyznaję, że teraz to rzeczywiście wyglądało już całkiem przyjemnie - tylko, że zawsze po wszystkim człowiek się orientuje, że nie było tak źle... A kiedy znajduje się w samym środku burzy, to nie jest łatwo zapanować nad emocjami. Denerwowaliśmy się, bo nie mieliśmy jasnego komunikatu, że Franek tę pracę dostanie. Do tego nie chcieliśmy palić mostów w poprzedniej firmie, a naprawdę trudno było Frankowi grać na dwa fronty nie przyznając się do tego. W dodatku martwiliśmy, co się tym, co może się wydarzyć u mnie. Komuś, kto stoi z boku rzeczywiście może się wydawać, że przecież nic takiego się nie działo - ale wiecie, to trudno wytłumaczyć, bo trzeba po prostu być w takiej sytuacji, gdy człowiek próbuje sobie poukładać jakoś życie, stara się od roku zacząć wszystko od nowa i ciągle brakuje mu kilku elementów układanki. Cały czas stoimy na niepewnym gruncie i na dłuższą metę samo to może być po prostu stresujące i frustrujące. A gdy sobie uświadamiamy, że to wszystko mogło być na nic i znowu dostaniemy po łbie, to strach jeszcze bardziej chwyta za gardło...
Na szczęście na razie trochę puścił. Nie mówię, że odpuścił. Ale staramy się na razie skupić na innych rzeczach. Nadal trochę boimy się za bardzo cieszyć z tego, co jest teraz, ale jednocześnie nadzieja, że może jednak to początek dobrej passy jest coraz większa...

Podsumowując tę moją długaśną, ale potrzebną notkę - żadnego końca świata nie było. Rewolucja za to i owszem - choć rzeczywiście raczej pozytywna. Ale jeszcze ostatecznego happy endu nie ma i tego nam właśnie brakuje. Czujemy ogromną potrzebę, aby wreszcie móc tak całkowicie odetchnąć i nie martwić się, że znowu żyjemy w jakiejś bańce mydlanej, która zaraz pryśnie. Ale cieszy nas, że i tak wiele rzeczy zakończyło się póki co pomyślnie, to po prostu daje siłę.