*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 15 grudnia 2015

Długa notka, ale nie dało się inaczej.

Nie miałam czasu wczoraj pisać nic więcej, więc aby nie zostawiać tylko krótkiej sensacyjnej wiadomości, zamieściłam tylko ten horoskop, bo to akurat niesamowity zbieg okoliczności :)
A sensacyjną wiadomością jest to, że dostałam pracę. Associate Sales Executive (nie pytajcie mnie jak to się tłumaczy :)) w firmie specjalizującej się w branży IT to będę ja od 11 stycznia. Jest to wiadomość o tyle sensacyjna dla mnie, że znalezienie tej pracy zajęło mi niecałe dwa tygodnie (od momentu samego wysłania CV, ale wcześniej się do całego procesu musiałam przygotować, o czym napiszę później) i że zdążyłam pójść raptem na jedną rozmowę kwalifikacyjną i od razu mnie chcą :P Nie zdążyłam za to tego jeszcze przyjąć do wiadomości, absolutnie! Ogólnie to dziwnie mi jest, bo tak obiektywnie to się oczywiście bardzo cieszę, subiektywnie jest dużo gorzej, ale o emocjach pewnie jeszcze teraz będzie nie raz.

Nie zdążyłam się jeszcze pochwalić tym, że zaczęłam szukać pracy, nie dlatego, że to była jakaś wielka tajemnica (jaka to tajemnica, skoro to było w jakiś sposób oczywiste :P), tylko najpierw był to dla mnie bardzo trudny temat, a potem jak się już za to zabrałam, to nie miałam czasu, żeby opisać wszystko od początku. Myślałam, że na spokojnie przez święta nadrobię, a tu się okazuje, że moje poszukiwania właściwie się skończyły.

No to od początku, przynajmniej pokrótce... 
Jeszcze kiedy byłam w ciąży, wyobrażałam sobie, że będę musiała szukać pracy najpóźniej na początku drugiego półrocza urlopu macierzyńskiego, czyli w okolicach lipca. Niepojęte było dla mnie, że będę bez pracy i w dodatku będę w stanie siedzieć w domu stresując się tą myślą, bo przecież pracy można szukać nawet kilka miesięcy. Wyobrażałam sobie to wszystko, ale tak naprawdę bez konkretów, bo te odsuwałam na później. Nie chciałam się przejmować tym za wcześnie i dodawać sobie zmartwień, o czym Wam parę razy wspominałam. Potem przyszedł lipiec i wakacje z rodzicami, wtedy zaczęłam rozmyślać o tym, że po powrocie zacznę działać w kierunku szukania pracy, ale muszę przyznać, że sama myśl na ten temat wręcz nie paraliżowała. Bałam się tego wszystkiego, nie wiedziałam od czego zacząć (to znaczy wiedziałam, że trzeba zacząć od zastanowienia się, co z Wikingiem, ale nadal nie wiedziałam, jak to zrobić), nie wiedziałam, co robić. To naprawdę były dla mnie przykre myśli i odsuwałam je tak długo, jak mogłam. Nie mogłam dłużej niż do drugiej połowy września, bo wtedy już bardziej przerażająca stała się świadomość, że nic w tym kierunku nie robię :) Zadzwoniłam więc do mojej byłej szefowej, bo potrzebna była mi pewna informacja. Trochę pogadałyśmy o różnych sprawach a szefowa powiedziała, że jak już się stwierdzę, że w ciągu miesiąca będę w stanie znaleźć pracę, to żebym do niej zadzwoniła, to ona może akurat będzie miała coś u siebie (założyła działalność) albo komuś mnie poleci. Wtedy chyba po raz pierwszy usiedliśmy z Frankiem i zastanowiliśmy się nad konkretnymi terminami. Doszliśmy do wniosku, że aż tak nam się nie spieszy - kwota, którą dostawałam z ZUSu była na tyle wysoka, że stwierdziliśmy, że skoro miałabym pracować za podobne pieniądze, to lepiej jeszcze poczekać i pobyć z Wikingiem, a potem ewentualnie pojechać na rezerwie. Poza tym wtedy też pomyśleliśmy o tych moich drugich wakacjach w Miasteczku - wiedzieliśmy, że taka okazja się już raczej nie powtórzy i nie ma sensu dobrowolnie z tego rezygnować. Postanowiliśmy więc, że w połowie października wyjeżdżam, a w Miasteczku poszukam w internecie informacji o opiekunkach, zorientuję się trochę na rynku pracy i przede wszystkim skompletuję porządnie dokumenty, które będą mi potrzebne później. Podeszłam do tego na luzie, ale lepiej mi się już zrobiło, kiedy miałam konkretny cel. Udało mi się zrealizować, to, co było najważniejsze i poczułam się lepiej, choć jeszcze jednak nie byłam gotowa na konkretne działania. To był czas, kiedy naprawdę dobrze było mi z Wikingiem i nie chciałam myśleć o zostawianiu go. Poza tym okazało się jeszcze, że Franek ma wziąć ten zaległy urlop w listopadzie, więc wszystko nam się przesunęło w czasie. Nie ukrywam też, że po cichu chyba cały czas liczyłam na to, że jakoś to będzie i na to, że szefowa gdzieś się za mną wstawi. Znam ją, znam jej metody działania i wiem, że lubi zatrudniać ludzi sobie znajomych, więc ta myśl podnosiła mnie na duchu.

Konkretnie zaczęliśmy działać zgodnie z ostatecznym postanowieniem w połowie listopada, kiedy to wróciliśmy z urlopu w Poznaniu, a Frankowi jeszcze został tydzień wolnego.  Zaczęliśmy od przeanalizowania rozkładu naszych wydatków w ostatnim czasie. Potem wzięliśmy się za szukanie niani. Na pewno będę jeszcze o tym pisać, więc proszę, na razie nie zadawajcie za dużo pytań na ten temat, żebym nie musiała pisać dwa razy :))
 Teraz tylko napiszę: dlaczego nie żłobek, przeciwko któremu generalnie nic nie mam? Po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej Wiking zacząłby łapać infekcje i chorować. Nie mogłabym iść do pracy, a potem zaraz na początku brać zwolnienia, żeby opiekować się dzieckiem. U Franka też byłoby to trudne, a jak wiadomo, dziadków nie mamy na podorędziu. Poza tym mimo wszystko wydawało mi się, że na dobry początek lepiej, żeby taki mały Wiking miał do dyspozycji jakąś dochodzącą ciocię "w całości", niż musiałby się nią dzielić z innymi dziećmi. A inna sprawa, że nie orientuję się, jak to jest, ale nabór do żłobków chyba jest od września i nie da się tak od połowy roku? No, ale to już i tak było na tyle nieistotne, że nawet tego nie sprawdzałam.
Zaczęłam się więc orientować skąd wziąć nianię i ostatecznie stwierdziłam, że najwygodniej, najpewniej i najszybciej - mimo, że nie najtaniej (choć czas to pieniądz, więc kto tam wie?:)) będzie skorzystać z pomocy agencji. Zadzwoniłam na początku do paru, żeby się zorientować, jak to w ogóle wygląda i jedna z nich (w dodatku najtańsza, ale moim zdaniem najlepiej wiedząca, jak pozyskać klienta :)) od razu zapytała mnie o nasze oczekiwania i sytuację. Bez podpisania umowy wysłała nam niezobowiązująco profile kilku kandydatek i dzięki temu ostatecznie się zdecydowaliśmy, bo to już był konkretny konkret, że tak to nazwę :D
Mniej więcej wtedy też wzięłam się już tak porządnie za odświeżenie CV, zadzwoniłam do byłej szefowej, i wysłałam jej je (wiedziałam już, że ona sama nie ma akurat nic dla mnie, ale mówiła, że komuś mnie poleci). Poza tym rozpuszczałam wici, że szukam pracy i zostawiłam CV u koleżanki, którą poznałam na zajęciach Wikinga, a która pracuje w agencji pośrednictwa pracy.
Można więc powiedzieć, że jeśli chodzi o samą operacją "margolka wraca do pracy" coś się zaczęło dziać mniej więcej od listopada. Zaczęłam luźno przeglądać ogłoszenia, zalogowałam się na kilku portalach, zaznaczyłam sobie niektóre oferty itd. Czas płynął szybko, mieliśmy jeszcze kilka spraw do załatwienia, dopóki jestem w domu, więc ostatecznie postanowiliśmy, że do 1 grudnia będziemy mieli wszystko podomykane na tyle, że spokojnie będę mogła wysłać pierwszą aplikację. 
Tak naprawdę najdłużej największym moim dylematem było - czego szukać najpierw, pracy, czy niani? Pani w agencji poleciła mi, żeby jednak pracy, bo o nianię będzie łatwiej. Dlatego też z zaproszeniem pań do nas do domu na rozmowę kwalifikacyjną wstrzymaliśmy się do momentu, kiedy trochę ogłoszeń już powysyłam. Castingi odbyły się w ubiegłym tygodniu, odczucia mieliśmy pozytywne i dość szybko, trochę chyba intuicyjnie, zdecydowaliśmy się na jedną dziewczynę, chociaż od razu wszystkim zapowiadaliśmy, że dopóki  nie mam pracy, nie ma mowy o zatrudnieniu. 
Również w ubiegłym tygodniu zadzwoniono do mnie z jednej firmy, do której wysłałam aplikację i zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa była w piątek i to właśnie wtedy Dorota musiała się zająć Wikingiem - nie pisałam Wam, po co jadę, bo same widzicie, ile miałabym przy tej okazji wyjaśnień :) Jak już coś piszę to wolę konkretnie, a ciągle nie miałam czasu, żeby tak porządnie usiąść, zebrać myśli i opisać wszystko tak, jak teraz. Poza tym, nie spodziewałam się, że w ogóle coś z tego wyjdzie - no bo jak to? Pierwsza rozmowa i od razu sukces? Mimo, że odczucia po spotkaniu miałam pozytywne i wydawało mi się, że zrobiłam dobre wrażenie, to przecież sama doskonale wiedziałam, że raptem parę dni wcześniej zdecydowaliśmy się na jedną nianię, a nie na drugą, tylko dlatego, że tak czuliśmy :) 

Wczoraj wieczorem okazało się, że to ze mną firma chce współpracować i zostałam o tym poinformowana telefonicznie. Wszystko brzmi pięknie, że tak nam się udało ze wszystkim zgrać w czasie (bo przecież jeszcze musi być czas na to, żeby Wiking oswoił się z nianią i go mamy) i ogólnie to naprawdę niesamowity zbieg sprzyjających okoliczności. Gdzie jest haczyk? No, haczyk jest, choć chyba jednak niewielki. Wynagrodzenie, które proponują mi na początek (bo niby jest szansa na więcej w późniejszym okresie) jest nieco niższe niż to, które podałam na rozmowie jako minimum. To jest i tak trochę więcej, niż dostawałam  przez ostatnie pół roku z ZUSu i więcej, niż dostaje Franek. Znowu więc obiektywnie rzecz biorąc, nie mogę narzekać. Po prostu punkt widzenia zależy od punktu siedzenia :) To jest sporo mniej, niż dostawałam w poprzedniej pracy po przeprowadzce (ale to było do przewidzenia, że tyle to nigdzie nie dostanę:)) i chyba też jednak stosunkowo niewiele, jak na standardy warszawskie. Z drugiej jednak strony, gdyby złożono mi taką ofertę na przykład po pół roku bezowocnego szukania pracy, to wzięłabym z pocałowaniem ręki :P Generalnie więc pomyślałam, że trzeba mieć trochę pokory wobec życia, lepiej mieć nieco mniej, niż zakładałam, niż nie mieć wcale :) A jak mi się nie spodoba, to przecież lepiej szukać nowej pracy z perspektywy osoby pracującej niż bezrobotnej. 
Pozytywnie na pewno nastraja to, że tak szybko udało się znaleźć pracę oraz to, że stanowisko będzie dopiero tworzone. Po raz kolejny więc będę od podstaw uczestniczyć w organizacji pracy biura od podstaw, a bardzo to lubię, bo myślę, że to zdecydowanie lepsze, niż przejmować po kimś obowiązki i niejako wskakiwać w biegu do jadącego pociągu. Poza tym moje nowe miejsce pracy będzie miało całkiem przyjemną lokalizację, biurowiec znajduje się w centrum Warszawy, dzięki czemu będę mogła tam swobodnie dojechać komunikacją miejską w jakieś 30-40 minut. Jak na dojazd z Podwarszawia to rewelacja, lepiej nawet niż moje dojazdy za czasów poznańskich. Idealnie też się złożyło, że zacznę pracę dokładnie wtedy, kiedy kończy się mój urlop macierzyński (no niemal dokładnie, ale po prostu utarło się, żeby zaczynać w poniedziałek a nie piątek ;))

Tak, jak już wspomniałam, ta informacja mnie trochę odurzyła. Z jednej strony mi ulżyło i cieszę się, z drugiej, jak to zwykle bywa ze mną, bardzo boję się tych zmian. W tym wypadku nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo przecież chodzi nie tylko o mnie. Co tu dużo mówić, pewnie doświadczam tego, co pewnie większość matek wracających do pracy po urlopie macierzyńskim i jest mi po prostu żal. Byłam z Wikingiem niemal non stop od jego urodzenia (a wcześniej to nawet non stop :P), a teraz muszę go zostawić :( Taka jest jednak kolej rzeczy i choć zawsze wyobrażałam sobie, że to musi być trudne (nawet pomimo tego, że zawsze angażowałam się w moją pracę, a może właśnie dlatego, zawsze widziałam ogrom tego dylematu), to jednak te uczucia trochę mnie przerastają teraz, bo wyobrażać sobie coś, a tego doświadczać to co innego. Ale o tym na pewno będę jeszcze pisać nie raz.

Wracając do notki wczorajszej. Śmiałyśmy się z Dorotą, że to dobry znak, ale wczoraj naprawdę dziwnie mi było, kiedy stwierdziłam, że to był horoskop zdecydowanie dla mnie. W dodatku tekst o tych negocjacjach we wtorek (powiedziano mi, że to we wtorek się dowiem o rezultacie rozmowy) - może powinnam tam dzisiaj zadzwonić i zapytać, czy nie zdecydują się jednak na 300 zł podwyżki? :P Eee, lepiej nie kusić losu :)