*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 20 września 2012

I ponieśli suknię z welonem...

Stwierdzam, że tymi moimi codziennymi notkami w ostatnim czasie rozpuściłam Was jak dziadowskie bicze :) A przynajmniej część z Was, tę najbardziej niecierpliwą.
Teraz w zasadzie też chętnie bym pisała więcej, ale ciągle jest coś do zrobienia, a poza tym tak bardzo pogrążam się we wspomnieniach ostatnich dni i delektuję się byciem żoną, że aż nie umiem o tym pisać :)

Zresztą, przecież wiecie, że nie lubię opisywać żadnych wydarzeń :) Choć, rzecz jasna, dla własnego ślubu na pewno zrobię wyjątek. Przygotujcie się na całą serię notek o tematyce nadal ślubnej, bo jeszcze trochę na ten temat do powiedzenia mam :)

A dzisiaj po prostu napiszę, że było pięknie. Ja wiem, że każda para młoda uważa swoje wesele za najlepsze, ale mnie nie o to chodzi - nie porównuję naszej uroczystości z innymi, ale po prostu lepiej nie mogliśmy sobie tego nawet wymarzyć :) Wszystko wspaniale się udało, goście dopisali, wszyscy bardzo dobrze się bawili - nawet kamerzystka i zespół stwierdzili, że mamy bardzo fajnych gości. Goście natomiast uznali wesele za bardzo udane - chwalili nasz zespół i zachwycali się jedzeniem. Moje koleżanki powiedziały, że przez kolejne dziesięć lat nie mają zamiaru wychodzić za mąż, bo tak wysoko postawiliśmy poprzeczkę, że najpierw wszyscy muszą zapomnieć o naszym weselu, a dopiero potem one mogą wyprawiać swoje :) Naprawdę nie spodziewałam się aż takich pochwał! Poza tym, że to było MOJE wesele, wydawało mi się ono zupełnie zwyczajne :) Po prostu takie, jakie powinno być. Chociaż... było chyba nieco lepiej, niż sobie wyobrażałam :) Bałam się, że będę czuła się chwilami skrępowana, że nie będę się bawiła tak dobrze, jak powinnam... Wszelkie moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. Wcale się nie stresowaliśmy! W żadnym momencie - i dzięki temu wszystko szło nam jak z płatka. Byliśmy swobodni, spontaniczni i bawiliśmy się świetnie na własnym weselu :) Cieszyliśmy się każdą chwilą i byliśmy świadomi każdego momentu. Pięknie było, niczego bym nie zmieniła.

Nawet pogoda nam dopisała, choć obiektywnie rzecz biorąc idealna nie była. Ale jednak nam pasowała. Rano było pięknie, a później niebo całkiem się zachmurzyło i tylko chwilami się przejaśniało. Słoneczko czasami wyglądało zza chmur, ale przyznam uczciwie, że wcale nie miało to dla mnie tak dużego znaczenia, jak mi się wcześniej wydawało, że będzie miało :) A Flo. miała rację, kiedy pisała mi, że niezależnie od temperatury, mnie będzie ciepło. Nie dowierzałam, ale jednak okazało się, że to prawda! Wiele osób trzęsło się z zimna w swoich żakietach, a ja w sukience bez ramion i cienkim bolerku w ogóle nie czułam chłodu! Ani przez moment. 
Gdy jechaliśmy z kościoła do restauracji, zaczęło lekko padać. Ot, taka mżawka. Ale nie przejęliśmy się tym, wręcz uczyniliśmy z tego nasz atut - opuściliśmy dach w samochodzie i rozłożyliśmy naszą białą, ślubną parasolkę. Kiedy goście zobaczyli nas wjeżdżających na podjazd usłyszeliśmy tylko brawa i zbiorowy okrzyk "wooow". Zrobiliśmy wrażenie :) Nie byłoby tego efektu bez tej mżawki, która zresztą za chwilę odeszła. Już po obiedzie, gdy wyszliśmy nad staw przy restauracji, żeby zrobić sobie profesjonalne zdjęcia nie było po nim śladu. A nawet wyszło piękne słońce - jak na zawołanie :) Tak więc pogodę naprawdę mieliśmy wspaniałą, taką naturalną i w swej niedoskonałości - doskonałą, bo przecież w życiu też nie wszystko jest idealne :) A kiedy następnego dnia żegnaliśmy się z gośćmi w pełnym słońcu, stwierdziliśmy, że jednak byłoby za gorąco.

Naprawdę, przyznać muszę, że chociaż czekałam na ten dzień bardzo długo, a w myślach przerabiałam tysiące scenariuszy i wyobrażałam sobie, jak to będzie, rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Zdecydowanie był to jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.

Dodam jeszcze, że totalnie zaskoczyła mnie obecność Finansowego na ślubie! Warszawa słowem się nie zająknęła, że planują wysłać "delegację". Tego się nie spodziewałam! Finansowy w imieniu całej ekipy złożył nam życzenia i wręczył prezent, ale nie dał się zaprosić na obiad. Niemniej jednak to była ogromna niespodzianka. Bardzo miła zresztą :)
A skoro już jesteśmy przy pracy - gdy wróciłam wczoraj do biura, kolega stwierdził, że beze mnie ta firma nie funkcjonuje :P Jak tylko poszłam na urlop, wszystko się im posypało, a to raporty nie wychodziły, a to połączenia z internetem nie mieli, a to się zamówienia blokowały... :) Koniec końców jednak sobie poradzili, a ja zdołałam dziś nadrobić wszystkie zaległości. W poniedziałek natomiast szykuje mi się audyt. Ale przecież dobrze będzie, bo dlaczego ma nie być, skoro dobrze wykonuję swoją pracę? :))

Od pięciu dni jestem więc już Panią Frankowską. Miałam już okazję użyć mojego nowego nazwiska - podpisywałam się na fakturze i kupiłam nowy karnet na aerobik. Nie powiem, dziwnie mi :) Ale będę się przyzwyczajać.
Franek natomiast bardzo szybko wszedł w rolę zięcia :) Myślałam, że z naszej dwójki to właśnie on będzie miał większe opory przed zwracaniem się do moich rodziców "mamo" i "tato". Nic z tych rzeczy. Już w niedzielę można było usłyszeć: "niech mama zaczeka" albo "czy mógłby tata podać...?" :) Ja jeszcze nie miałam okazji sprawdzenia się w roli synowej :))

Ps. Na komentarze pod poprzednimi notkami cały czas odpowiadam :) Jest szansa, że już jutro będę z nimi na bieżąco :)