*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 13 lutego 2015

Zmierzamy ku końcowi

Trochę mnie tu nie było, dawno nie odnotowałam takiej przerwy :) Skorzystałam z tego, że była u nas teściowa i w wolnych chwilach zajmowałam się kilkoma sprawami, na które ostatnio nie mam w ogóle czasu, ponieważ bardzo absorbuje mnie taki mały ktoś :) Poza tym tę notkę pisałam na raty przez kilka dni - możecie więc ją sobie też na raty przeczytać, bo chyba jeszcze tak długiej w historii mojego bloga nie było :) Ale stwierdziłam, że już dość tej opowieści w odcinkach i nie będę notki dzielić :)

Wspomnę jeszcze, że sytuacja mojej koleżanki potwierdzałaby to, co pisałam w ostatniej notce - Karola ma cukrzycę ciążową i termin porodu na 14 lutego,czyli jutro. Wczoraj z nią rozmawiałam i pytałam, czy coś się dzieje. Na razie nic i lekarze jej zapowiedzieli, że jeśli do czternastego nie urodzi, to od razu w niedzielę ma się zgłosić do szpitala i będą indukować poród siłami natury. Więc nie wywołują przed terminem, ale nie czekają aż samo się ruszy po terminie. W moim przypadku zapewne byłoby tak samo, więc kto, wie, może dzisiaj zamiast miesięcznego niemowlaka mielibyśmy w domu dopiero półtoratygodniowego noworodka (przy założeniu, że wywoływanie też trwałoby ten tydzień :)) Ale w sumie dobrze, że już mamy za sobą ten miesiąc :)

Wracając do mojej opowieści:
Wróciłam z tej kaplicy, ledwo zdążyłam się umyć i przyszła położna, żeby podłączyć mnie, jak co wieczór pod KTG. Położyłam się i zostałam podłączona pod aparaturę, a że nastrój naprawdę mi się bardzo poprawił, pogrążyłam się w pogawędce z dwiema moimi "współlokatorkami". I nagle poczułam coś ciepłego między nogami. W pierwszej sekundzie pomyślałam, że to jakieś plamienie po badaniu, ale za moment się zreflektowałam, że jest tego dużo za dużo! Czułam, jakbym się zsikała dosłownie. Zadzwoniłam po położną, zbadała mnie i stwierdziła, że to nie wody. Ale nie bardzo wiedziała co, powiedziała, że po zapisie zbada mnie jeszcze raz w gabinecie. Po prawie godzinie siedziałam/leżałam (no wiecie jak to jest :)) na fotelu ginekologicznym, a położna szukała mojej szyjki... Długo to trwało - to znaczy badanie długo trwało, ale okazało się, że to jednak wody płodowe. Za chwilę zawołała drugą położną i trochę mnie tym zestresowała, zwłaszcza, że minę miała jakąś niepewną - poprosiła ją, żeby ta zadzwoniła po lekarza. Zanim się zjawił, pierwsza położna dalej czegoś szukała w wiadomym miejscu, druga natomiast szukała aparaturą na moim brzuchu tętna dziecka. I w tym momencie Tasiemiec napędził nam niezłego stracha, bo nie było słychać NIC przez dobrą chwilę. Ale wreszcie się udało znaleźć dzieciaka, który się gdzieś zaszył - wtedy dopiero położne się przyznały, że już myślały, że coś jest nie tak... Przyszedł lekarz, pierwsza położna do niego podeszła i coś tam poszeptała, z czego usłyszałam, że czuje główkę i coś jeszcze, może rączkę? Lekarz mnie zbadał, później jeszcze zrobił mi USG, po czym zapytał, czy jest miejsce na porodówce. Nie było, ale miało się znaleźć za godzinę... Rezerwowali mi miejsce, a tymczasem ja wróciłam na salę pod KTG. Wtedy to właśnie napisałam Wam, co się dzieje :) Nudziło mi się, a byłam zbyt podekscytowana, żeby czytać, więc najpierw zadzwoniłam po Franka, a potem chwyciłam za tableta.
Tuż przed północą przyszły po mnie położne z bloku porodowego. Franek już na mnie czekał na korytarzu przed wejściem na oddział. Zaprowadzono nas do "naszej" sali porodowej i kazano się rozgościć. Zostałam podłączona pod kroplówkę i znowu zapis KTG, co chwilę przychodziła położna i pytała, czy czuję skurcze. Mówiłam, ze nie bardzo. W końcu około drugiej położna powiedziała, że proponuje, abyśmy przemyśleli jej radę - Franek jedzie do domu się wyspać i ja też próbuję się przekimać na tym łóżku porodowym, bo jej wygląda na to, że nic się nie zacznie dziać do rana, a tak będziemy wykończeni, kiedy przyjdzie co do czego... I rzeczywiście, Franek pojechał do domu. Ja próbowałam spać, ale łatwe to nie było, bo jakieś tam skurcze jednak miałam - nie bardzo silne, ale jednak mnie budziły co te piętnaście minut. Około szóstej ocknęłam się już na dobre z tego sennego majaczenia, po dwóch godzinach nareszcie odłączyli mnie od aparatury i mogłam iść do toalety! Tyle płynu we mnie wlali, że pęcherz mi już pękał.

Od dziewiątej skurcze stawały się coraz bardziej bolesne i nie mogłam doczekać się Franka, który przyjechał dopiero po 10tej. No, ale przynajmniej on się wyspał. Skurcze już mnie naprawdę bolały, ale zarówno położna, jak i lekarka mówiły, że nie widać tego po mnie. Zapytałam więc przerażona, czy to oznacza, że będzie gorzej?? Odpowiedziały mi, że różnie bywa, każda pacjentka jest inna i nie ma co porównywać. Odpowiedź przyszła za jakieś dwie godziny - otóż było duuużo gorzej! Tak, chyba od południa ból był naprawdę nie do zniesienia, a skurcze przychodziły co dwie minuty - potem częściej, ale już nawet nie miałam głowy do tego, żeby to liczyć. Weszłam pod prysznic, ciepła woda łagodziła trochę ból, nie chciałam więc spod niego wyłazić, ale musiałam, bo znowu przyszedł czas na zapis KTG. Myślałam o nim z przerażeniem, ale na szczęście nie musiałam się kłaść na łóżko (kiedy leżałam ból był nie do zniesienia), tylko mogłam siedzieć na dmuchanej piłce. Ale już kolejne badanie musiało się odbyć na leżąco. Ledwo wytrzymywałam, gdy najpierw pani doktor, a później jeszcze dwie położone sprawdzały, czy jest jakiś postęp. Niestety cały czas niewielki - szyjka co prawda trochę się odgięła od tylnej pozycji, ale nadal była długa i miała małe rozwarcie. Podebatowano trochę nade mną, zażartowano, że mam skarpetki pod kolor majtek (a to nie był komplet :P) i stwierdzono, że następne badanie za około dwie godziny. W międzyczasie niestety badanie krwi, które miałam wykonane z powodu tego, że wody długo mi odchodziły, a do porodu nie doszło, wykazało, że wdała się infekcja. Oprócz oksytocyny i nawadniania dostałam więc jeszcze w żyłę antybiotyk (który niestety nie pomógł jak się później okazało nie ustrzegł biednego Tasiemca od infekcji i dlatego musieliśmy zostać dłużej w szpitalu - tak więc ujemny wynik badania GBS, który miałam dwa tygodnie wcześniej niczego nam nie zagwarantował). 

Tymczasem, choć wydawało się to po prostu niemożliwe, skurcze się nasiliły. I rzeczywiście doznałam tego stanu, o którym czasami słyszałam - że podczas porodu w pewnym sensie się odpływa. Odpłynęłam z bólu po prostu. Wcześniej nie bałam się porodu. Bałam się innych rzeczy - że będę w domu sama, kiedy się zacznie, że nie będę wiedziała, że to już, że nie przyjmą mnie do tego szpitala. Te obawy odeszły, gdy zostałam przyjęta na oddział i zastąpiła je jedna - że nie zdążymy z porodem przed końcem frankowego urlopu, ale samego porodu i bólu się nie bałam. Oczywiście nie podchodziłam do tematu zupełnie na luzie, ale myślałam sobie, że jakoś to będzie, że dam radę, przecież nie ja pierwsza i nie ja ostatnia, że jakoś to przeżyję itd. Ale teraz przyznaję - CZEGOŚ TAKIEGO TO JA SIĘ W ŻYCIU NIE SPODZIEWAŁAM! Nie sądziłam nawet, że ból może być tak nieznośny! On jest tak niewyobrażalny, że nawet teraz - paradoksalnie - nie mogę go sobie przypomnieć! :) Potem nie pomagał już prysznic, nie pomagały też woreczki, które położna mi systematycznie podgrzewała i "montowała" na krzyżu i w podbrzuszu. Nic nie pomagało. To znaczy - łagodziło to trochę ból, ale on był tak ogromny, że ta ulga była ledwo odczuwalna. Zaczęłam już nawet gadać jakieś głupoty (choć tylko ja wiem, ile głupot pomyślałam, ale jakimś cudem się powstrzymałam i nie powiedziałam ich położnej i lekarzom :)) Doszło też do tego, że mówiłam, że nie dam rady, że na pewno nie dam rady! Najpierw mówiłam to Frankowi, później położnej, która odpowiedziała: "jak to nie da pani rady, pani Małgosiu!? przecież jakoś tego Wiktorka na świat trzeba sprowadzić, nie ma innego wyjścia, świetnie sobie pani radzi" W to ostatnie szczerze wątpiłam. Położna poleciła mi krzyczeć przy skurczach. Nie mogłam się jakoś na to zdobyć - zaczęła więc krzyczeć razem ze mną i doradzała mi, jak to robić :) Na początku czułam się niepewnie. Potem usłyszałam za ścianą podobne krzyki, więc dodało mi to animuszu. A później to już mi było wszystko jedno :P Frankowi mówiłam, że umieram z bólu i słowo daję, że miałam takie wrażenie! Kiedy siedziałam na tej piłce, to w krótkich przerwach między skurczami dosłownie odpływałam - nie doznałam nigdy takiego stanu. No, może jak sobie porządnie popiłam.. Ale chyba nawet wtedy nie. Miałam jakieś majaki, jakby sny, ale ja nie zasypiałam, tylko odpływałam w jakąś nicość, jakbym traciła przytomność. A potem czułam, że skurcz się znowu zbliża, otwierałam oczy, podnosiłam głowę - widziałam rozmazanego Franka (który nie wiedział, co ze sobą zrobić z bezradności), wszystko, co widziałam było rozmazane albo podwójne - i z rozpaczą w głosie mówiłam - o nie! znooowuuu! W ręce trzymałam dziesiątkę różańca, myślałam, że skupiając się na modlitwie nie będę czuła bólu - ale gdzie tam! Nie dałam rady dojść nawet do połowy pierwszej "zdrowaśki" - za bardzo bolało. Ale przez całą pierwszą fazę trzymałam ten różaniec w ręce i starałam się skupiać chociaż na paciorkach, skoro na słowach modlitwy się nie dało. W drugiej fazie różaniec przeszedł w ręce Franka, który trzymał go do samego końca. To będzie dla nas bardzo ważny różaniec - obym go nie zgubiła (bo mam do tego tendencję, nawet nie wiem kiedy, wypada mi z kieszeni płaszcza lub kurtki).

Potem było kolejne badanie - tym razem już tylko z położną i choć nadal niewiele się zmieniło, to coś się już trochę ruszyło i była szansa na to, że będzie lepiej. I że dostanę znieczulenie - wcześniej nie wiedziałam, czy będę korzystała z ZZO, ale w tamtym momencie już wiedziałam, że inaczej nie dam rady! Położna powiedziała, że poczekamy jeszcze dwie godziny - a potem wóz albo przewóz - czyli, że lekarz podejmie decyzję o tym, czy są szanse, na poród naturalny, czy jednak będzie cesarka, ze względu na słabą akcję porodową (to już była siedemnasta godzina od momentu odpłynięcia wód oraz szósta godzina odkąd stymulacja oksytocyną została ponownie rozpoczęta - wcześniejsze dawki zostały jakby "anulowane") Położna zasugerowała, żebym usiadła na piłkę z powrotem. Odpowiedziałam, że nie, bo wtedy odpływam i jest mi jeszcze trudniej wrócić do rzeczywistości, jeszcze bardziej boli. Ale położna nalegała - powiedziała, że jeśli mój organizm potrafi się w taki sposób zregenerować choć przez tą krótką chwilę, to mam z tego skorzystać. Poza tym mówiła, żebym się trochę na tej piłce poruszała - kręciła biodrami, w miarę możliwości podskakiwała. Wiedziałam, że powinnam, ale nie mogłam się na to zdobyć - bo ten ruch powodował, że skurcze były częstsze i silniejsze. Oczywiście wiedziałam, że o to właśnie chodzi, ale po prostu nie mogłam... Pomógł mi Franek, który stał koło mnie i mobilizował mnie do tego, żebym się ruszała - mówił, że wie, że boli, ale im więcej skurczów, tym szybciej wszystko pójdzie, tym szybciej dostanę znieczulenie. Franek był moim głosem rozsądku, naprawdę go słuchałam i robiłam, co mówi. 

Odnośnie jego obecności podczas porodu - jestem pewna, że bez niego nie dałabym rady! Byłabym sama w sali (bo przecież położna nie była ze mną cały czas w I fazie), nie byłoby nikogo, kto by mnie mobilizował, komu mogłabym się wypłakać, kogo mogłabym złapać za rękę. Albo nawet kto pomógłby mi się rozebrać i ubrać przy wchodzeniu pod prysznic albo korzystaniu z toalety (kiedy się jest non stop pod kroplówką, to naprawdę nie takie proste), kto by mnie napoił (dosłownie, bo - zwłaszcza w drugiej fazie porodu - Franek po prostu trzymał mi butelkę i wlewał wodę do ust). Kto zawołałby położną, kiedy nie byłam w stanie dosięgnąć przycisku. Sama nawet nie wiem, czy bardziej podziwiam, czy może dziwię się kobietom, które dobrowolnie rezygnują z obecności partnera przy porodzie - ale chyba jednak to drugie. Ze wszystkich "wspomagaczy", to masaż Franka najbardziej łagodził mój ból. Przy każdym skurczu, (uprzedzałam o nim Franka albo on sam widział na zapisie KTG) podchodził do mnie i masował mi plecy w odcinku krzyżowym. I może nie tyle sam masaż był tak bardzo pomocny, ile sam fakt, że skupiałam się wtedy na dotyku Franka bardziej niż na bólu. Poza tym liczyło się wsparcie psychiczne oraz po prostu sama obecność! Porodu nie dałoby się opowiedzieć (choć próbuję to przecież zrobić w tej notce), ale nie musiałam, bo Franek był ze mną i widział, co to znaczy. (Swoją drogą potem powiedział, że szczerze podziwia wszystkie kobiety, które rodziły lub będą rodzić!) Już na zajęciach ze szkoły rodzenia mówił, że trochę się boi obecności przy porodzie - nie widoków, czy wrażeń, tylko tego, że będzie mnie bolało, a on nic nie będzie mógł zrobić. On też to bardzo przeżywał.Widziałam, że chował się od czasu do czasu za ścianką i wracał stamtąd z mokrymi oczami. Czasami chodził razem ze mną po sali, innym razem tylko siedział i obserwował, ale dla mnie to było ważne. Dopytywał położną, kiedy będę mogła dostać znieczulenie. Nawet krzyczał razem ze mną (choć tego nie pamięta :P - jak widać, nawet on doznał swego rodzaju szoku porodowego :D)  Podsumowując - NIE WYOBRAŻAM SOBIE, ŻEBY GO NIE BYŁO! Czułabym się najzwyczajniej w świecie nieszczęśliwa.

Z utęsknieniem czekałam na kolejne badanie. Wydawało mi się, że już go nie doczekam - nie dam rady. I byłam przekonana, że kiedy okaże się, że postępu nadal nie ma, to będę błagać o cesarkę - chrzanić to, że jej nie chciałam. W tym momencie chciałam już tylko, żeby wyjęli ze mnie to dziecko. Godziłam się z tym, że będę musiała przyznać, że nie dałam rady rodzić siłami natury, wtedy było mi naprawdę wszystko jedno. Ekipa przyszła trochę wcześniej niż za dwie godziny - udało się! Szyjka się skróciła, pojawiło się rozwarcie! Już mnie nawet nie pytali, czy chcę znieczulenie - po prostu to wiedzieli (nawet położna stwierdziła, że mimo, że skurcze miałam bardzo silne, to były jakieś mało efektywne) i zawołali anestezjologa. Dostałam jakieś papiery do podpisania, Franek je przeczytał. Ja po prostu podpisałam w ciemno - nie przejmowałam się tym, że może właśnie zrzekam się praw do dziecka, które wkrótce urodzę... (jeszcze jeden argument za tym, żeby ktoś był przy porodzie :)) Miałam szczęście, bo dosłownie po chwili przyszedł anestezjolog. Jemu też trochę pobredziłam. Zagadywał mnie i poszło szybko. Mam wrażenie, że już po chwili poczułam, niewyobrażalną ulgę! Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że to znieczulenie może mieć taki efekt! Niesamowite! NIC MNIE NIE BOLAŁO! Czułam skurcze - bardzo silne, nie dające się opanować, ale mnie nie bolały. Leżałam i odpoczywałam. Wróciła mi trzeźwość umysłu. Świat stał się piękniejszy :D Czułam wręcz jak się w środku otwieram i rzeczywiście, nie minęło chyba nawet pół godziny, kiedy znowu zostałam zbadana przez dwie położne i lekarza i usłyszałam - Pani Małgosiu, rodzimy!

Dostałam polecenie skorzystania z toalety i  przygotowania się do drugiej fazy porodu, która zaczęła się o 18:10. Mój nastrój zmienił się całkowicie, nagle byłam pełna energii i już nie czułam ani, że umieram, ani, że nie dam rady. Zaczęłyśmy (ja i położna, bo teraz już była ze mną cały czas - tzn. do 19tej, bo załapałam się już na trzecią zmianę :P Franek od tej pory stał się już raczej biernym obserwatorem, poza momentami, kiedy chciało mi się pić oraz kiedy miał ogrzewać pieluszki tetrowe na swoim brzuchu) pod drabinkami. I tu faktycznie się moje ćwiczenia przydały, bo potrzebne mi były mocne mięśnie i wytrzymałość - kiedy na przykład miałam przeć w kuckach, trzymając się rękami drabinek i stojąc na piętach z miednicą wysuniętą bardziej do przodu. O dziwo, sam fakt, że poród w tym momencie miał taką właśnie formę spowodował, że czułam się rozluźniona i pozytywnie nastawiona, bo to było trochę jak ćwiczenia fizyczne, które przecież tak lubię. Niemniej jednak miałam wrażenie, że nic się nie dzieje - choć położna wtedy właśnie powiedziała, że to jest tak, że dziecko robi krok do przodu i dwa do tyłu. Później przeniosłam się już na łóżko porodowe i tam próbowałyśmy różnych pozycji (już z inną położną). Wszystko niestety i w tej fazie trwało dość długo. Czułam się coraz bardziej zmęczona. Wytrzymałość to jedno, tego mi nie zabrakło, ale siłaczką to ja nigdy nie byłam i właśnie siły podczas tego porodu mi brakowało. Nie umiałam wypchnąć Tasiemca na ten świat - położne oraz lekarz (którego później już wezwano, skoro druga faza trwała ponad godzinę) kazali mi przeć jeszcze mocniej, a ja już robiłam to ze wszystkich swoich sił! Kazano mi też głośniej krzyczeć, miałam "ryknąć porządnie, a nie jakieś tam miałczenie!" :) - słowa lekarza. Miałam wrażenie, że więcej energii tracę na ten krzyk niż na parcie, ale oni się upierali, że to pomaga. Gardło bolało mnie jeszcze następnego dnia :P Swoją drogą, kiedy lekarz wszedł do sali, popatrzył mi między nogi, potem na mnie, przechylił głowę i się tak ładnie uśmiechnął. Pomyślałam sobie wtedy: "ale przystojniak! a ja taka nieumalowana:P" (chociaż kredką to się maznęłam, ale to było prawie 24 godziny wcześniej). Sił jednak mi brakowało - zawsze byłam raczej słabizną, ale pewnie niewyspanie, zmęczenie całodziennym porodem i fakt, że nic nie jadłam (mogłam tylko popijać sokiem jabłkowym rozcieńczonym wodą, żeby utrzymywać poziom cukru) się do tego przyczyniły. 
 Powoli zaczęłam tracić zapał. Znowu zaczęłam myśleć, że nie dam rady, bo przecież już naprawdę mocniej nie umiałam. Ale wtedy coś poczułam - tym czymś była główka i to dodało mi energii, bo wreszcie coś się zaczęło dziać, a przede wszystkim zaczęłam czuć, że to parcie coś daje, bo czułam, że się przesuwa. Później położna bez uprzedzenia wzięła moją rękę i położyła między nogami - poczułam główkę! pewnie miało mnie to dodatkowo zmobilizować. I rzeczywiście, już niedługo urodziłam główkę i... I to był właściwie koniec. Byłam w szoku, bo myślałam, że główka to dopiero początek i resztę będę rodzić jeszcze dłużej, a tymczasem, kiedy wyszła główka, to reszta praktycznie się wyślizgnęła i już podawali mi Wikinga do rąk! Zawołałam tylko: "to już?" I poczułam niewyobrażalną ulgę, że to już koniec! Pamiętam, że się z tego bardzo ucieszyłam i ten moment, kiedy podawali mi dziecko był rzeczywiście niezwykły, bo to był dla mnie taki szok, ale nie przypominam sobie, żebym doświadczyła czegoś, co mogłabym nazwać najszczęśliwszym momentem w moim życiu. Ale Franek do dzisiaj mówi, że nigdy nie zapomni mojej reakcji - że nigdy, w żadnym momencie, nawet na ślubie nie widział u mnie takiej radości, że tego się nie da opisać i że to było coś pięknego.

Ale fakt, trudno tak naprawdę opisać to, co czułam, kiedy dziecko już leżało na moim brzuchu. Trwało to ponad dwie godziny. Rozmawialiśmy z nim i przyglądaliśmy się mu. To naprawdę było coś i wracam do tego momentu myślami dość często - nie tyle do tego, co się wtedy działo, co właśnie do tych emocji, których wtedy doświadczyłam. Ale muszę powiedzieć, że nie zapomniałam od razu bólu, nie przestał się liczyć - jeszcze przez jakieś dwa dni o nim pamiętałam bardzo dobrze i myślałam sobie, że nie wiem, jakim cudem zdobędę się na to, żeby jeszcze kiedyś urodzić. Jednak teraz jest inaczej. Widocznie ja należę do tej grupy kobiet, które zapominają o bólu porodowym. Tyle, że nie zapomniałam go dlatego, że szczęście z powodu dziecka przysłoniło mi wszystko, a raczej dlatego, że po pierwsze mam to już za sobą i to jest piękne, a po drugie dlatego, że ten ból był tak nieziemski, że aż sobie nie umiem go teraz wyobrazić, a co za tym idzie również przypomnieć, bo wydaje mi się niemożliwe, żeby taki ból był w ogóle możliwy :P
Co ciekawe - zawsze gdy myślałam o tym, że poród boli, to myślałam właśnie o tej drugiej fazie, (pewnie jak większość) o tym, że musi boleć samo to, że dziecko musi się przepchnąć przez kanał rodny i wyjść z wiadomej strony. A tymczasem to mnie nie bolało! Zwłaszcza w porównaniu z pierwszą fazą. Oczywiście wcześniej miałam to znieczulenie, ale ono już ustąpiło. Czułam oczywiście skurcze i rozciąganą skórę, ale nie ból.

Urodziłam o 19:45. Kolejne trzy godziny wspominam bardzo dobrze. Wiking leżał przytulony do mnie, Franek siedział obok łóżka. Rozmawialiśmy trochę z położną, która mnie zszywała. Później Franek podał mi telefon, na wyświetlaczu którego widniało kilkanaście wiadomości i nieodebranych połączeń - zaczęłam więc odpowiadać. Potem zabrali ode mnie dziecko na stanowisko obok - ważyli je, mierzyli, ubierali, a tymczasem mnie przynieśli najpyszniejszą kolację, jaką kiedykolwiek jadłam :P A była to zupa pomidorowa oraz bułka z pasztetem :D Jakie to było dobre! Kiedy już zjadłam położne pomogły mi wstać (pierwsze co powiedziałam to - "gdzie mój brzuch?" :P, zaprowadziły do wanny, wykąpały mnie i ubrały. Powoli zaczęliśmy się zbierać i po 23:00 zaprowadzono nas do sali obok. Była to sala porodowa, ale z braku miejsc na oddziale położniczym, nieco ją przearanżowano. Zostałam z Wikingiem, a Franka niestety musieliśmy pożegnać.

Wszystko razem - od momentu gdy odeszły mi wody, do momentu, gdy Wikuś wylądował u mnie na brzuchu trwało mniej więcej 22,5 godziny, choć sam poród niby krócej, bo zaczęli liczyć czas dopiero od momentu kiedy skurcze były już konkretne. Tak czy inaczej wymęczyłam się i przyznam, że nie sądziłam, że to może potrwać tak długo. Nie obeszło się też bez komplikacji - nie uniknęłam nacięcia krocza, mimo, że  w tym szpitalu wykonują je w ostateczności. Ale w naszym przypadku ta ostateczność wystąpiła, bo jednak miałam problemy z wypchnięciem tej główki, a dziecku zaczęło już spadać tętno i to robiło się niebezpieczne. Kiedyś bardzo nie chciałam nacięcia, ale w szkole rodzenia wyjaśniono nam na czym to polega i dowiedziałam się, że lepiej, kiedy takie nacięcie jest wykonane w sposób kontrolowany, niż gdyby krocze miało samo pęknąć, więc przestałam się tego obawiać. Samego nacięcia nawet nie poczułam. Szybko się też zagoiło a dzisiaj praktycznie nie ma po nim śladu.
Niestety pękła mi też szyjka macicy, ale na szczęście pęknięcie nie było duże, szybko zostałam zszyta i nie powinnam mieć w przyszłości żadnych problemów w związku z tym.
Poza tym okazało się, że pępowina próbowała się ułożyć tak, żeby wyjść przed główką. To było już bardzo niebezpieczne - stanowiło bezpośrednie zagrożenie dla życia dziecka i gdyby się tak stało, że pępowina wychodzi najpierw, musiałabym w trybie pilnym zostać przewieziona na cesarskie cięcie. W każdym razie stąd właśnie były te zaniki tętna i dlatego właśnie lekarz i położna tak nade mną debatowali, kiedy odchodziły mi wody. No i dlatego ta druga faza tak długo trwała. Główce łatwo nie było, a i położna musiała cały czas kontrolować, czy główka idzie bez pępowiny.
Pępowina była bardzo, bardzo gruba. Położna nie mogła się temu nadziwić (teraz już wiemy dlaczego i ja przytyłam niewiele i dziecko urodziło się małe - po prostu wszystko poszło w łożysko i pępowinę :P) - ale też właśnie dzięki tej grubości pępowinie nie udało się wypaść! Gdyby była cieńsza, to według położnej na pewno wyszłaby przed główką. Zapytałam, co oznacza taka grubość i dostałam odpowiedź: "to znaczy, że się mama w ciąży dobrze prowadziła". Może to głupie, ale czuję się trochę tak, jakbym Wikingowi niemal życie uratowała tym zdrowym trybem życia w ciąży - bo gdyby ta pępowina była cieńsza, to wszystko mogło się potoczyć inaczej i kosztowałoby nas dużo więcej nerwów i kto wie, jak by się ostatecznie skończyło - wolę o tym nawet nie myśleć.

Podsumowując, myśląc o porodzie naprawdę nie spodziewałam się czegoś takiego! (może i dobrze :P) Trwał bardzo długo i był strasznie bolesny, ale o dziwo, nie wspominam go dzisiaj jako jakiejś traumy, wręcz przeciwnie, nawet dobrze o nim myślę (ale nie o samym bólu :)) Sądzę, że to zasługa Franka oraz przemiłych położnych i lekarzy, którym także nie mogłabym niczego zarzucić. No i te emocje (na pewno spowodowane w dużej mierze hormonami) oraz odczucia na sam koniec rzeczywiście wiele mi wynagrodziły. 
Cóż, ciekawe i faktycznie niezapomniane doświadczenie to było :) Nie jakieś mistyczne, ale końcówka naprawdę była piękna.
Jedno jest pewne - jeśli będę miała drugie dziecko (a chciałabym) to już na 100% będę się bała porodu :P

86 komentarzy:

  1. No nieźle... Ostatnio natykam się na opisy porodów i coraz bardziej zaczynam się zastanawiać, czy ja to kiedyś (w przyszłości) dam radę przeżyć...:P Podziwiam i gratuluję jeszcze raz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak będziesz musiała, to pewnie przeżyjesz :P Wiem co mowię ;))
      Dzięki!

      Usuń
  2. Muszę przyznać, że w niektórych momentach śmiałam się, serio :)
    Ja co miesiąc zarzekam się, że nigdy nie będę rodzić. Oczywiście jak dostaję okres. Tylko doskonale pamiętam tak bolesne miesiączki, kiedy lądowałam w szpitalu albo na dyżurze w przychodni. I zastanawiam się.... to poród może być jeszcze gorszy???

    P.S. Cieszę się, że napisałaś jak było, bez koloryzowania i tłumaczenia potem bólu emocjami. Bolało i opisałaś to szczerze. Dzielna byłaś, naprawdę. Moja koleżanka jest dosłownie na dniach, pierwszy termin ma na jutro i boi się. Mam nadzieję, że jej szybko pójdzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spoko :P To nawet mnie cieszy :) A które momenty Cię tak rozbawiły? :) Bo wiesz, ja nie jestem obiektywna :))
      Wiesz, ja nie miałam zbyt czesto bolesnych miesiączek, ale się zdarzały i to takie, ze mi się ciemno przed oczami robiło. I właśnie teraz sobie myślałam, że to pewnie podobny ból. Okazało się jednak, że to były dopeiro te pierwsze skurcze, od których mi jeszcze akcji porodowej nawet nie liczyli :) Więc tak - może być dużo gorzej, choć oczywiście piszę ze swojego punktu widzenia. U mnie było tez wyjątkowo trudno, bo długo to trwało, a wiadomo, że inaczej się znosi tak silne skurcze przez godzinę a inaczej przez pięć :)

      Ps. No nie, emocje to były co najwyżej wywołane kosmicznym bólem, nie na odwrot :))
      Dzięki :)
      No to powodzenia dla Twojej koleżanki. Moja ma termin na dziś, ale chyba jednak na wywoływaniu się skończy.

      Usuń
  3. Bardzo się cieszę, że to opisałaś. Jejku, to się nacierpiałaś faktycznie. Wiadomo, porody pierwiastek trwają długo, ale te 22 godziny to naprawdę już niemal patologia. Ale dałaś radę i należy Ci się medal! :)
    Zdziwiłam się tylko dlaczego tak późno dali Ci zzo. Ale to pewnie dlatego, że zwykle nie robią tego przed określoną wartością rozwarcia, którego jeszcze nie osiągnęłaś. U nas zzo jest na życzenie i osobiście wiem, że będę czekała tylko na te 5 cm i od razu wołam o znieczulenie :P Nie ma co się tak męczyć, skoro naprawdę nie trzeba.
    Co do pozycji parcia, to mi też ta przy drabinkach najbardziej odpowiada, ale oczywiście na razie tylko na sucho na ćwiczeniach szkoły rodzenia.
    Wiele razy słyszałam też, że właśnie II faza jest w pewnym sensie już ulgą, że nie boli już tak bardzo jak samo rozwieranie. Choć może i się krzyknie, to jest to już ponoć inny świat w porównaniu z I fazą.
    A nacięcie, jeśli ma pomóc, to czemu nie? Lepiej właśnie być profesjonalnie naciętym niż popękać w zygzaki :P
    Pisałaś, że nie spodziewałaś się takiego bólu. Ja się właśnie spodziewam i wiem, że będzie on niewyobrażalny, taki, jakiego jeszcze nie przeżyłam i dlatego właśnie się boję. No ale są już na niego sposoby, na szczęście.

    Margolko, jeszcze raz gratuluję. Przeszłaś wiele, ale już masz to za sobą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzyć i wołać to Ty możesz, ale nikt Ci tego znieczulenia nie poda, jeśli nie będziesz miala rozwarcia :) (a jeśli poda, to ja bym uciekała z tej porodówki, bo to nie świadczyłoby o kompetencji :)) - zzo nie można podawać ani zbyt wcześnie ani zbyt późno. Ja na początku nie mówiłam o znieczuleniu, bo ból był do zniesienia, ale kiedy tylko zaczęło być inaczej, to Franek od razu zaczął pytać nawet w moim imieniu, kiedy będę mogła je dostać. Ale musieliśmy czekać jeszcze sześć godzin. Więc co z tego, ze chciałam, skoro rozwarcia nie było. Nie męczyłam się, skoro nie trzeba było - tylko właśnie trzeba było, żeby to znieczulenie dostać. Nigdy nie wiesz, jak się zachowa Twoje ciało - leżałam na sali z dziewczyną, która chciała mieć znieczulenie, ale nie zdązyli jej go podać (choć bardzo ją bolało), bo akcja tak szybko postępowała. U mnie z kolei skurcze były bardzo silne, a nie przynosiły efektów. Mnie wykończył nie tyle sam ból co czas jego trwania, myślę, że gdyby to było krócej, to bym wytrzymała i bez zneiczulenia (no bo skoro wytrzymałam sześć godzin, to wytrzymałabym i dwie, gdyby tak szybko postępowało skracanie i otwieranie się szyjki)

      22 godziny to jest od momentu odejścia wód, ale sam poród tyle nie trwał i w książeczce mam zapisane, że pierwsza faza porodu trwała tylko siedem godzin a druga godzinę i trzydzieści pięć minut, czyli łącznie 8,5h co stanowi nieco ponad jedną trzecią tego czasu, który podałam.

      Ja od początku się tej drugiej fazy już w ogóle nie bałam, ale nie dlatego, ze słyszałam, że jest ławiej, bo nie słyszałam i w ogóle chyba nawet nie rozmawiałam z nikim na ten temat, ale przede wszystkim wiedziałam, że tu wreszcie można mieć choć trochę wpływ na to, co się dzieje, bo w pierwszej fazie trzeba tylko czekać i znosić ból. A co do krzyku - niekoniecznie krzyczy się z bólu. Nam położne wręcz kazały krzyczeć - w I fazie, żeby skupić się na czyms innym i żeby dobrze oddychać, w II, żeby dodać sobie sił. Rozmawiałam z innymi dziewczynami które rodziły i wiem, ze każdej kazano krzyczeć.

      To ja się jednak cieszę, że się nie spodziewałam, przynajmniej zaoszczędziłam sobie sporo stresu i strachu :) Zdecydowanie lepiej było nie wiedzieć, co mnie czeka w tym wypadku :) Poza tym myślę, ze nawet gdybym się bała i spodziewała, to i tak nie czegoś takiego - właśnie dlatego, że to było niewyobrażalne :)

      Dzięki :) Generalnie naprawdę szybko zapomniałam.

      Usuń
    2. Dlatego mówię, że znieczulenie z miłą chęcią dadzą, ale jak rozwarcie będzie na co najmniej 5 cm, nie inaczej. Tyle, że do tego czasu mogę odpływać z bólu i mieć dość, ale równie dobrze mogę czuć się jeszcze w miarę ok i nie potrzebować zzo. Wszystko wyjdzie "w praniu" ;)
      Sama liczę na szybszą akcję, bo najbardziej właśnie przeraża mnie może nie ten ból, co długość jego trwania. Ale to jest jak totolotek, wiadomo.
      Nie, ja wiem że nie zawsze krzyczy się z bólu. Krzyk powoduje właśnie parcie w te rejony, które są potrzebne przy wypychaniu. Ta wiedza jest mi znana nawet nie ze szkoły rodzenia, co ze zwykłej pracy zawodowej - uczono nas na emisji głosu ;) Ale owszem, krzyk ma też inne "zastosowania" ;)
      Ponoć lepiej dla rodzącej, jak poród zacznie się od skurczy, takich regularnych, a nie od odejścia wód. W tym wypadku zazwyczaj akcja trwa dłużej i jest "cięższa". Tak nam mówiono, ale ja nie wiem, bo pewnie reguły przy tym nie ma. Tak samo jak z samym odczuwaniem porodu - dla wielu kobiet to koszmar czy horror, a inne wcale tego tak nie odczuwają. Mam wielką nadzieję na bardziej pozytywne odczucia. Ale cieszę się, że Ty, mimo swoich, nie wspominasz tego jakoś szczególnie źle.
      A natura tak to zaplanowała, by rodząca nie pamiętała bólu, bo inaczej świat by wymarł ;)

      Usuń
    3. Napisałaś, ze się zdziwiłaś, ze tak późno dostałam znieczulenie i że u Was jest ono na życzenie. Stąd mój komentarz, bo zabrzmiało to tak, jakby u nas bylo inaczej, więc sprostowałam.

      Tak, to jest totolotek, bo ja tez liczyłam na szybką akcję, a nie miałam na to żadnego wpływu :)
      Na pewno jest lepiej jak się zacznie od skurczów- to nawet ja sama wydedukowałam już w szpitalu, obserwując różne przypadki.Ale na to też wpływu się raczej nie ma.
      Nie, nie wspominam źle i w sumie jeśli cięższy poród miał być ceną za to, że ciążę miałam taką gładką, podczas której nic mi nie dolegało (cukrzycy nie liczę, bo chodzi mi o dolegliwości fizyczne) i po której tak szybko wróciłam do formy, to mogłam ją zapłacić, bo jednak ciąża trwała nie 22 godziny a dużo dłużej :P

      Usuń
    4. Nie, nie, chodziło mi o to, że długo czekałaś, ale wiem właśnie i podejrzewałam, że ze względu na postęp rozwarcia. Tu raczej wszystkie szpitale podają znieczulenie według podobnych obostrzeń.
      Mówisz? Kurczę, nie wiem czy byłabym w stanie tak na to spojrzeć, jak Ty. Niby 22 godziny to nic w porównaniu z całą ciążą, ale jednak to ten niewyobrażalny ból i cierpienie...
      Jakby tak patrzeć, to też nie powinnam mieć łatwego porodu. Nie czułam się idealnie, ale też nie narzekam tak bardzo. Jestem ciekawa, jak będzie ;))

      Usuń
    5. Na pewno, bo to są po prostu sprawy związane ze zdrowiem i fizjologią.

      A ja naprawdę tak to widzę-chyba właśnie dlatego, że o porodzie naprawdę już zapomniałam (w sensie o tym bólu - tzn wiem, że był straszny, ale to już odeszło do przeszłości, było minęło) a o ciąży nie :) Poza tym zawsze bałam się tego, że będę się źle czuła w ciąży albo że później długo będę jeszcze ponosić jej konsekwencje, dlatego naprawdę jestem szczęśliwa, że tak nie było i nie jest.

      Tego nie wie nikt :) Tu raczej nie ma "powinnam" "nie powinnam" :))

      Usuń
    6. A, jeszcze miałam się Ciebie zapytać, jeśli można - a mnie to bardzo ciekawi - czy nie poczułaś tego "morza miłości", które ponoć spływa na kobietę od razu jak zobaczy dziecko i ląduje ono na piersi? Tak często spotykam się z tym porównaniem, że pytam "świeżynkę" ;)

      Usuń
    7. Nie, nie poczułam :) I nie zaskoczyło mnie to, bo to raczej nie w moim stylu. Poniżej napisałam odpowiedź do Madlenki i tam trochę wspominam o emocjach. Te, ktorych doświadczyłam trochę mnie zaskoczyły,bo i tak nei były dla mnie typowe, ale to nie było jakieś doznanie cudu itp To była raczej mieszkanka zaskoczenia i radości, choć trudno to jednoznacznie opisać.
      A co ciekawe, nie mialam jakiegoś wrażenia, że oto właśnie urodziłam moje i tylko moje dziecko. W pewnym momencie, jak go zabrali do ubrania to zapłakał gdzieś z boku a ja nie zwróciłam w ogóle na to uwagi, za to Franek się od razu rzucił zobaczyc co się dzieje :P Dopiero później przyszła swego rodzaju świadomość i rozczulenie. Nie wiem nawet, czy tak na dobre to nie dopiero w domu

      Usuń
    8. Pytałam, bo te emocje zawsze mnie ciekawiły. To na pewno wyjątkowa chwila, ale mieszanka takich odczuć wydaje mi się trochę "przereklamowana", jeśli by rozpatrywać to właśnie tylko pod względem lawiny uczuć. Nie twierdzę, że tak nie jest, ale myślę, że bardziej przychodzi to troszkę później. Ale to tylko takie moje refleksje, na razie nie podparte żadnym doświadczeniem.

      Usuń
    9. Trudno mi powiedzieć, czy to rzeczywiście jest przereklamowane, bo to pewnie zależy też od osoby - są pewnie i takie, które szczerze to przeżywają właśnie w taki sposób. Dla mnie byloby to nienaturalne, ale być może ktoś faktycznie właśnie doznaje czegoś takiego :)

      Usuń
  4. Po tej notce to i ja zaczęłam bać się mojego przyszłego ewentualnego porodu, skoro nawet Ty twierdzisz, że to niewyobrażalny ból i było Ci wszystko już jedno. Ja pamiętam strasznie bolesne miesiączki ktore miewałam do tego stopnia, że myślałam że za chwile strace przytomność a co dopiero poród brrr tego bólu to już w ogóle nie potrafie sobie wyobrazic... Ale tym bardziej WIELKIE gratulacje, że dałaś radę! ;) Wielkie emocje naprawdę nawet jak się czyta a co dopiero Franek musiał przeżywać. uff....

    A co do różańców to ja swój też nosiłam zawsze przy sobie, cały czas trzymałam go w portfelu, bo portfel zawsze przy sobie mam no i niestety kiedy dostalam w prezencie nowy (portfel) to przekładając wszystko zapomniałam o tej jednej kieszonce, w której właśnie był ten moj różaniec i wyrzuciłam go razem z portfelem ;( a zorientowałam sie dopiero po jakims tygodniu... Taka ze mnie też gapa...

    P.S. Jeszcze raz ogromne dziękuję za kartkę! ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przepraszam, że Cię przestraszyłam :)) No ale ściemniać nie będę - ja też miewałam czasami takie bolesne miesiączki, że mi się ciemno przed oczami robiło (choć rzadko) i właśnie myślałam, ze to jest porównywalne. Ale okazało się, ze na takim poziomie były dopiero te pierwsze skurcze:) Ale nie martw się, to jest przecież subiektywny opis, każde ciało, każda ciąża i każdy poród są inne, więc może u Ciebie poszłoby sprawnie i szybko. Pewnie nie całkowicie bez bólu, ale mnie wymęczyło przede wszystkim to, że tak długo to trwało.
      Dziękuję bardzo :) No, Franek bardzo to przeżywał. On naprawdę całym sobą uczestniczył w tym porodzie, więc choć może fizycznie go nie bolało, to poród też przeżył.

      O, to faktycznie szkoda, zwłaszcza jak się samemu coś takiego przez nieuwagę zrobi :( Mnie bardzo często wypadają różańce z kieszeni - zwłaszcza zimą, bo tu wyciągam rękawiczki, tu chusteczki itd. i też mi zawsze żal.

      Nie ma za co :)

      Usuń
  5. :)

    Tez kompletnie nie czulam jak Patryk wyhcodzi, chociaz ja nie mialam zadnego znieczulenia. A oczywiscie, jak wszystkie kobiety, byłam przekonana, ze to musi cholernie boleć!

    Chyba nie doswiadczyłam takiego bolu i zmęczenia jak Ty. Chyba na pewno. Bo skurcze bolały, owszem, ale miałam na tyle trzezwy umysł, by negocjować z Krzychem ilość sukienek, które będzie mi musiał za to wszystko kupić:P

    Pamietam też taki moment, jak leżałam na tej porodówce, jeszcze była pierwsza faza, za mną było okno, widziałam bezchmurne niebo i sobie pomyślalam "na chuj mi to bylo, moglabym byc na wakacjach teraz a nie w szpitalu":P

    Ja, co prawda wiecej dzieci nie bedę mieć, ale gdybym była w ciazy i miala pewnosc, ze porod bedzie taki jak z Patrykiem, to nie balabym się w ogóle. Bo zdecydowane gorzej wspominam jak mi butelka z piwem na nogę spadła. porod przy tym to pikus:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest dla mnie bardzo ciekawe, że skurcze bolą bardziej niż to fizyczne rozciąganie się ciała :) Ale to pewnie dlatego, że to jest dla nas coś bardziej możliwego do wyobrażenia.
      Dlatego też ja na początku nie zakładałam, że znieczulenie będę miec na pewno, bo wiedziałam, ze da się bez niego wytrzymać.
      I myślę, że bym wytrzymała, gdyby nie to, ze trwało to tak długo. Bo mnie właśnie czas trwania tego bólu wykończył bardziej niż sam ból. Po prostu już nie mogłam tego znieść, ale przecież przez pierwsze godziny dawałam radę, choć skurcze się później wcale nie nasiliły.
      Mnie pozostaje tylko liczyć na jakieś miłe zaskoczenie :) Bo taki poród to jednak było coś strasznego :)

      Usuń
    2. Bo to jest naprawdę dziwne, przecież dziecko w stosunku do kanału jest naprawdę duże i do dziś nie mogę zrozumieć jakim cudem to nie bolało, w dodatku nic a nic! Ja tego nie czułam kompletnie, sobie parłam i nagle otwieram oczy, brzucha nie ma a dziecko już na świecie. Szok!

      Moim zdaniem właśnie czas gra kluczową rolę, oczywiscie im dłużej tym gorzej i cięzej. Bo o ile mój porod trwal 6 godz 25 minut to miałam jeszcze siłę na zarty o sukienkach itd, to sądzę, że gdyby trwał jak Twój, czyli prawie 4 razy tyle, to już nie byłoby mi do smiechu wcale. Ale u mnie skurcze musiały być od razu efekktywne i to nawet te poczatkowe, słabe, bo u mnie cokolwiek co oznaczało poród zaczelo sie dziać we wtorek, po 23ciej, a była to biegunka. Jakoś mnie przeczyscilo pare razy i posżłam spać. Budziłam sie co jakiś czas, bo coś tam czułam, nawet nie bol, tylko cos dziwnego, aż po piątej nad ranem Krzychu stwierdził, że mam skurcze co 5 minut i rodze. A ja go wtedy wysmialam, bo gzie tam rodze? Przecież to prawie w ogole nie boli! Ale uparł się, że jest co 5 minut i trzeba do szpitala. Wzielam jeszcze prysznic, popakowałam notatki na egzami, który mnie czekal w sobotę i pojechalismy. Na izbie przyjec zapytana czy do porodu powiedzialam, ze w sumie to nie wiem. Nie chciałam wózka, bo się oburzyłam, że nie jestem chora! A po zbadaniu okazało sie, ze 8 cm rozwarcia! Czyli jakbym jeszcze trochę poczekała w domu to pewnie właśnie w domu bym urodziła:D Ale żeby nie bylo tak kolorowo, myslalam, ze jak 8 to za moment urodze ale jak mnie podlaczyli pod katg i kazali caly czas lezec to nie dosc, ze skurcze juz naprawde bolaly to rozwarcie sie zatrzymalo na tych 8. Dopiero po oksytocynie dobilo do 10tki. W zasadzie tkaich konkretne bóle to miałam ze 3 godziny, b w domu, mimo ze rozwarcie tak postepowało, to nie bolało prawie wcale.

      Usuń
    3. Dla mnie to też był szok :) No jest w tym coś niesamowitego, to muszę przyznać :)

      Tak, zgadzam się z Tobą. Ja na początku też nie byłam jeszcze taka zmęczona. W ogóle samo to, że musiałam czekać całą noc też mnie wykończyło.
      Wiem właśnie, ze często jest tak, że poród kobietom idzie bardzo szybko w tej początkowej fazie- że ledwo zdążą na izbę przyjęć dojechać. Miałam nadzieję, ze może i u mnie tak będzie, choć później, jak już wiedziałam, że poród będzie wywoływany, to raczej już na to nie liczylam.
      A leżenie podczas skurczów to naprawdę masakra! Trudno mi sobie wyobrazić, ze kiedys tylko tak się rodziło.

      Usuń
    4. No właśnie, a ja całą noc praktycznie przespałam, budziłam się jedynie raz na jakis czas, na chwilkę, bo cos tam się działo. Więc po takiej przepsanej nocy to miałam siłę, by szybko Patryka wypchnąć z siebie:)

      Niestety od godziny około 6tej, moze 7dmej do 11:25, czyli do urodzenia, musiałam leżec, mało tego- koniecznie na prawym boku, bo po usg stwierdzili, że tak bedzie najlepiej. Moim zdaniem leżenie poteguje kilkakrotnie bol.

      Usuń
    5. Mnie właśnie tych sił zdecydowanie zabrakło - do tego jeszcze nie jadłam nic od ponad doby, więc to też zrobiło swoje niestety. No i w ogóle cały dzień mnie wykończył. Zastanawiam się, czy poszłoby szybciej, gdyby np wody odeszły mi rano, ale chyba nie i mogłoby byc jeszcze gorzej, bo w nocy miałabym te najbardziej bolesne skurcze, a w nocy zawsze wszystko jeszcze gorzej wygląda :P

      Tyle dobrze, że ja akurat leżeć musiałam w nocy (też na konkretnym boku :/) jeszcze wtedy aż tak nie bolało. Ale cieszę się, że przy KTG nie musiałam leżeć tylko była ta piłka

      Usuń
    6. Fajnie z tą piłką. U mnie, jak mnie zbadała polozna i orzekła, ze 8 cm rozwarcia to juz mialam zabronione wstawac. Nie wiem, myslala, ze jak wstane to dzieciak ze mnie wyleci czy co? A zdecydowanie wolałabym pozostać w jakimkolwiek ruchu.

      Usuń
    7. Ze względu na tę cukrzycę ciążową radzono mi rodzić w innym szpitalu (gdzie podobno są najlepsi specjaliści jeśli o cukrzycę chodzi), ale ja się uparłam, że absolutnie tam nie, bo wiedziałam, że tam rodzi się głównie w pozycji leżącej na łóżku, zależało mi, żebym miała możliwość porodu aktywnego. Na szczęście teraz coraz więcej jest szpitali z taką możliwością właśnie, ciekawe, czy u Ciebie to była wyjątkowa sytuacja, czy wszyscy tak musieli rodzić, no i czy coś się zmieniło od tamtego czasu.

      Usuń
    8. Generalnie to u bas piłki i prysznic na porodiwce są wiec myślę ze inne kobiety mogą z tego korzystać.

      Iza

      Usuń
    9. A Ty leżałaś pod KTG?

      Usuń
  6. To prawda, że ból porodowy szybko się zapomina. Już kilka dni po porodzie, kiedy wszystkie koleżanki prosiły, żeby im ten ból "opowiedzieć", to naprawdę nie umiałam, zwyczajnie nie pamiętałam jak to boli ;) Chociaż sam poród ze szczegółami zapamiętuje się chyba na resztę życia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze to podsumowałaś - rzeczywiście pamięta się wszystko dokładnie, ze szczególami, ale samego bólu już nie, bo nie da się sobie tego przypomnieć. Mnie po prostu wręcz wydaje się to niemożliwe, żeby aż tak bolało :P

      Usuń
  7. Nikt lepiej nie opisał mojego porodu!!!!!

    Tylko, ze u mnie krócej i bez znieczulenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)
      Wyobrażam sobie, że można było bez znieczulenia wytrzymać - w końcu ja i tak długo wytrzymałam :P

      Usuń
    2. Margolko Ty cierpiałas dużo dłużej niż ja.
      U mnie wody odeszły między 4 a 5 nad ranem, a o 10,20 Paweł (jako pierwszy z nas) trzymał już synka ;)
      Tak w ogóle to ja również twierdziłam, że umieram i prosiłam o znieczulenie dosłownie wszystkich po kolei...salowa również.
      Nie dostałam.. No ale u mnie poszło dużo szybciej.
      Później też byłam w lepszym stanie niż Ty (miałaś zatem na pewno dużo trudniejszy poród) bo poszłam sie od razu kąpać (sama) i układałam sobie śpioszki, zjadłam, byłam rześka ;) Witałam od razu gości (rodziców, którzy de facto czekali o 7 rano przy porodówce, tj za drzwiami).

      Również nie wyobrażam sobie rodzic sama. Mój mąz masował (jak Franek) uczył mnie oddychać, podtrzymywał na piłce (równiez usypiałam między skurczami..) i obiecywał złoty pierścionek, mówił, ze widzi głowkę, mobilizował, spisał się na dziesiatkę.
      Wg mnie to nie kobiety rezygnują z faceta przy porodzie tylko Ci beznadziejni mężczyźni się wycofują, zostawiając kobietę samą sobie ;(

      Usuń
    3. tez sobie nie wyobrazam rodzic sama. Ale też nigdy nie byłabym z kimś, kto w takiej sytuacji by mnie zostawil sama. I nie ma wytlumaczenia, ze krew itd. Razem się robilo, razem sie rodzi!

      Usuń
    4. ja też nie wyobrażam sobie rodzić sama... ale jeszcze bardziej nie wyobrażam sobie zmuszać do tego kogoś. Wydaje mi się, że wtedy oboje więcej byśmy na tym stracili. Ale nikt nie powiedział, że przy porodzie może być wyłącznie mąż na szczęście :) Choć na większe szczęście cieszę się, że nie musiałam załatwiać "zastępstwa" :P

      Usuń
    5. Ja zmuszać sobie też nie wyobrazma i na szczescie nie musiałam. Po prostu nie byłabym z kimś takim, kto nie chciałby byc przy kobiecie w tak trudnej chwili.

      Usuń
    6. uważam tak samo jak Iza.

      Usuń
    7. Ewelka,
      To faktycznie bardzo szybko u Was poszło, rewelacja ;) Właśnie często tak bywa, że jak tak szybko akcja postępuje to już nie ma nawet czasu na to znieczulenie. Haha, dobrze, ze salowa do mnie nie wchodziła, bo kto wie, co bym jej nagadała :P

      No ja rzeczywiście byłam wykończona. Tzn może bym dała radę się sama umyc, ale położne się uparły i nie pozwoliły mi nawet samej wstawać. Potem też nie chciały, żebym sama szła, chociaż ja się dobrze czułam. Nawet sceptycznie były nastawione do tego, że uparłam się, zeby umyć zęby :))
      Ale też to była już północ - więc to, że byłam na nogach już od 40 godzin to jedno, a drugie, że zegar biologiczny dawał znać, że trzeba już spać :))

      Nasi mężowie naprawdę się spisali! :))
      Rzeczywiście, częściej tak bywa, ale spotkałam się też z dziewczynami, które same nie chciały obecności swojego faceta przy porodzie. Leżałam z dwiema takimi na sali. Jedna z nich to nawet wyprosiła męża, kiedy położna przyszła sprawdzić jej krocze kilka godzin po porodzie. Nie wstydziła się nas - obcych osób, a męża tak. Dziwi mnie to bardzo.

      Usuń
    8. Dziewczyny,
      zgadzam się z każdą z Was - obecność Franka była nieoceniona i nie wyobrażam sobie rodzić bez faceta. Zgadzam się z Ewelką, że facet który zostawia kobietę samą sobei w takiej sytuacji (zwłaszcza jesli ona tej obecności potrzebuje) jest beznadziejny. Ale jednocześnie zgadzam się z Madlenką, że zmusić do tego nikogo nie można. I zgadzam sę tez z Izą, bo taki facet, który nie chciałby być przy porodzie moim facetem też by raczej nie był :P

      Usuń
    9. Pewnie, że faceta nie nalezy absolutnie zmuszać, to bez sensu by był na siłę przy porodzie. Lepszy się przez to nie stanie :P a kobiecie watpię by zmuszony by pomógł czy wspierał na siłę. Ja bym takiego faceta nie chciała i tyle, po prostu współczuje kobietom, które mają tak mało wrażliwych, mało empatycznych mężczyzn egoistów i słabeuszy.

      Usuń
    10. Zgadzam się z Tobą, taki przymuszony facet na pewno by się nie przysłużył i ja też współczuję takim kobietom. Ale mnie chodziło bardziej o kobiety, które same rezygnowały z tego udziału swojego mężczyzny i np go wypraszały. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.

      Usuń
  8. Przeczytałam jednym tchem :) Byłaś bardzo dzielna. Moja mama miała podobne odczucia odnośnie bólu porodowego, po urodzeniu mnie (trwało to dwie doby) stwierdziła, że gdyby jej ktoś powiedział, że jest w ciąży, to chyba by zemdlała :) I jestem najmłodsza, więcej dzieci nie było :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)No to cieszę sie, ze dało się to tak przeczytać :)

      Twoja mama miała szczęście, że ten trudny poród zdarzył jej się dopiero przy Tobie :) Ja się będę pewnie trzęsła ze strachu, jeśli przyjdzie mi rodzić po raz drugi. Ale nie wykluczam tego, więc i tak nie jest najgorzej :P

      Usuń
  9. Jeszcze bardziej się teraz przekonałam że never ever...Byłaś dzielna:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :))
      :) Ale mam nadzieję, że mój udział w tym, że nie miałabyś dzieci jednak jest znikomy i wynika głównie z Twojego świadomego wyboru :P

      Usuń
    2. Oczywiście. Aczkolwiek nie rodzenie nie wyklucza posiadania dzieci;)

      Usuń
    3. :D
      Jasne, że nie ;) Choć najczęściej idzie w parze, bo zwykle ktoś nie chce rodzić, bo nie chce mieć dzieci - albo chce mieć dzieci i wszystko mu jedno, czy będzie musiał urodzić, czy nie, bo to schodzi na dalszy plan :) Czyli rozumiem, ze Ty dzieci nie wykluczasz?

      Usuń
    4. Wykluczać na pewno nie wykluczam. Za parę lat mogę zupełnie zmienić swoje myślenie.

      Usuń
    5. No jasne - w końcu tylko krowa nie zmienia poglądów (tego się zawsze trzymam, mimo, że konsekwencja to dla mnie podstawa, ale ludzie się zmieniają i poglądy też :)) Dobrze się nie zarzekać :)

      Usuń
  10. Wielkie gratulacje Margolko!!! :) Byłaś bardzo dzielna. :D
    Dobrze, że tak się to wszystko skończyło z tą pępowiną i porodem jednak naturalnym. :)

    Dam kiedyś ten wpis do przeczytania mężowi ;) Chodzi mi o obecność przy porodzie, a póki co On nie jest przekonany. Te fragmenty o Frankowym wsparciu zrobiły na mnie największe wrażenie, tak osobiście mnie to "dotknęło", a po tym, co napisałaś, jest szansa, że i Mój nabierze przekonania ;P Ja wiem, zanim u nas przyjdzie co do czego to nie tak prędko itd., ale to dla mnie tak ważne, że nie wyobrażam sobie innego (nomen omen ;P) rozwiązania...

    Wspominałaś kiedyś o "stroju porodowym" - zdradzisz, czy udało Ci się rodzić tak "ubrana", jak chciałaś? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! :)
      Ja też się cieszę - i z porodu naturalnego (bo zawsze wydawało mi się, ze najgorzej to namęczyć się a ostatecznie i tak rodzić przez cc), a jeszcze bardziej że wszystko dobrze się skończyło.

      Daj :) Może się przyda :) Wiesz, dla niego teraz to jest jeszcze abstrakcja totalna - na takim etapie to i Franek się zarzekał, że nie będzie go ze mną przy porodzie. A jak przyszło co do czego i byłam już w ciąży, to było dla niego oczywiste, że nie ma innej opcji i w ogóle nie musiałam go nawet o to prosić, więc myślę, że i Twój mąż do takiej decyzji dojrzeje. Obawy obawami, czasami bywają naprawdę wyjątkowo trudne do przezwyciężenia, ale jednak zazwyczaj silniejsza jest więź która łączy dwie osoby i chęć przeżywania takich rzeczy razem.

      I tak i nie :P Tzn - byłam ubrana tak jak chciałam, ale w ostatniej chwili sama zdecydowałam o innym rozwiązaniu - czyli nie spódnica i bluzka na ramiączkach (stwierdziłam, ze byłoby mi za zimno, a zakładanie na to jeszcze koszuli i szlafroka to byłoby za dużo). Myślę, ze spokojnie mogłabym tak rodzić, nikt by się do tego nie przyczepił. Ostatecznie miałam na sobie koszulę Franka, która sięgała mi prawie do kolan. Tylko wszyłam sobie do niej takie guziki zatrzaskowe, zeby było łatwiej rozpinać i to było idealne rozwiązanie, bo nie czułam się taka obnażona ponieważ koszulę wystarczylo podwinąć do badania, a z kolei jak już dziecko się urodziło, to rozpięłam tylko górne guziki. Dzięki temu nie byłam całkiem goła, tylko na tym odcinku pomiędzy kroczem a klatką piersiową miałam zapiętą koszulę. niby to nieważne, bo i tak to co najbardziej się zawsze chowa było na widoku, ale ja się czułam komfortowo :)

      Usuń
  11. Jak ja lubię takie historie, ile wspomnień przy tym odżywa :))
    Jedyne co pamiętam, że chciałam napisać, że mi położne mówiły, żebym aż tak nie krzyczała bo zamiast w parcie to energię wsadzam w ten krzyk :P Ale nigdy nie zapomnę tego okrzyku który wydałam, jak Lila ze mnie wychodziła... Naprawdę aż sama się zdziwiłam, że to ja, miałam wrażenie jakbym stała z boku i słyszała kogoś innego :)

    No i tak myślę, że może mnie aż tak bardzo jednak nie bolało, skoro ja przy wyjeździe z sali mówiłam ' i to miało być to ?!?!' A nastawiałam się na mega ból nie do wytrzymania... Choć zawsze sobie tłumaczyłam, że to dlatego, że dość się w życiu nacierpiałam przez bóle brzucha i może to mnie zahartowało ;P No ale to by chyba aż tak dużej roli nie odegrało...

    Ooo i jeszcze mi się przypomniało - też krzyczałam, że nie dam rady, że nie potrafię, a w głowie miałam histeryczne pytania i co ja teraz zrobię, jak to będzie, że tak być nie może, że przecież nie ma odwrotu, a ja nie dam rady... dziwne, że o cesarce nawet nie pomyślałam, może dodałoby mi to otuchy :P

    Przepraszam za te porównania, ale nie umiem inaczej :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze w głowie mam myśl, że taka mądra z Ciebie kobieta (wiadomo). Nawet opisując tak "straszny" i bolesny poród, umiesz to zrobić tak (przynajmniej na moje oko), żeby nie odstraszyć przyszłych mam. Co prawda na słowa, że odpływałaś, że obraz Ci się dwoił czy rozmazywał można być mocno przerażonym, że to może być aż tak... Ale samo zakończenie notki jest tak pozytywne, że ten strach jednak odchodzi... :)

      Usuń
    2. Domyślam się, że takie posty muszą wzbudzać tego rodzaju wspomnienia, bo mnie wiele nie potrzeba, żeby sobie przypominać coś z tamtego dnia, a sentyment do niego na pewno już zawsze będę miała i pewnie też zawsze przy każdej okazji będzie mi się przypominał :)

      No widzisz, to pewnie zależy od szkoły ;) Mnie się też wydawało, ze więcej energii tracę na ten krzyk, ale położne i lekarz upierali się, że nie i że to pomaga. Sama już nie wiem - grunt, że i Ty i ja dałyśmy radę :P
      Dobrze to ujęłaś, rzeczywiście - ja też w tym momencie miałam trochę wrażenie, jakbym nie była sobą i chociaż nie doznałam czegoś takiego, co czasami opisują inni, że to najpiękniejsza chwila, cud, wszystko przestało się liczyc itd, to też zaskoczyłam sama siebie intensywnością innych doznań i emocji.

      No to chyba rzeczywiście aż tak bardzo Cię nie bolało :P Albo z kolei nastawiałaś się rzeczywiście na coś zupełnie innego - tzn ja też się nastawiałam na ogromny ból, ale chyba nie wiedziałam tak naprawdę jaki to jest ogromny ból :D

      Ja się z kolei bałam, czy nie będzie na cesarkę za późno i co będzie, jak się nie będzie dalo ani tak, ani tak :))

      Nie musisz przepraszać :) To naturalne, ze się dzielisz swoim doświadczeniem (bo bardziej tak to odebrałam niż takie typowe porównywanie)

      A co do drugiego komentarza - dzięki :PMam nadzieję, ze faktycznie jakoś bardzo tu nikogo nie wystraszyłam, choć z drugiej strony wydaje mi się, że nawet jeśli ktoś coś takiego przeczyta to i tak tak naprawdę sobie nie wyobraża jak to jest, dopóki sam tego nie doświadczy :P Mi też np mama mówiła, ze to jest okropny ból i bardzo źle wspomina poród, od paru innych osób to też słyszałam, ale i tak sobie tego nie wyobrażałam :) Myślę, że jak ktoś się boi to taka notka już tego nie pogorszy jakoś szczególnie, a jak ktoś się nie boi, to też raczej na niego ten opis nie wplynie :)

      Usuń
  12. Jeju, aż się rozpłakałam. :)
    Jeszcze raz najszczersze gratulacje! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo, naprawdę? ;) Jej, nie spodziewałam się, ze mogę wzbudzić takie emocje :)
      Dziękuję! :*

      Usuń
  13. Zapraszam do mnie! Dopiero zaczynam i potrzebuję pomocy :) http://jakmalowacirysowac.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  14. Fajna notka, czekałam na nią :) Dobrze, że wam tak ładnie poszło, mimo że długo to trwało.
    Mnie chyba też najbardziej martwiłyby "sprawy okołoporodowe", czyli to, że będę sama w domu, jak się zacznie albo - co gorsza - trafię byle gdzie i na byle jakiego lekarza, niestety dla wielu kobiet to się okazuje największą traumą, nie sam poród.
    Cieszę się, że dobrze wam poszło i nastąpiło szczęśliwe zakończenie (albo właściwie początek - nowego życia :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)
      Strasznie długo, ale rzeczywiście, teraz już mam poczucie, że poszło ładnie :) W ogóle przyznam, że nie mam jakichś negatywnych odczuć odnośnie porodu, owszem, naprawdę czułam, że nie dam rady i że umieram :P, ale to było tylko przez ten ból, cała reszta była w porządku :)
      No tak, to prawda. Ja miałam ogromne szczęście, ze trafiłam naprawdę na wspaniałych ludzi (chociaż też dokonałam świadomego wyboru, wiedziałam, ze ten szpital ma dobre opinie i absolutnie nie były one na wyrost!), to dla mnie było bardzo ważne.
      O tak, to zdecydowanie początek nowego życia :)

      Usuń
  15. ja pierdole... chyba jednak nie chcę dzieci :D :D :D
    wiem, że mam potwornie niski próg bólowy, ja bym tam zeszła na pewno!!!
    więc, chylę czoła i jesteś/byłaś dzielna!!! :**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :P Ja jeszcze przez dwa dni po porodzie zastanawiałam się, jak to zrobić, zeby miec jeszcze jedno swoje dziecko, ale nie rodzić :P Teraz mi przeszło, pewnie te myśli wrócą, jak przyjdzie co do czego, ale pewnie mam na to jeszcze parę lat
      WIesz, ja myślę, że też mam bardzo niski próg bólu, to że tak długo trwało to jedno, ale może właśnie dla kogoś ten ból nie byłby tak wyobrażalny jak dla mnie :) Wiadomo, że to jest bardzo subiektywne odczucie. Poza tym chyba dużo zależy od nastawienia - jak ktoś się nastawiał na najgorsze i bardzo sie bał, to może się nawet przyjemnie rozczarował :) Ja stawiałam na myślenie pozytywne i tym razem mnie zawiodło - tzn przy samym porodzie, bo ogólnie to przynajmniej się nie bałam, a to zawsze coś ;)
      Dziękuję!

      Usuń
  16. Fajnie ze tak szczegołowo to wszystko opisałaś:)
    I jestem zdumiona ze taką ulge przyniosło Ci ZZO! To oczywiscie świetnie ale ja mam zgoła inne odczucia- przy pierwszym nie miałam, bolało ale poszło dosc szybko i sprawnie, przy drugim wziełam i nie dosc ze ulga była niewielka to przedłuzyło mi sie to wszystko, a po porodzie nim wyjeli mi cewnik od zzo kregosłup bolał mnie tak ze nie mogłam sie wyprostowac.. Wyjmowanie tez było nieprzyjemne.
    Ale ciesze sie ze Tobie pomogło:)
    I tak- wsparcie meza w tym czasie to cos bez czego i ja bym nie urodziła!
    I ta ulga na koniec, tuz po-wiem o czym piszesz:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiałam! Przeżywałam to jeszcze raz pisząc i w ogole stwierdziłam, ze muszę to jakoś uwiecznić. W ogóle mam potrzebę, żeby takie ważne wydarzenia z mojego życia bardzo dokładnie opisywać.
      Ja też byłam zaskoczona, bo wydawało mi się, że to będzie tylko złagodzenie bólu, a ja naprawdę przestałam go czuć! Ciekawe, czy chodzi o dawkę, czy np o tolerancję (czy to bólu, czy tego leku zniczulającego) Błogosławię ten wynalazek, serio :P A wcześniej przecież wcale nie byłam przekonana. Bałam się tez bólu przy zakładaniu i wyciąganiu znieczulenia, a przy zakładaniu poczulam tylko ukłucie i chłód, przy wyciąganiu nic i nie miałam własnie żadnych dolegliwości ze strony kręgosłupa a bałam sie tego.

      Naprawdę w takim momencie facet może być nieocenioną pomocą! Wiedziałam, że chcę być z nim, ale nie sądziłam, że aż takie odczucia będę miała odnośnie tej jego obecności. Bo pomoc psychiczna i nie tylko to jedno, ale chodzi tez o wspólne przeżywanie tego wydarzenia!
      Ulga nieopisana! :))

      Usuń
  17. przerażające są takie wspomnienia z porodówek ... a jeszcze tak szczegółowy opis margolka jaki zapodałaś to już w ogóle :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie trochę tak, choć ja nie jestem obiektywna i skoro już to przeżyłam, to mnie to sam opis nie przeraża :P

      Musiałam szczegółowo - dla siebie :)

      Usuń
  18. No opis rzeczywiście szczegółowy:) Ja napiszę Ci to samo, co mi powiedziała położna po porodzie: Byłaś dzielna:*
    Ja rodziłam bez męża, bo nie dojechał. I z jednej strony chciałam żeby był, a z drugiej strony, chyba cieszę się że tak wyszło. Niepotrzebnie by się (i mnie) denerwował:P
    To prawda, że tego bólu się nie pamięta, a przynajmniej nie da rady sobie go przypomnieć;) Dla mnie najgorszy był ten czas kiedy jeszcze leżałam ze skurczami na podtrzymaniu i pod tokolizą, nie mogąc się ruszyć z łóżka, bo nie mogłam nic z tym bólem zrobić, poza tym bałam się tego, co będzie... Choć i tak tego aż tak źle nie odczuwałam chyba, bo kiedy wreszcie wzięli mnie do badania i ledwie zwlekłam się po badaniu z fotela, to lekarz do lekarki powiedział: "zobacz, jakie pani ma już straszne bóle!" a ja wtedy się zdziwiłam, że to już faktycznie takie straszne bóle, bo gorzej sobie to wyobrażałam;P Ale jak to usłyszałam to nagle faktycznie zaczęło mnie strasznie boleć, nie wiem czy to kwestia psychiki, czy po prostu jak zaczęłam się ruszać, to skurcze się nasiliły... ale wtedy już jechałam na porodówkę i mogłam ten ból wykorzystać:)
    No tylko że u mnie tej pierwszej fazy porodu w ogóle nie było.
    Ja jakiegoś nagłego przypływu czułości do dziecka też nie czułam, ani przy Antku, ani przy Adasiu. "Acha, to moje dziecko" i tyle;) Potem przyszło samo.
    Coś jeszcze chciałam napisać, ale zapomniałam, jestem dzisiaj strasznie niewyspana;P Może później mi się przypomni.
    Trzymaj się dzielna kobieto:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo ważne jest dla mnie, zeby te najistotniejsze chwile z mojego życia opisać tu jak najdokładniej - nie tyle dla czytelników, co dla mnie samej. Pisząc też przezywam to jakby ponownie...
      Dzięki :)

      No tak, jeśli kobieta nie chce męża przy porodzie, to lepiej, zeby go tam nie było, chociaż ja przyznam, ze naprawdę mi się w głowie to nie mieści, ze mogłabym go nie chcieć :) Tak bardzo mi pomógł - to jedno, a drugie to fakt, że po protu nie wyobrażam sobie, że tak ważnego momentu nie przeżywalibyśmy razem.

      U mnie chodzilo tylko o ból fizyczny, nie doszedł do tego na szczęście żaden stres i obawa, co będzie. Wyobrażam sobie, że to było jeszcze trudniejsze. Ale z tym nasileniem skurczów to ciekawe, co tak naprawdę je wywołało - czy faktycznie były mocniejsze, czy to tylko Twój odbiór sie zmienił? :)

      No to ze mną i tym "acha to moje dziecko" było tak samo :) Później docierało stopniowo - i dociera nadal :)

      Dziękuję :*

      Usuń
    2. Wiesz ja generalnie chciałam rodzić z mężem, taki był plan:) Też nie wyobrażałam sobie rodzić bez niego... I on też chciał być, po wszystkim mówił mi, że trochę żałuje że go nie było... ale w 15 minut (bo tyle czasu minęło między moim telefonem że jadę na porodówkę, a narodzinami Adasia) nie dało się dojechać. Wpadł na porodówkę jak już było po wszystkim i czekałam na przewiezienie do sali poporodowej. I też widziałam jaki był tym wszystkim zdenerwowany... on jest straszny nerwus. I wlaśnie nie wiem czy jakby był w czasie porodu i jeszcze widziałabym jego nerwy to czy bym go z tej sali porodowej nie wyrzuciła;P Gdybym jeszcze kiedyś miała rodzić to pewnie dalej chciałabym żeby był ze mną, ale wiem na pewno, że raczej ja od swojego męża bym nie otrzymała takiego wsparcia jak Ty;)

      Usuń
    3. Rozumiem :) No cóż, nie mogłaś nic na to poradzić :) Ale dobrze, że tak szybko poszło!
      Franek tez jest nerwusem i to strasznym, ale chyba nie w takich okolicznościach, wtedy naprawdę mnie wspierał i nie denerwowałam sięn a niego (choć wkurzył mnie wcześniej na samym początku - jeszcze w nocy :P). Myślę też, że się wyłączyłam trochę na tego rodzaju "bodźce" :)

      Usuń
  19. To wszystko brzmi tak przerażająco, że aż w niektórych momentach miałam ciarki. Szczególnie, gdy pisałaś jak krzyczałaś, że nie dasz rady. Dzielna kobietko nasza:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, a na żywo jest jeszcze gorzej :P
      Naprawdę czułam, że nie dam rady, że już nie wytrzymam, a że nic sie nie dzeje, to chyba tam umrę a nie urodzę!

      Usuń
  20. Cudnie się to czytało, wzruszyłam się normalnie, pozdrawiam Cię gorąco.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, bardzo mi miło, nie sądziłam, ze to może wzbudzić takie emocje :)
      (A u kogo? :))
      Pozdrawiam również!

      Usuń
  21. nie ma wątpliwości, że każda mama to bohaterka i pomyśleć, że dawniej kobiety rodziły po kilkanaście dzieci bez znieczulenia i nie miały środków przeciwbólowych na bolesne miesiączki, to się aż w głowie nie mieści
    Jutrzenka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O te to dopiero bohaterki! Zwłaszcza, że kiedyś to było tak, że się urodziło a potem na pole do roboty!

      Usuń
  22. Chyba po raz pierwszy tak szczegółowo "słyszę" o porodzie :) koleżanki niby coś tam opowiadały, ale na pewno nie aż tyle albo to moja pamięć taka słaba jest i szybko mi te opowieści z głowy wyleciały :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Tu w razie czego będziesz miała wszystko na piśmie i jak zapomnisz, to sobie będziesz mogła przeczytać - tylko nie przed samym porodem! :P

      Usuń
  23. Podziwiam Cie, ze sie nie obawialas porodu... Ja mam zerowy prog bolu i nie wiem co to bedzie. Wystarczy mi, ze nie raz wylam z bolu przy kobiecych dnia, wiec jak ja sobie dam rade przy porodzie??? Pewnie dam, jak kazda kobieta, ale boje sie juz - nawet nie bedac w ciazy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no kiedyś to ja się tez bałam :P O dziwo, przestałam właśnie wtedy, gdy zaszłam w ciążę :))
      Ale mi się tez wydaje, że mam niski próg bólu, może więc ktoś inny by tego aż tak nie przeżywał, kto wie :P

      Usuń
  24. Margolko, jakkolwiek to zabrzmi..
    zazdroszczę Ci...
    Płakalam czytając
    U nas było podobnie do momentu ostatniej wizyty " po dwóch godzinach". Ból nieziemski , ostatnie badanie i orzeczenie lekarki Pani nie urodzi naturalnie, zaklinował się.
    Wtedy patrzyłam na to jak na wybawienie teraz wciąż mam w sobie jakiś żal że tak się stało.
    Może następnym razem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem Cię...
      Przykro mi, że takie emocje wzbudziła ta notka :(
      Ale domyślam się, jak się czujesz - mnie też na tamtym etapie już obchodziło, żeby jak najszybciej było po wszystkim. A jednak myślałam o tym, że być może będę musiała uznać swoją porażkę - a więc rozpatrywałam to jako porażkę, ze nie dałabym rady urodzić siłami natury. Zobacz, a tyle osób wręcz żąda cesarki..
      Trudno, tak się u Ciebie zdarzyło, u mnie też niewiele brakowało.. Nie ma się na to wpływu. Najważniejsze, że skończyło się u Ciebie dobrze.

      Usuń
    2. Niepotrzebnie jest Ci przykro.
      Zwyczajnie emocje się budzą u jednych takie u innych takie...
      Jak byłam w szpitalu to przez 2 dni była ze mną dziewczyna która miała cesarkę na życzenie, żadnych wskazań. Trudno mi było ją zrozumieć tym bardziej, że bardzo się z tym obnosiła.
      Cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze i tego się staram.trzymać.
      Pozdrawiamy

      Usuń
    3. Pewnie masz rację, ale i tak wolałabym, żebyś się tak nie czuła :) ale oczywiscie wiem, ze nie mam na to wpływu.
      Mnie też trudno zrozumieć cc na życzenie, ale przecież zdarza się często. pewnie innym trudno zrozumieć, że można naprawdę chcieć rodzić siłąmi natury.
      I właśnie tego się trzymaj! :)
      My też pozdrawiamy :)

      Usuń
  25. Teraz to i ja się będę bać porodu ;P
    a tak serio - jak już kiedyś uda mi się być w ciąży, to podsunę tę notkę Kubie do przeczytania, bo On ma jakieś takie głupie przekonanie, że facet na porodówce to tylko przeszkadza. Chociaż mam nadzieję, że On to się tylko ze mną tak drażni ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :P Może i dobrze, ja sie nie bałam i się potem zdziwiłam :D
      Wiesz, jest duża szansa, ze jak przyjdzie co do czego to zmieni zdanie - na razie to dla niego abstrakcja, ale kiedy temat będzie go dotyczyły to pewnie inazcej spojrzy na sprawę :) Ale pewnie ten fragment o tym, jak Franek pomagał nie zaszkodzi :)

      Usuń
  26. Ja również jeszcze raz gratuluję i dziękuję za taki piękny, dokładny opis porodu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      I nie ma za co! Pewnie nie każdemu się to podoba, ale musiałam napisać tak szczegółowo, bo chciałam jeszcze raz to przeżyć, poukladać wspomnienia i je utrwalić.

      Usuń