*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Trochę o margolce - matce.


Kiedy ktoś nas odwiedza lub kiedy my odwiedzamy naszych bliskich, zawsze skwapliwie korzystamy z tego, że osoby te chcą się zajmować Wikingiem :) Nie mamy z tym najmniejszego problemu. Właściwie od samego początku nie miałam oporów przed tym, żeby zostawić Wikinga, chociaż oczywiście na początku było to raczej na krótko. Ale pierwszy raz wyszłam sama z domu bez dziecka już po trzech tygodniach od porodu - poszłam do fryzjera, a Wikuś został z Frankiem. Za to kiedy synek miał 1,5 miesiąca, po raz pierwszy został sam z moją mamą. Później bywały jeszcze różne sytuacje - moje wieczorne wyjście ze znajomymi z pracy, wypad na zakupy z Frankiem, wesele, kino, kameralna impreza u znajomych... Nawet nie pamiętam wszystkich sytuacji, a trochę ich było. Oczywiście im Wiking starszy, tym łatwiej jest go zostawiać, bo jest prostszy w obsłudze. 
Wychodziliśmy z domu bez dziecka głównie z dwóch powodów. Przede wszystkim po prostu tego potrzebowaliśmy - dla zdrowia psychicznego albo ze względów logistycznych, gdy trzeba było coś załatwić. Ale po drugie ważne jest dla nas, żeby Wiking wiedział, że wokół niego jest więcej bliskich mu osób oprócz mamy i taty (choć wiadomo, że rodzice to zupełnie osobna kategoria) i żeby nie trzymał się nas kurczowo. Przyznam, że od początku nie miałam problemu z tym, żeby zostawić z kimś synka. Oczywiście, że kiedy gdzieś wychodzę - zwłaszcza na dłużej, to myślę o nim, ale nie w takim sensie, że zastanawiam się jak sobie radzi beze mnie i nie wydzwaniam co chwilę do osoby, która z nim została. Jest to raczej taka myśl z tyłu głowy. Bardziej chodzi chyba nawet o to, że o Wikingu po prostu pamiętam, niż o nim myślę. Nie zdarzyła mi się jeszcze tęsknota za dzieckiem, nawet kiedy spędziliśmy bez niego popołudnie i noc, chociaż myślę, że na ten moment, gdyby moje rozstanie z Wikingiem trwało na przykład dłużej niż dobę, to już bym jednak czuła dyskomfort, bo mimo wszystko przecież czuję się z nim bardzo związana.
Nie obawiam się, że ktoś, kto z Wikusiem zostaje sobie nie poradzi. Zostawiamy przecież dokładne instrukcje, nie znikamy z powierzchni ziemi a poza tym po prostu mamy zaufanie do tej osoby. Moje ewentualne opory dotyczą raczej tego, że nie chcę nadużywać czyjejś uprzejmości, obawiam się, czy Wiking swoich tymczasowych opiekunów zanadto nie zmęczy lub czy nie przysporzy im jakichś problemów. Ale szybko daję się przekonać, że nie ma o czym mówić i spokojnie mogę wychodzić :) 

Jeszcze inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy w domu jest więcej osób i znajdują się chętni do tego, żeby się Wikingiem  zająć. Wtedy spokojnie zaszywam się w jakimś kącie ze swoimi sprawami. Nie patrzę na ręce dziadkom/babciom/wujkom/ciociom. Po pierwsze dlatego, że wiem, jakie to jest denerwujące (rodzice Chrześniaczki zawsze tak patrzą na ręce osobom, które się zajmują ich dziećmi, ale o podejściu szwagrów już pisałam parę razy, więc teraz odpuszczę), ale przede wszystkim dlatego, że po prostu nie czuję, że powinnam. Wiem, że zostawiam dziecko pod opieką odpowiedzialnych osób i że Wikingowi świetnie robi towarzystwo innych. Przez długi czas wydawało mi się to zupełnie normalne, ale z czasem przekonałam się, że nie wszyscy rodzice tak mają. 
Cóż, przyznaję - nie jestem matką, która się jakoś szczególnie trzęsie nad swoim dzieckiem. Różnie to może być odbierane, wiem, ale ja akurat myślę, że to dobrze i dla mnie, i dla Wikinga. Mnie wystarczy świadomość, że kocham swoje dziecko, troszczę się o nie, chcę dla niego jak najlepiej i dbam, żeby nie stała mu się krzywda i nie muszę tego udowadniać swoją nadopiekuńczością. Już kilka osób z mojego otoczenia powiedziało mi, że podoba im się to, że jestem matką zaangażowaną, ale jednocześnie zdystansowaną i że nie zmieniłam się za bardzo odkąd zostałam matką. Zawsze miło mi, kiedy słyszę coś takiego, a najprzyjemniej mi się zrobiło jakiś czas temu za sprawą narzeczonego mojej siostry. Otwarcie powiedział, że woli się bawić z Wikingiem niż ze swoją własną siostrzenicą (która jest tylko o dwa tygodnie młodsza od Wikusia), bo jego siostra prawie nikogo nie dopuszcza do dziecka na dłużej niż kilka minut. Kiedy ktoś inny bierze małą na ręce, jej mama z niepokojem patrzy, czy aby na pewno dziewczynka jest w odpowiedni sposób noszona, trzymana, czy nic jej się nie stanie itp. Jarkowi podoba się, że z Wikingiem może się swobodnie bawić i nie czuje przez cały ten czas mojego wzroku na sobie, za to czuje, że mam do niego zaufanie, skoro nawet (o zgrozo dla siostry Jarka :)) wychodzę wtedy z pokoju.

Muszę też przyznać, że daję Wikingowi dość dużą swobodę. Oczywiście nie chodzi o to, że pozwalam mu na wszystko. Ale nie mam problemu z tym, że na przykład otworzy sobie szufladę (ale zabezpieczam ją wtedy, żeby sobie nie przytrzasnął paluszków) i wywali z niej absolutnie wszystko. Nie przeszkadza mi, kiedy wyciąga z szafki wszystkie akcesoria kuchenne (rzecz jasna wcześniej odłożyłam wszelkie noże, tarki i inne ostre przybory), oblizuje wałek albo rzuca na podłogę wszystkie deski do krojenia. Trudno, umyje się. Pozwalam mu eksplorować wszystkie pomieszczenia, łącznie z łazienką. Codziennie mam w związku z tym trochę sprzątania, bo Wiking uwielbia wyciągać z szafki wszystkie moje szczotki i końcówki od suszarek i wrzucać je do swojej wanienki albo do brodzika :) Albo wywalać na podłogę wszystkie torebki z przyprawami. Ale lubię obserwować go w akcji. Pozwalałabym nawet na więcej, gdyby nie to, że Wikuś jeszcze z tej swobody nie umie za bardzo korzystać :) Na przykład pozwoliłabym mu nawet na grzebanie w tych kwiatkach, o których kiedyś wspominałam, gdyby nie to, że od razu zabiera się za jedzenie ziemi :) Ogólnie rzecz biorąc pozwalam Wikingowi dotknąć wszystkiego i zajrzeć wszędzie, jeśli tylko wiem, że nie zrobi sobie krzywdy*. Przy czym nabicie sobie małego guza jeszcze nie oznacza dla mnie wielkiej krzywdy. Moim zdaniem to po prostu kwestia zdrowego rozsądku. Oczywiście, że jest mi szkoda kiedy Wikuś się uderzy i płacze i staram się takie sytuacje ograniczać do minimum, ale jestem świadoma tego, że takie dziecko - szczególnie tak ruchliwe jak Wiking - po prostu się nie uchowa bez guzów i siniaków. Poza tym inaczej się nie nauczy. Na przykład kiedy dopiero uczył się wstawać, ciągle upadał na głowę. Ale uderzył się raz i drugi i za chwilę już wiedział, że jak leci, to musi pupę wypiąć albo podeprzeć się rączką. Naprawdę to była kwestia dwóch, trzech dni.Teraz już coraz rzadziej zdarza mu się porządnie uderzyć (i zwykle jest to wtedy, kiedy stoimy tuż obok - po prostu nie da się niektórych rzeczy przewidzieć i dopilnować) - mimo, że przewraca się dość często. Po prostu już wie, że nie zawsze warto robić raban :) Za to wie, że jak się uderzy, to ja go zawsze przytulę i pocałuję. Dzisiaj na przykład bawił się na podłodze z Frankiem, w pewnym momencie poślizgnął się i przewrócił. Nie uderzył się mocno, ale trochę się przestraszył, więc się rozpłakał i mimo, że miał obok tatę, odwrócił się i przyszedł do mnie, żebym go przytuliła :) Kiedy już zaspokoiłam jego potrzebę bliskości, dosłownie wyrwał mi się i wrócił na podłogę do Franka. Wie chłopak, czego chce :P 

Ale z naszej dwójki, to Franek jest bardziej przewrażliwiony na punkcie tego, że Wiking sobie coś zrobi :) Myślę, że ma to w genach, bo szwagier i teściowa na tym punkcie mają po prostu hopla. Czasami mnie to strasznie wkurza (w sensie zachowanie teściowej, bo Franek aż tak nie przegina) - na przykład oglądanie z każdej strony certyfikowanych zabawek i zastanawianie się, czy aby na pewno sobie Wiking nie wsadzi tego frędzelka w oko? :P Albo chodzenie tuż za Wikingiem i pilnowanie, żeby się przypadkiem nie poślizgnął (i tak się poślizgnie - choćby go nawet za rękę trzymać - sprawdzone :P) W każdym razie to ja jestem pierwsza do tego, żeby Wikinga wytarmosić i podrzucić, a przecież  zwykle uznaje się, że to domena tatusiów ;) Ale Franek cały czas się uczy i jest na dobrej drodze :)

Ta notka nie ma na celu skrytykowania rodziców, którzy postępują inaczej. Nie uważam, że postawa inna niż moja jest zła (chociaż  przewrażliwienie i nadopiekuńczość rodziców uważam za cechy, które mogą dziecku raczej zaszkodzić, ale nie wszystko przecież jest od razu przewrażliwieniem) Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych z kolei moje zachowanie jest godne potępienia. Ale mnie jest póki co dobrze z tym, jaka jestem. Cieszę się, że mimo wszystko zachowałam jakiś dystans do macierzyństwa, nie straciłam głowy i potrafię spojrzeć na wiele rzeczy trzeźwym okiem, bez niepotrzebnych emocji. Nie chodzi o to, że uważam, że taka postawa rodzicielska jest najlepsza itp - nic z tych rzeczy. Każdy powinien chować swoje dzieci tak, żeby było to zgodne z jego przekonaniami i osobowością. Mnie się na razie to udaje i dzięki temu mogę mówić, że nie rozczarowałam siebie póki co :)

*Sobie i rzeczom, którymi się bawi :) Kiedyś pozwoliłam mu u rodziców na wywalenie wszystkich garnków z szuflady, ale kiedy zobaczyłam, że jeden garnek sie mocno obił, zamknęłam niestety ten przybytek. Na szczęście Wiking dość szybko zapomniał o tej krzywdzie :)

43 komentarze:

  1. W wieku Wikinga nie ma to jak zabawa garnkami czy innymi akcesoriami teoretycznie ,,niezabawkowymi''. Eksploracja zawsze na plus, rozbudza i rozwija ciekawość małego człowieka. A posprzątać potem niewielki problem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie z takiego założenia wychodzę. A i ja mam wtedy chwilę wolnego, bo kiedy Wiking eksploruje zawartość szafki kuchennej, ja mogę spokojnie przygotować obiad na przykład :)

      Usuń
  2. Mi też daleko do matki trzęsącej się nad dzieckiem. I denerwuje mnie, kiedy na przykład jesteśmy u Rodziców (jednych albo drugich) i w zupełnie zwykłych sytuacjach słyszę wciąż - "uważaj", "załóż mu czapkę", "o matko, on zaraz spadnie", "Jezu, krztusi się ", itp. Jeszcze moi Rodzice mniej, ale o wiele bardziej teściowa czy babcia męża. Ostatnio niemal nie utrzymał nerwów na wodzy, kiedy Fran zaczął dość mocno płakać, a obie kobiety krążyły wokół mnie z nim na rękach i nie mogły dojść dlaczego tak płacze... I te komentarze "no co mu jest? ". Na szczęście już wychodziliśmy, więc sobie odpuscilam :-P
    Jeszcze jeśli chodzi o przewrażliwienie, to znam matki które zakładają swym dzieciom specjalne kaski, kiedy zaczynają raczkować, czy chodzić. Dla mnie gruba przesada. Jak się nie przewróci, to się nie nauczy. Tak uważam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, to mnie też denerwuje - u mnie w domu w ogóle tego nie ma, wręcz jestem przekonana, że swoje zachowania wyniosłam właśnie stamtąd. Ale teściowa co chwilę właśnie tylko mówi, żeby uważać, że uderzy się w głowę itd. Na szczęście teściowa już sie nauczyła, że powodów do placzu Wiking może mieć tysiąc i nie oznacza to, że na pewno go boli brzuszek. Franek niestety troche z kolei w genach przejął tego przejmowania się, ale to jest na szczęście tylko namiastka tych zachowań i nie jest to na co dzień uciążliwe. A przede wszystkim daje sie przekonać i odpuszcza.

      Ja też uważam, że dziecko musi się uderzyć albo przewrócić, żeby się nauczyć.
      Z tymi kaskami to jeszcze zależy - tak profilaktycznie to przesada, ale nam przypadek, kiedy dziecko trochę "nie po kolei" się rozwijało i najpierw nauczyło się wstawać, a nie umiało jeszcze siedzieć (miało za słabe mięśnie brzucha), więc każdy upadek był groźny i wtedy ten kask był uzasadniony.

      Usuń
  3. Jestem Twoim zupełnym przeciwieństwem, bo mam zadatki na "matkę kwokę". Najważniejsze to czuć się dobrze w swoim postępowaniu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie jestes, bo do takiej matki mi najdalej.
      Tak, to jest ważne, byleby bez przesady, bo jednak uważam, że tą nadopiekuńczościa dziecku można zrobić krzywdę i wychować je na kalekę życiową. Niestety ale mam okazję obserwować dziecko chowane przez takie dwie kwoki i póki co jest to taka sierotka.

      Usuń
    2. Sierotka w sensie, że sama sobie chleba masłem nie posmaruje? Myślę, że dużo rzeczy jest kwestią też chęci i nauczenia się, a niektórzy chowani pod kloszem nie są sierotkami, a przyjmują postawę roszczeniową. Opiszę na dwóch przykładach:

      1. Młody chłopak chce się żenić z dziewczyną mającą 22-lata, osłanianą na każdym kroku. Ona się dziwi, że on ją chce, skoro ona nie potrafi prasować, gotować, ani prać. Jemu to nie przeszkadza, mówi, że razem się wszystkiego nauczą. I tak się nauczyli i wspólnie ciągną to gospodarstwo domowe w szczęściu ponad 30 lat.

      2. Pewnego dnia nasypało śniegu, sypie dalej i rodzina gdzieś autem wyjeżdża. Matka lata naokoło samochodu odśnieżając, a syn (lat 20) siedzi w środku. Innym razem ta sama mama wypakowuje bagaże z auta, zmachała się, a syn w aucie. Dodam, że ten chłopak ma dziewczynę, właśnie przy której ujawnia swoją roszczeniową postawę. Po randce dziewczyna go odprowadza pod dom-nieważne, czy mroźny zimowy wieczór, czy upalne lato, stoją jeszcze chwilę pod bramą i panicz wchodzi do budynku, a dziewczyna idzie dalej. Kiedyś opisywałam tą historię, ale nie wiem, czy na Twoim blogu, czy gdzieś indziej.

      Usuń
    3. Jest jeszcze za mała na to, zeby smarować chleb, ale przypuszczam, że jeszcze bardzo długo tego robić nie będzie (tak jak długo nie jadła normalnych pokarmów, bo sie rodzice bali, że się zakrztusi, aż ortodonta stwierdził, że uzębienie jest za słabe, bo dziecko nie gryzie). Chodzi ogolnie o postawę. Stroni od innych dzieci, boi się ludzi, boi się zresztą wszystkiego. Niektórych rzeczy nie da się nauczyć, bo chodzi o postawę, o nastawienie psychiczne a nie czynnosci.
      Nadopiekuńczy rodzice naprawdę mogą sporo krzywdy dzieciom wyrządzić, jeśli przesadzają ze swoim zachowaniem. Nie uczą ich samodzielności, nie pozwalają zbyt długo na podejmowanie samodzielnych decyzji, nie pozwalają uczyć się na własnych błędach, zagłaskują na śmierć.
      W każdym razie jedno z drugim ma bardzo wiele wspólnego i postawa roszczeniowa na pewno nie bierze się znikąd tylko właśnie zwykle dziecko zostało jej nauczone we własnym domu przez własnych rodziców.

      Usuń
    4. To prawda, że dużo się wynosi z domu i czego zostaliśmy nauczeni. Ale część rzeczy też pewnie zależy od charakteru i własnych doświadczeń. Długo bałam się odezwać w towarzystwie, żeby się nie ośmieszyć, a teraz potrafię gadać, jak nakręcona. I nikt mnie nie wychował na milczka, ani też na gadułę, zwyczajnie sama musiałam do tego dorosnąć i przemóc się ;)

      Pamiętam też, jak usłyszałam, że ktoś tam żałował, że wychował syna na wrażliwca, bo wszyscy się rozpychają łokciami, więc trzeba było na chama i egoistę. Ale faktycznie tak teraz się dzieci wychowuje.

      Usuń
    5. To normalne, że wiele rzeczy zależy po prostu od osobowości człowieka. Ale nie da się tego odciąć od sposobu w jaki zostaliśmy wychowani i warunków, w jakich się dorastało

      Nie no ale tez bez przesady. Właśnie o to mi zawsze chodzi, że nie wszystko jest czarne albo białe. Nie trzeba popadać w skrajności - również w kwestii wychowywania dzieci. Nie trzeba więc być zimnym i oschłym, ani nie trzeba być tą przysłowiową kwoką, bo pomiędzy jest jeszcze wiele postaw. Podobnie nie trzeba od razu wychowywać dziecko tak, że sobie w życiu nie będzie umiało samo poradzić ani na chama i egoistę.

      Usuń
  4. Skąd ja to znam :) W kwestii macierzyństwa to naprawdę mamy wiele wspólnego ;)
    U nas na etapie najlepszej zabawki jest... mąka. Do tego miska i łyzka. Kornisozn wspuje sobie mąki do miseczki po łyżeczce, a jak jest pełna... wysypuje zawartość na ziemię i kładzie się w niej! Ale od zawsze miałą tak, że jak cos wysypałą to póżniej kąłdła się na tym i ruszała nogami i rękami jakby pływała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie jesteśmy do siebie podobne, też juz parę razy to zauważyłam (choć chyba nawet nie tylko w tej kwestii :)).zawsze Ci powtarzałam, że podoba mi się Twoje podejście :)

      No właśnie już się nie mogę doczekać, kiedy będzie można się z Wikingiem bawić mąką, ryżem, kaszą itp Na razie jeszcze jest za mały, bo wszystko ląduje w buzi.

      Usuń
    2. To my zawsze razem pieczemy mufinki. Korniszon to uwielbia. Zwlaszcza jak moze dodac rodzynek, orzechów czy tez czekolady do kazdej. Raz nawet zrobiła kilka z ....frytkami ;):) No cóż tata i tak zjadł ;)

      Usuń
    3. No to jest świetna sprawa :) Też bym chciała, żeby już Wiking nam w kuchni asystował :) Na razie jeszcze zdecydowanie jest na to za mały

      Usuń
  5. Bardzo zdrowę podejście i w sumie takie powinno być :) Zapraszam do siebie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie nie każdy tak uważa, ale ja akurat tak ;)

      Usuń
  6. To ja jestem lepsza,bo zostawiłam Patryka z moją mama pierwsyz raz na trzeci dzien po porodzie:D

    Patryk też uwielbiał i garnki i wyrzucanie wszystkeigo z szuflad, dzieci maja to chyba w genach:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam się z nikim nie ścigam, stwierdziłam tylko fakt :)) Myślę, że nie miałabym problemu, żeby zostawić dziecko z Frankiem (bo tylko on wchodził w grę, innych osób nie było) nawet wcześniej, ale akurat nie miałam potrzeby, żeby wychodzić :)

      Ale chyba jednak nie wszystkie. Z tego co wiem, są dzieci, które wcale sie nie interesują zawartością szuflad i szafek, nie otwierają ich itp. I to nawet bywa, że od jednych rodziców jedno dziecko zaglądało wszędzie, a drugie wcale nie było tym zainteresowane :)

      Usuń
  7. Moja PT kiedyś musiała zostawić swojego ponadrocznego synka pod opieką mojej Mam- nikogo innego nie było na podorędziu- i bardzo się tym stresowała, bo było to dziecko, któremu dużo było wolno ;) Gdy wróciła, synek bawił się garnkami siedząc na podłodze w kuchni, co robił przez większość czasu, a moja Mam spokojnie pichciła ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Ale dlaczego się stresowała - bała się, że sobie prababcia nie poradzi, czy o co chodziło? :) Też Wikingowi pozwoliłam się bawić garnkami, ale niestety kiedy ciągle rzucał jeden garnek na kafelkową podłogę aż się obtłukł, musiałam go przystopować :)

      Usuń
    2. PT to moja przyjaciółka, a jej synek moją Mam widział może drugi albo trzeci raz w życiu, i nigdy wcześniej nie zostawał z nią sam i to w obcym mieszkaniu :)- oczywiście to było lata temu, bo owy synek ma już prawie 30 lat :)))

      Usuń
    3. Aaaa, o kurczę! No właśnie już jakiś czas temu się nad tym skrótem zastanawiam i nie wiem dlaczego, ale myślałam, że po prostu zmieniłaś blogowy przydomek Tuśce (coś jak Pierworodna Tuśka, żeby pasowało do OM :P - jakos mi wtedy pasowało do kontekstu, no i teraz w zasadzie też :))
      Teraz rozuemiem :) przepraszam wobec tego za moją ignorancję, teraz nie wiem dlaczego tak sobie pomyślałam

      Usuń
  8. chyba tym się właśnie różnią mamy niepracujące od pracujących (teraz to jest inaczej bo jest roczny macierzyński ale myślę o czasach gdy go nie było), że pozwalają na takie bałaganienie bo mogą posprzatać i są cierpliwe a mama pracująca wraca zmęczona, robi obiad, sprząta i nie ma czasu i cierpliwości żeby dziecko jej robiło sajgon w szafkach ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym to się jednak nie zgodzę :) Bo dla mnie takie posprzątanie to jest chwila moment - za to penetrowanie tej szuflady zajmuje Wikingowi sporo czasu a ja mam wtedy chwilę wolnego. Nie wyobrażam sobei, że poszłabym do pracy i nagle przestałabym Wikingowi na te eksploracje pozwalać, bo dla mnie to naprawdę nie jest jakiś szczególnie większy nakład pracy. Wywalił wszystko z szuflady, to ja to potem wszystko biorę razem i wrzucam z powrotem - on i tak wywali jutro znowu, więc nie ma co się staraćza bardzo :) Z kolei gdybym mu na coś takiego nie pozwoliła, to musiałabym znaleźć mu inne zajęcie i pewnie bawić się razem z nim a wtedy nie mogłabym zająć się innymi sprawami - czy to swoimi, czy domowymi :)

      Usuń
    2. ale właśnie wiem to od pracujących matek które mówią, że nie pozwalają na takie wywalanie z szuflad i szafek bo nie chce im się potem sprzątać bo są zmęczone :)

      Usuń
    3. Wobec tego nie zgadzam się nie tyle z Tobą, co z nimi :) Po prostu mam do tego zupełnie inne podejście. Nie jest mi szkoda tego czasu, ani nie wymaga to ode mnie jakiegoś wielkiego wysiłku - posprzątanie takiego bałaganu to jest dla mnie chwila. Zresztą, odkąd Wiking jest u nas i zaczął się sam przemieszczać, to w ciągu dnia mamy wieczny bałagan w pokoju, a posprzątanie tego zajmuje nam dosłownie moment - doszliśmy po prostu do perfekcji :)
      Ja caly czas uważam, że takie grzebanie w szafkach to po pierwsze korzyść dla Wikinga, bo się w ten sposób uczy a po drugie dla mnie, bo nie musze wymyślać na ten czas mu zajęcia :)

      Usuń
    4. no ale może jak byś musiała wstać o 6.00 do pracy i wracała ok. 16.00 i musiała zrobić obiad i nakarmić Wikinga i trochę poprać i posprzątać i tak 5 razy w tygodniu to może też byś już nie chciała sprzątać tych szafek :) kto wie :)

      Usuń
    5. Wiesz co mogłabym sobie wyobrazić, że by mi się nie chciało, gdyby zajmowało mi to na przykład godzinę. Ale jeśli to jest kwestia 2-5 minut?? Bo to naprawdę tyle trwa :) Ja po prostu biorę wszystko i wrzucam z powrotem - nie układam specjalnie, nie segreguję. WIkingowi więcej czasu zajmuje wyciągnięcie tego niż mnie posprzątanie. Więc nie wyobrażam sobie, że naprawdę mogłoby mi się nie chcieć :) Nie takie rzeczy robiłam po powrocie z pracy :) Wiadomo, że dopóki sie człowiek nie znajdzie w danej sytuacji to nie może być pewnym, jak się zachowa, ale to jest akurat tak niewielki nakład, że wydaje mi się, że Twoje koleżanki muszą mówić o innych sytuacjach :) A poza tym w takim razie i tak muszą poświęcać swój czas, energie i siły na zabawę z dzieckiem, więc pewnie na jedno wychodzi :)

      Usuń
    6. Przy czym wyobrażam sobie, że gdybym była przez cały dzien w pracy, to popołudnie i wieczór chciałabym też spędzić na tej zabawie z dzieckiem, z którym się tyle czasu nie widziałam.

      Usuń
  9. Powiem Ci, że jestem dzieckiem nadopiekuńczej matki i nie wyrosłam na pierdołę życiową, tylko dlatego, że od matury mieszkam sama, ale nie było łatwo przeciąć pępowinę.
    Wiem, że to wcześnie, ale myślę, że takie wychowanie przysłuży się Wikingowi w dorosłym życiu. Będzie miał okazję wypróbować swoją samodzielność i będzie miał więcej pewności siebie. Kibicuję Ci w tym zdystansowanym macierzyństwie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dobrze jest przeczytać także opinię osoby, która znajduje się po tej drugiej stronie :) I jesteś świetnym przykładem tego, że z takiego dziecka mimo wszystko może ktoś fajny wyrosnąć :) A jeśli mogę spytać - to, że nie było łatwo przeciąć pępowinę odnosi się do tego, że trudno było przekonać mamę do tego, że sobie dobrze radzisz, czy że Tobie tez było trudno się odciąć od tej opieki?

      Tak, jeszcze wcześnie, bo pewnie wiele może się zdarzyć :) Ale nie podejrzewam też siebie, żebym miała się jakoś bardzo zmienić. W każdym razie wydaje mi się, że postępujemy w miarę rozsądnie i w sposób umiarkowany.

      Usuń
  10. Oj znam to doskonale! Ja też nie jestem mamą, która na wszelki wypadek rozłoży materac, bo może się dziecko przewróci. Przewróci się, to i wstanie przecież. Z kolei mój brat jest zupełnym moim przeciwieństwem. Doprowadził z bratową do tego, że kiedy dziecko jest u dziadków, kiedy tylko zapłacze, zlatuje się cała rodzina, żeby uspokoić, bo przecież nie może płakać. Najczęściej kończy się to tym, że młody dostaje to czego się domagał, dla świętego spokoju, bo przecież tatuś i mamusia będą źli, że dziecko płakało pod opieką dziadków. Denerwuje mnie to, bo to samo moja mama robi z Frankiem - chodzi za nim krok w krok i pilnuje, żeby nic się nie stało, czy żeby się czasami nie rozpłakał. Jak proszę, żeby tego nie robiła i dała mu trochę swobody, to czasami słyszę z jej ust: "ty to jesteś odważna". A ja bym wcale tego odwagą nie nazwała, tylko odrobiną zdrowego rozsądku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie - przewróci się, to wstanie :) Dobrze napisane. Ja też wyznaję taką zasadę. Ale wiem, że właśnie są rodzice, którzy mają zupełnie inne podejście. I właśnie też w rodzinie Franka mamy przykład takich rodziców, co niestety wpływa także na otoczenie - między innymi na dziadków. I zgadzam się z Tobą, to raczej nie jest kwestia odwagi :)

      Usuń
  11. Podoba mi się Twoje podejście, jest dla mnie bliskie ideału, takie wyważone. Ja nie lubię się kimś opiekować, ale myślę, że nad dzieckiem mogłabym się za bardzo trząść - chociaż kto wie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie jak przyjdzie co do czego, to się dowiesz ;)
      Ja swoje podejście lubię, choć czy jest bliskie ideału - tego nie wiem, pewnie jak dla kogo :) Ale ważne, że dla mnie jest ok :)

      Usuń
  12. rzeczywiście jak dziecko ma się uderzyć, to się uderzy choćby nie wiadomo ile osób było wokół, kiedyś kuzynka podrzuciła nam swoją córeczkę, miała ona wtedy chyba tak ze cztery, lata, w pokoju byłam ja, mama i siostra, mała Agnieszka stała koło nas przy stole, parę sekund, dziecko przechyliło się za bardzo i uderzyło się w głowę, bo stół był na wysokości jej główki, a my nie mogłyśmy wyjść ze zdumienia, jak to się mogło stać, że trzy osoby do opieki, a Agusia ma ogromnego siniaka na czole:)
    Jutrzenka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to! Tak to właśnie zwykle wygląda. A wręcz - im więcej osób, tym większe szanse, że się dziecko jednak przewróci czy uderzy.:)

      Usuń
  13. Bardzo trudno jest odpowiedzieć na Twoje pytanie. Proces uniezależniania się był skomplikowany i wieloetapowy. Nie uda mi się podsumować go w jednym komentarzu :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, może kiedyś będzie okazja to jak będziesz miała ochotę, to sobie pogadamy :)

      Usuń
  14. Chowam Maksa identycznie, pozwalam na wiele :) moj to jest juz tak wprawiony ze nawet jak sie walnie glowa w sedes (bo uwielbia zabawy w lazience) to idzie dalej bez zajaknienia ;) czasem jak sie bardziej przywali placze, ale nigdy nie robie z tego dramatu, przytulam caluje, zyjemy dalej.
    Pozdrawiam mojego matczynego sobowtora :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiking też uwielbia zabawy w łazience! :) Jak tylko zobaczy uchylone od niej drzwi to pędzi ile sił w nogach, rękach i czym tam jeszcze :)
      Zauważyłam też, ze już coraz częściej nie płacze jak się przewróci. Czasami od razu się zbiera i nawet nie zwraca na to uwagi, a innym razem z przestraszoną miną patrzy na naszą reakcję, najgorsze, co możemy wtedy zrobić to go pożałować ;) Jeśli udajemy, że nie zauważyliśmy, to on sobie płacz też odpuszcza. A jeśli już się rozpłacze, to robię dokładnie tak, jak Ty :) Więc pozdrawiam również :)

      Usuń
  15. Margolko, Twoje podejście jest jak najbardziej "zdrowe"! :)
    Moja Cyśka (15 miesięcy) jest taka rozbiegana- dosłownie nie chodzi, tylko cały czas biega, że nie ma szans, żeby ją przed jakimkolwiek upadkiem czy uderzeniem uchronić. Jak się przewróci- to wstanie, jak się uderzy to chwilę popłacze i biegnie dalej, W kuchni miałam pozakładane blokady, ale moje dziecko jest takie sprytne, że większość pozrywała i tak w szafkach i szufladach grzebie. Pilnuję jej tylko, żeby nie zaglądała do misek i talerzy, bo niestety już kilka mi stłukła i nie chcę, aby się pokaleczyła. Najlepsza zabawa to właśnie garnki, miski, łyżki drewniane, ryż i kasza w woreczkach, grzebanie w śmietniku i w pralce. Gdyby tylko tak bardzo nie bałaganiła, albo po sobie sprzątała to by było super ;)
    Moja babcia jest właśnie taka, że co chwilę :"o jeny, bo się przewróci! bo się uderzy! Uważaj!" i przy tym tak krzyczy, że dziecko nie wie co się dzieje, albo płacze bo się przestraszyła tym krzykiem. Wkurza mnie to okropnie, bo niepotrzebnie panikuje i tylko straszy dziecko, ale cóż już taka jest i raczej się nie zmieni.
    Pozdrawiam, Monia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak mi się też wydaje, ale wiem, że nie każdy tak uważa :)
      No właśnie u nas jest podobnie, że po prostu nie da się upilnować Wikinga, żeby nie zaliczył żadnego upadku. A pewnie i tak wiele przed nami i będzie tak jak w przypadku Twojej Cyśki:) Bo blokad na razie Wiking na szczęście rozpracować nie umie, ciekawa jestem jak długo będą skuteczne, bo czuję, że niezbyt długo :P
      O, podsunęłaś mi fajny pomysł z tym ryżem i kaszą - nie mogę się już doczekać, kiedy Wiking będzie się mógł bawić surowym jedzeniem - dotykać go, przesypywac itp. Na razie wszystko bierze do buzi, więc odpada, ale póki co przecież woreczkami może się pobawić :)
      No tak, raczej starsze osoby są niereformowalne już jeśli o to chodzi, niestety. Chyba nie pozostaje nam nic innego jak puszczać te uwagi mimo uszu i robić po swojemu :)
      Pozdrawiam również i dziękuję za komentarz :)

      Usuń