Ostatecznie
z jedną sztuką bagażu podręcznego oraz kurtką przewieszoną przez ramię,
pod którą trzymałam reklamówkę z rumem, weszłam do autobusu, który
przewiózł nas przez terminal do samolotu, a następnie na pokład
samolotu. Mimo, że leciałam już kilka razy, nadal bardzo mi się to
podoba i robię wszystko, żeby usiąść przy oknie :)
Nie
musiałam się w zasadzie nawet specjalnie wysilać, bo mnóstwo miejsc
było jeszcze wolnych – w tym przy oknach. W ogóle sporo osób siada na
brzegu, wyraźnie manifestując tym samym (zwłaszcza, kiedy od razu
wyciąga czasopismo i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokół) swe
obycie z lataniem :))) Piszę to zupełnie bez złośliwości, a nawet
śmiejąc się z siebie samej, że taki żółtodziób ze mnie, że ciągle przy
oknie chcę siedzieć i nawet dziecka nie chcę przepuścić
(nie było tak źle, ale o tym innym razem) No i jest jeszcze inna opcja
– na brzegu siadają osoby, które źle znoszą start, lądowanie a może i
sam lot. Ja natomiast przy starcie i lądowaniu czuję się świetnie. Wręcz
uwielbiam te momenty.
Punktualnie
o 11:25 samolot zaczął kołować i kierował się na pas startowy. W tym
czasie stewardessa wypowiada standardową formułkę dotyczącą
bezpieczeństwa i informacji technicznych. Po krótkiej chwili szum
silników staje się dużo głośniejszy a samolot się rozpędza. Uwielbiam
ten moment :)) Fakt, niektóre osoby mogą źle to znosić, bo zmienia się
ciśnienie a człowieka wciska w fotel
Można to zresztą porównać do tego, co odczuwa się na karuzeli albo
wysokiej huśtawce. Ja to uwielbiam. Aha, i zatykają się uszy – wiem, że
niektórzy bardzo tego nie lubią i nie potrafią sobie z tym radzić, ale
ja nie mam z tym żadnego problemu. Zdecydowanie start to najlepszy
moment całego lotu, zwłaszcza kiedy siedzę przy oknie i obserwuję, jak
oddalamy się od ziemi. Tym razem fotek nie cykałam, bo się nie chciałam
tak zupełnie wygłupić tą moją fascynacją – wszyscy dookoła sprawiali wrażenie stałych bywalców samolotowych, więc nie chciałam robić za pierwszaka.
Po starcie jest już nudno
Zwłaszcza, że linie są tanie a lot krótki, więc nie miałam żadnych
atrakcji. To zresztą jest czas, kiedy ewentualnie mogę się gorzej czuć –
ciśnienie się zmienia i czasami boli mnie głowa i denerwuje mnie suche
powietrze. Pamiętam też, że jak leciałam kiedyś dwa razy wieczorem, to
bolały mnie nogi i trudno było mi wysiedzieć. Ale tym razem nie miałam
żadnych dolegliwości.
Po
około dwóch i pół godzinie rozpoczęła się procedura lądowania. To też
jest fajne, kiedy samolot zbliża się coraz bardziej do ziemi i w końcu
odczuwa się lekkie szarpnięcie i słyszy moment, kiedy koła dotykają
asfaltu na pasie startowym. Potem samolot gwałtownie zwalnia i przez
jakiś czas jeszcze kołuje. W tym momencie zawsze żałuję, że już po
wszystkim Tym razem też tak było, ale czekało mnie jeszcze wiele emocji, więc się nie przejęłam specjalnie.
Od
razu skierowałam się do wyjścia. Jeszcze tylko trzeba było machnąć
facetowi w okienku dowodem osobistym i już byłam w Irlandii, a
konkretnie w Dublinie. (W zeszłym roku w Londynie tak łatwo nie było i
się nieźle wygłupiłam
ale to opowieść na inną okazję). Teraz musiałam znaleźć autobus, który
miał mnie zawieźć do Limerick. Tego bałam się najbardziej, bo chociaż
koleżanka wytłumaczyła mi mniej więcej co i jak, bałam się, że się nie
odnajdę. Wyszłam z lotniska i stanęłam, żeby się rozejrzeć. Pewnie
wyglądałam na nieco zagubioną, chociaż jeszcze nie zdążyłam się tak
poczuć
Bo od razu podszedł do mnie pan z obsługi i spytał, czy może mi w
czymś pomóc. Trochę mnie zaskoczył, bo owszem, zamierzałam spytać kogoś o
pomoc, ale nie zdążyłam się do tego przygotować i nawet nie zdążyłam
sprawdzić nazwy przewoźnika
Ostatecznie powiedziałam zamiast „Kavannagh and sons”,
”Kinleysomething and sons” :)) Ale gość był kumaty i sympatyczny i po
chwili już wiedziałam skąd mam odjazd.
Tyle,
że miałam jeszcze dwie godziny. Ale że się nudzić nie potrafię,
przycupnęłam sobie na ławeczce i rozmyślałam sobie jak to fajnie, ze
jestem sobie tak daleko od wszystkich przyziemnych spraw. Że mogę sobie
tak siedzieć i nie robić nic poza delektowaniem się niezależnością,
samodzielnością i wolnością i ostatecznie doszłam do wniosku, że w
takich chwilach fajnie jest być dorosłym Potem wyciągnęłam książkę
i trochę czytając, trochę rozmyślając, a trochę obserwując, doczekałam
godziny 15:15, kiedy podjechał mój autobus. W samą porę zresztą, bo
właśnie zaczęło porządnie lać Ale ja już siedziałam w środku. Przy oknie, rzecz jasna
Przede mną było jeszcze sporo kilometrów i cztery godziny jazdy. No i
stres ogromny, ponieważ… nie wiedziałam, gdzie mam wysiąść!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz