*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 2 kwietnia 2015

"Samotne" macierzyństwo

Miałam ostatnio jakieś koszmarne zatrucie pokarmowe, które chyba już nawet nie było zatruciem a po prostu grypą żołądkową. Nie zdarzyło mi się chyba jeszcze nigdy nic takiego, żeby zupełnie bez powodu (tzn bez poczucia, że zjadłam coś, co mi leży na żołądku) mieć takie dolegliwości.
Zaczęło się w piątek wieczorem. Kiedy kładłam się spać, poczułam jakiś dyskomfort. Ssanie w żołądku - trochę jak na głód, ale wiedziałam, że to nie możliwe, bo dwie godziny wcześniej zjadłam solidną kolację. Pomyślałam, że się położę, to zapomnę :) Jakieś dwie godziny później, koło północy, Wiking zapłakał. Obudziłam się i stwierdziłam, że ten dyskomfort nie tylko nie zniknął, ale się nasilił. Nie mogłam zasnąć. W końcu zebrało mi się na wymioty. Miałam nadzieję, że już po wszystkim i teraz spokojnie będę mogła zasnąć, ale bardzo się myliłam, bo to był dopiero początek. Dolegliwości się nasilały, męczyły mnie nudności i wymioty. Do tego rozbolała mnie głowa i miałam dreszcze. Franek wstał do pracy i zaparzył mi miętowej herbaty. Miałam wrażenie, że mi się poprawiło, ale wtedy zaczął się prawdziwy koszmar - biegunka. Było naprawdę coraz gorzej. Cała noc nieprzespana, ból mięśni, głowy, dolegliwości żołądkowe...
Cieszyłam się tylko, że Wikuś tak ładnie śpi! Prawdę mówiąc dzięki tej nieprzespanej nocy miałam okazję zaobserwować jego nocny sen i stwierdzić, że to właściwie standard i naprawdę nie możemy narzekać na zarwane noce i gwałtowne pobudki. Mogłam sobie jeszcze przez chwilę spokojnie chorować. Ale o ósmej Wiking stwierdził, że się wyspał. Wzięłam go więc do łazienki, przebrałam a potem miałam zamiar ubrać siebie.

I tu popełniłam błąd, bo trzeba było porzucić codzienne rytuały i najpierw coś zjeść i się napić. Kiedy byłam w połowie ubierania się, poczułam się bardzo słaba. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i miałam wrażenie, że zaraz się przewrócę. Usiadłam na toalecie (zamkniętej ;)) i czekałam aż mi przejdzie. Ale nic z tego, stwierdziłam, że koniecznie muszę coś zjeść, żeby nabrać sił. Ale jak to zrobić? Kanapki naszykowane przez Franka są w kuchni a na przewijaku mam dziecko, którego nie podniosę z obawy, że przewrócę się razem z nim. Nie miałam wyjścia, popędziłam po te kanapki (a konkretnie zdjęłam z nich wszystko i wzięłam tylko chleb z masłem) i wodę i wróciłam jeść do łazienki. Wiking był w dobrym nastroju, a że na przewijaku lubi leżeć to sobie tam przez jakiś czas dokazywał. Jedzenie rosło mi w gardle. Było mi niedobrze, żołądek mi się skręcał, mroczki przed oczami nie ustępowały. Miałam wrażenie, że mdleję. A synek, co było do przewidzenia, zaczął się niecierpliwić. Marudzenie zamieniło się w płacz, płacz w krzyk, ten we wrzask i ostatecznie mieliśmy histerię. A ja po prostu żułam tę kromkę chleba, popijając wodą i nie miałam siły się ruszyć. Skręcało mnie nie tylko z bólu, ale również przez świadomość, że mały płacze, ja jestem niby obok, ale jedyne, na co mogę się zdobyć to pogłaskanie go po nóżce.
Biłam się z myślami, ale cały czas powtarzałam sobie pierwszą zasadę pasażera samolotu - w razie awarii maskę tlenową zakładasz najpierw sobie, potem dziecku, bo co dziecku po nieprzytomnym rodzicu? No właśnie, wiedziałam, że najpierw muszę się nawodnić, odżywić i nabrać siły, bo inaczej Wikingowi nie pomogę a mogę tylko zaszkodzić. W końcu poczułam się lepiej - na tyle, że mogłam synka wziąć na ręce i przytulić. Był niestety tak rozhisteryzowany, że przez chwilę nie wchodziło w grę odłożenie go gdziekolwiek, musiałam więc ponosić go po mieszkaniu - wierzcie mi, miałam wrażenie, że robię to ostatnimi siłami. Drugą ręką przeglądałam naszą apteczkę i czytałam ulotki lekarstw, które jakiś czas temu kupiliśmy Frankowi na zatrucie. Niczego się tam nie mogłam jednak doczytać, uratowała mnie znowu nasza Naczelna Blogowa Pani Doktor Meg, do której awaryjnie zadzwoniłam w sobotni poranek i która powiedziała mi co mogę wziąć zanim jeszcze otworzyli aptekę. Jeszcze raz dziękuję :*
Wikuś się uspokoił. Ja też poczułam się lepiej kiedy się posiliłam (i co ważne, nie zwróciłam śniadania) i wypiłam kilka kubków płynów. Do końca dnia jednak nie czułam się najlepiej. Ostre objawy co prawda minęły, ale cały czas męczył mnie ból mięśni, głowy i dreszcze. Jakie to szczęście, że jechaliśmy tego dnia z wujkiem do Miasteczka! Wiking spał, a gdy przyjechałam, siostra zajęła się moim dzieckiem a mama mną - już czekała na mnie z gorącym bulionem warzywnym, kiślem z siemienia lnianego i herbatą z jagodami. Do końca dnia praktycznie nie zajmowałam się już Wikingiem (poza karmieniem) a potem tata położył mi go do łóżka i zasnęliśmy. Noc była w miarę spokojna.
Ale niedziela, wbrew temu, czego się spodziewałam, wcale nie przyniosła oczekiwanej ulgi. Spodziewałam się, że niczym po całodziennym kacu, kolejnego poranka obudzę się rześka jak skowronek. A tu nic z tego. Biegunka nadal nie ustąpiła, dreszcze, ból i ogólne poczucie osłabienia także nie. Rano wstałam, chwilę się poszwendałam po domu, mama przejęła Wikinga a ja zasnęłam. Potem wzięłam go do łóżka do karmienia i znowu zasnęliśmy oboje aż do południa.

Dopiero w poniedziałek koło południa mi przeszło. Ostatecznie przypłaciłam to kolejnym straconym kilogramem (o zgrozo, waga spadła mi poniżej 42kg, ale to było raczej spowodowane odwodnieniem, już trochę nadrobiłam, jeszcze 0,2 kg i będzie 48kg! - z Wikingiem na rękach rzecz jasna :P) Miałam niesamowite szczęście, że tak się złożyło, że akurat jechałam do Miasteczka, bo nie wyobrażam sobie jakbym funkcjonowała i zajmowała się dzieckiem w takim stanie! Zwłaszcza, że w niedzielę Franek pracował aż do 17tej. Tutaj mama pilnowała mojej diety a tata nosił Wikusia, kiedy trzeba było, a ja nie miałam na to siły.

W zasadzie piszę o tym, żeby powiedzieć, że nikt, absolutnie nikt, kto nie ma takiego problemu na co dzień, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak może być w niektórych sytuacjach ciężko samemu z dzieckiem. I mówię to z perspektywy osoby, która teraz właśnie taką pomoc ma, a co za tym idzie, mam porównanie. Macierzyństwo zupełnie inaczej wygląda, jeśli ma się obok siebie cały czas męża i rodziców na przykład, nawet jeśli to "cały czas" oznacza tylko popołudnia, bo wszyscy pracują. Faktycznie, jeśli jest tyle osób, które mogą się zmieniać przy opiece nad dzieckiem, to macierzyństwo może być dużo słodsze, wtedy o wiele łatwiej jest dostrzegać jedynie jasne jego strony, bo po pierwsze troski rozkładają się na więcej osób, po drugie matka ma wsparcie psychiczne ze strony kilku osób. A po trzecie - i to naprawdę jest bardzo ważne, jest ten komfort, że w każdej chwili można dziecko bez wyrzutów sumienia zostawić dziadkowi na przykład i samemu zanurzyć się w wannie z pianą i jeszcze maseczkę na twarz położyć :) W domu oczywiście mogę sobie na to pozwolić od czasu do czasu, ale Franek pracuje a to oznacza, że popołudniu są w domu tylko dwie dorosłe osoby i obie te osoby mają ochotę na relaks i odpoczynek. Więc tym czasem wolnym musimy się dzielić i to jest trochę tak, że nie jestem do końca wyłączona i skupiona na sobie w takim momencie. Natomiast przy dziadkach mamy przynajmniej trzy osoby, więc i rotacyjny odpoczynek jest łatwiejszy i bardziej kompletny.

Dlatego jestem pewna, że jeśli ktoś na przykład mieszka ze swoimi rodzicami, nawet nie zdaje sobie sprawy, jak może być. Że problemem może być głupie zrobienie sobie kanapki, czy skorzystanie z toalety. I naprawdę nie chodzi tu o to, czy można zostawić na chwilę płaczące dziecko, czy nie. Chodzi o sam fakt, że trzeba się nad tym zastanawiać.
To było naprawdę straszne, kiedy zastanawiałam się, czy powinnam najpierw zjeść, czy może zająć się płaczącym dzieckiem i kiedy myślałam o tym, czy ja w ogóle dam radę go podnieść i się nie przewrócić. I co, jeśli nie dam rady. I jeszcze myśl kołacząca się z tyłu głowy - jestem taka zmęczona, nie spałam! wszystko mnie boli, chcę się po prostu położyć i nic nie robić, ale nie mogę!
 
Ale tak nam się życie ułożyło i choć może chciałabym, żeby było trochę inaczej, to nie ubolewam nad swoim losem. Bywa ciężko, bywa, że płaczę (i nie mam zamiaru odgrywać Himenki, przyznaję się do tego, że nie zawsze jestem uśmiechniętym wzorem matki polki), bywa, że mam dość (chociaż nie dziecka, jedynie sytuacji), ale po prostu jest jak jest i nie rozmyślam "co by było gdyby" A co najwyżej, co mogę zrobić, żeby poprawić swoje samopoczucie w związku z tym (czyli na przykład te spotkania, o których pisałam). Tak czy inaczej, już kiedyś o tym pisałam, ale generalnie to i tak jestem z nas dumna, że mimo wszystko potrafimy sobie sami poradzić.

A i na koniec - absolutny szacun dla kobiet, które wychowują swoje dzieci nie tylko bez dziadków, ale również bez taty!

27 komentarzy:

  1. Masz rację, ja również doszłam do podobnych wniosków, gdy mój mąż wyjeżdżał na dłużej- że nie wyobrażam sobie jak ciężko musi być samotnym matkom..
    Cieszę się, że doszłaś do siebie, faktycznie dobrze się złożyło z tym wyjazdem..:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo ciężko, to pewne. Radzą sobie, bo muszą, ale skoro i mnie teraz dopadają chwile zwątpienia, to co dopiero one muszą sobie czasami myśleć..
      Tak, bardzo dobrze, przez dwa dni jeszcze byłam osłabiona. Nie mówiąc już o tym, że mama pomogła mi przynajmniej odzyskać ten stracony kilogram, bo juz spadłam ponizej 42 :( To już zdrowe nie jest

      Usuń
  2. Rozumiem Cię i to, co masz na myśli pisząc tą notkę. Mogę powiedzieć, że mamy podobnie, chociaż oczywiście rodzinę mamy o wiele bliżej. Jednak na co dzień z dzieckiem jestem sama od rana do popołudnia, mnie też nikt nie pomaga, nie mam komu "sprzedać" synka, by np. pójść zjeść czy wziąć prysznic. I jak tylko Franek zaśnie, ja robię w głowie listę priorytetów, co muszę zrobić najpierw, a co może poczekać, w razie, jakby nagle się obudził. Odkąd jest z nami, wszystko robię szybciej, nie zastanawiam się nad wieloma rzeczami, bo zwyczajnie nie ma na to czasu. A kiedy wraca z pracy M., nie oddaję mu dziecka, bo ja się nim zajmowałam cały dzień, bo rozumiem, że jest zmęczony (choć na szczęście sam bardzo garnie się do opieki nad nim).Tak więc na co dzień mam podobnie. Oczywiście jakbym bardzo potrzebowała, to moi rodzice na pewno by przyjechali, ale nie będę ich wzywać, bo nie mam czasu zrobić obiadu, czy umyć włosów :P
    Też nie wyobrażam sobie samotnego macierzyństwa. Przekonałam się o tym przy ostatniej wizycie u pediatry. Podziwiam samotne matki.
    A Tobie współczuję tej paskudnej choroby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, jeśli ktoś ma na co dzień do pomocy na przykład swoją mamę (bo to najczęściej), to nawet nie wie, jak to jest, kiedy trzeba się zastanawiać, czy ważniejsze jest, żeby zjeść, czy żeby skorzystać z toalety na przykład :) Łatwo takim osobom mówić, że można przecież poczekać - jasne można jeśli to się zdarza raz, ale nie codziennie. Bo na co dzień trzeba się nauczyć funkcjonować tak, żeby nie mieć wrażenia, że jest się ze wszystkim do tylu.

      Niemniej jednak żal mi bardzo, że nie mam rodziców bliżej - pewnie wtedy byliby u nas prawie codziennie i ja bym sie z tym zdecydowanie lepiej czuła. Ale od przynajmniej 10ciu lat wiedziałam, że tak będzie, więc miałam czas, żeby się z tym oswoić

      Usuń
  3. Odkad urodziłam Patryka, to mam szacun do samotnych mam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No na pewno jak się ma dziecko, to się bardziej o tym myśli i jest się bardziej świadomym z czym mierzą się takie osoby

      Usuń
  4. Ja na szczęście nigdy nie miałam jelitówki i mam nadzieję, że nigdy mieć nie będę.

    http://www.julinkowo.pl/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też nigdy nie miałam. Dotychczas :) Wiec nie znasz dnia ani godziny :)))

      Usuń
  5. Coś podobnego zdarzyło mi się mniej więcej dwa i pół roku temu. Nie z maleństwem u boku, ale z chorą na Alzhaimera Mamą i psem na dodatek. Oboje czekali na codzienną rutynową obsługę, a ja ani ręką ani nogą, bo praktycznie nie wychodziłam z wc. Koszmar! Na szczęście udało mi się po jakichś ośmiu godzinach zmusić męża do wcześniejszego powrotu z pracy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, dopiero jak człowiek ma kogoś pod swoją opieką, zależnego od siebie, dociera do niego, że naprawdę nie może pozwolić sobie na chorowanie.
      U nas niestety nie byłoby możliwości, żeby Franek wrócił wcześniej, więc cieszę się, że akurat wypadło tak, że jechałam do rodziców

      Usuń
  6. Ojej! Wyobrażam sobie jaka to musiała być masakra... I właśnie tego się zawsze bałam, zastanawiałam się kiedyś nad tym nawet jak miałam migrenę a akurat mój brat płakał za ścianą i wtedy naszła mnie taka myśl: "Boże a jakbym miała teraz dziecko i byłabym z nim sama?" I w tamtym właśnie momencie zrozumiałam, że macierzyństwo to nie tylko słodkie spacerki i sama radość, ale też takie sytuacje kiedy nie można nawet spokojnie pochorować, bo dzieckiem trzeba się zajmować cały czas...
    To rzeczywiście ten wyjazd w idealnym momencie, to naprawdę duży komfort i pewnie ulga dla Ciebie.
    Ale ogólnie Ty pisałaś, że w ten dzień pojechałaś na te warsztaty do Warszawy i ja się pytam jak? ;) Podziwiam tym bardziej, że w takim stanie się na to zdobyłaś, nie bałaś się, że zrobi Ci się słabo albo coś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To była masakra, naprawdę.. Ten poranek był koszmarny, zwłaszcza, że nie zapowiadało się aż tak źle - jeszcze godzinę wcześnie funkcjonowałam w miarę normalnie, dopiero później tak zasłabłam - a to był akurat moment krytyczny. Myślę, że się po prostu odwodniłam, no i zaslabłam też bo chwilę wcześniej karmiłam małego, a nie zjadłam śniadania.
      Pochorowac niestety nie można przy dziecku :( Zwłaszcza gdy jest się matką, bo Franek to jednak mógł :)

      Nie do Warszawy, bo byly te warsztaty pod Warszawą, ale rzeczywiście pojechałam :) Kiedy zjadłam to już sie poczułam zdecydowanie lepiej i kiedy tam byłam to było dobrze. Dopiero popołudniu znowu poczułam się nieco gorzej. WIesz, zadeklarowałam się, że będę. Tam była liczba miejsc ograniczona i po pierwsze zależało mi żeby tam być, ale przede wszystkim nie chciałam w osttniej chwili rezygnować i tym samym zajmować komuś miejsce nie zjawiając się i tak. To byloby nie w porzadku. Jasne, gdyby było tak źle, jak z samego rana, to musiałabym zrezygnować, ale na szczęście się pozbierałam :)
      U mnie zazwyczaj tak jest, że poczucie obowiązku wygrywa. Chyba dlatego tak trudno mi czasami przychodzi akceptacja czyjejś choroby jako wytlumaczenia :)

      Usuń
  7. To ja jescze od siebie dodam: wielki szacun dla matek blizniakow, trojaczkow itd. :)
    Duzo Zdrowka dla calej rodziny i wesolych spokojnych Swiat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to też...
      Kiedyś myślalam sobie, że szkoda, że nie urodzę bliźniaków, to bym miała za jednym zamachem dwójkę dzieci, ale jednak teraz sobie tego nie wyobrażam :)
      Dziękuję i wzajemnie!

      Usuń
  8. ja nie zapomnę jak byłam w lutym na śląsku i dopadła mnie choroba z 40 stopni gorączki... przecież gdybym była sama w stolicy to R. pewnie musiałby urlop brać albo coś, bo nie byłam w stanie zająć się dziećmi jak tylko potrafiłam spać po 18 godzin na dobę...
    najważniejsze, że już Ci lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no matce naprawdę chorować nie wolno :/
      U nas to byłby poważny problem, bo Franek nie może sobie ot tak wziąć urlopu :( Nie wyobrażam sobie nawet co bym zrobiła w takiej sytuacji...

      Usuń
  9. Na początek złożę Wam życzenia, niech te święta będą radosne i piękne :)

    Co do notki, ja zawsze bałam się zostawać sama z Milą, gdy źle się czułam. Bałam się, że zemdleję, albo coś a ona tak będzie leżeć, albo chodzić, kiedy była już większa. Na szczęście Kocur nie ma problemu z wzięciem wolnego, bo parę razy się przydało :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję!Tobie również wesołych świąt!

      Franek nie mógłby tak sobie po prostu wziąć wolnego, więc nawet sobie nie wyobrazam, co by było, gdybym nie była w Miasteczku.

      Usuń
  10. ze trzy razy przydarzyła mi się w życiu grypa żołądkowa, najgorsze, że atakuje nagle, raz dopadła mnie w pierwszym dniu nowej pracy, czułam się tak źle, że musiałam zadzwonić i przeprosić, że nie przyjdę, byłam pewna, że wezmą mnie za jakąś symulantkę i że nie przepracuje już tam ani jednego dnia, ale na szczęście szefostwo było wyrozumiałe
    Jutrzenka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się zdarzylo to pierwszy raz, ale rzeczywiście to nagły atak, bo ja do ostatniej chwili byłam przekonana, że to jakaś niestrawność. Gdyby nie te dreszcze i bóle mięśni to pewnie nadal bym myślała, że to zatruciejakieś.
      Wyobrażam sobie, jak musiałaś się wtedy stresować.. Dobrze, że pracodawca okazal się w porządku

      Usuń
  11. Miałam to draństwo tylko raz w życiu i jedyne co mogłam zrobić, to dobiec do łazienki i przyczołgać się z powrotem do łóżka. Nawet sobie nie wyobrażam jakie to musiało być straszne, kiedy tak siedziałaś z kromką w ręce, słuchając jego płaczu... Dobrze, że to już jedynie wspomnienie.

    Mam nadzieję, że stracone kilogramy szybko wrócą :) Trzymajcie się mocno! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja musiałam jakoś się zebrać w sobie i chociaż go z przewijaka ściągnąć, ale zanim to zrobiłam, to musiałam znieść ten płacz, bo bałam się, że zrobię krzywdę i sobie i jemu :( Ale naprawdę było ciężko. Cale szczęście, że ta jedna kromka mnie wzmocniła na tyle, że się poczułam lepiej. I że niedługo później przyjechał mój wujek, to miałam szansę się ogarnąć.

      Ten stracony podczas choroby na szczęście już wrócił. Już prawie od miesiąca mam wagę na stałym poziomie, więc tyle dobrego chociaż :)

      Usuń
  12. Racja Margolko, samotne mamy mają pod górkę..
    Współczuję Ci tego choróbska :/ Sama przechodziłam coś podobnego w styczniu i trafiłam do szpitala!

    Tak a propos samotności, to samotne kobiety też mają przekichane..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Franek już był bliski wzywania pogotowia dla mnie, bo rozmawiał ze mną przez telefon i myślał, że zaraz zemdleję. Na szczęście kromka chleba i trochę wody postawily mnie mniej więcej na nogi. Ale było koszmarnie.

      Usuń
  13. I taka jest prawda i szara rzeczywistość. Najmniejszy kłopocik potrafi urosnąć do rangi dużego problemu. Mimo wszystko dałaś radę :)

    OdpowiedzUsuń