Dzisiaj
mi jest trochę niefajnie. A to dlatego, że w weekend było aż za fajnie i
teraz się mocno w pupę uderzyłam spadając. Trudno. Do piątku niedaleko a
w ten weekend nawet zajęć na uczelni nie będę miała, więc też będzie
fajnie. Chyba
Jak
wiecie w weekend świętowaliśmy, więc Franek wyjątkowo miał wolne w
pracy i spędziliśmy dwa dni razem. Pierwszy raz od… hmmm nie pamiętam.
Naprawdę nie pamiętam. W sobotę poszliśmy do kina i na pizzę. W
niedzielę siedzieliśmy przy stole z połową jego rodziny. Wiem,
niektórych ta perspektywa przeraża
Ale ja uwielbiam takie spotkania rodzinne, więc byłam w swoim żywiole.
A od dzisiaj znów się zaczyna. Chyba w środę zobaczymy się najwcześniej
i to przez 5 minut, kiedy przyjdzie po kluczyki do samochodu.
Ale
tak naprawdę najbardziej mi smutno, bo znowu minęło coś, na co
czekałam. Życie to takie ciągłe czekanie na coś. Przynajmniej ja w ten
sposób sobie odmierzam czas. Czekam na kolejny weekend, w który pojadę
do Miasteczka, czekam na nadejście wiosny, na nasz coroczny wyjazd
zimowy za granicę (choć ten na przyszły rok jeszcze nie zaplanowany) na
święta Wielkanocne, potem na długi weekend majowy, na Boże Ciało i jak
się uda to kolejny długi weekend, na urlop, na moje urodziny, na
początek roku akademickiego, na październikową imprezę
urodzinowo-imieninową, na Wszystkich Świętych, na 11 listopada, na Boże
Narodzenie, na Sylwestra. A potem od nowa… Ciągle na coś czekam.
Czy
to powoduje, że mam jakiś cel w życiu i dzięki temu ma ono sens? Czy da
się żyć nie oczekując na nic i być szczęśliwym? Ja chyba bym nie
umiała. Muszę do czegoś dążyć, choćby to bzdura miała być. Czasami taki
weekendowy wyjazd jest światełkiem w tunelu złożonym z takich samych,
ponurych dni. Czasami dzień w którym oddam prezentację przygotowywaną
przez miesiąc jest wyczekiwaną obietnicą wolnego czasu, który będę mogła
spędzić tak, jak tylko będzie mi się chciało.
Kiedy
nadejdzie coś, na co czekałam tyle czasu, czuję się szczęśliwa, ale
jednocześnie odczuwam pustkę, bo muszę znaleźć sobie kolejny cel. I żal,
że to już po wszystkim. Tyle czekania a tak szybko minęło. Na ten
weekend czekałam długo. A teraz? Hmm, będę czekać na 1 listopada, choć
wypada głupio w niedzielę. Na 11 listopada, choć wypada w środę i nie
pojadę do Miasteczka. Potem na święta. A najbardziej czekam na moment, w
którym skończę pisać pracę… To jest teraz moje przedsięwzięcie
długofalowe i najbardziej oczekiwany na realizację cel:)
A
skoro przy magisterce jestem, chciałam się pochwalić, że z Margolki
jednak trochę zdolna bestia jest. W sobotę miałam seminarium i wizję
odbioru zupełnie poprzekreślanych moich dwóch rozdziałów. Okazało się,
że nie było źle. Ogólnie promotor pochwalił
mnie za ciekawe i nowatorskie podejście do tematu i skupienie się na
współczesnych interpretacjach. Miałam tylko kilka poprawek. Ale
zaniepokoiło mnie to, że prawie w ogóle nie przyczepił się do pracy pod
kątem merytorycznym. Kurczaczek, wszystko mu się podobało. Parę uwag
dopisał na marginesie – tu mam poprawić, tu uzupełnić. Powiedział też,
że może za bardzo skupiłam się chwilami na biografii, ale nie chciał
tego wyrzucać, bo to ciekawe i się fajnie czyta… Hmmm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz