Mieliśmy
w tym roku z Mietkiem i Mietkową iść na Andrzejki. Ale umawialiśmy się
dawno i od tamtej pory dużo się zmieniło. Ostatecznie sobotniemu wyjściu
nie sprzyjała nasza sytuacja finansowa i nastroje. Ale nie ubolewam nad
tym. Szczerze, to po prostu nie chciało mi się wychodzić. Ani robić
powtórki z zeszłorocznych Andrzejek Ale zebrało mi się na wspominki.
Najlepsze
Andrzejki na jakich kiedykolwiek byłam miały miejsce cztery lata temu.
Spotkałyśmy się wtedy z dziewczynami z mojej ówczesnej grupy na studiach
i było po prostu genialnie. To były takie prawdziwe Andrzejki z
wróżeniem i czarowaniem :)) Zaczęły się już z samego rana, kiedy to z
Pitufiną i Alą jeździłyśmy po całym mieście w poszukiwaniu akcesoriów
potrzebnych na wieczorne czarowanie. Nie było problemem zakupienie
iluśtam centymetrów czerwonej i zielonej wstążeczki. Żadnych kłopotów
nie miałyśmy też z winem, orzechami, świeczkami czy nawet małymi
różyczkami. Dało nawet radę pozbierać kilka gałązek wierzbowych. Ale
wyobraźcie sobie, że przez pół dnia poszukiwałyśmy obłego kamienia. A
właściwie czterech
Dla każdej po jednym. Taki właśnie obły kamień był niezbędny do
jednego z hokus-pokusów jakie odprawiałyśmy. W końcu znalazłyśmy takowe
gdzieś nad rzeką. Do dziś nie zapomnę bólu skostniałych rąk, kiedy
brodziłyśmy przy rzeczce. Bo listopad 2005 nie był taki łągodniutki jak
tegoroczny i przymrozki były całkiem konkretne.
Kiedy już miałyśmy cały ten niezbędnik czarownic
wzięłyśmy się za szykowanie sabatu. Wiecie kanapki, chipsy i te sprawy.
No i winko. Tu się pojawił pierwszy problem, bo korkociągu na stanie nie
było. Zaczęły się więc pielgrzymki po sąsiadach. Bo jakoś przy
pierwszym winie nie wpadłyśmy na to, żeby otworzyć od razu pozostałe
butelki Dzięki temu przynajmniej miałam okazję dowiedzieć się kto mieszka dookoła
Zaczęłyśmy zwyczajnie – od dużego serca i wbijania w nie szpilek, żeby poznać imię naszego przyszłego męża. Trochę śmiechu przy tym było, jako że Ala pisała chyba z dwudziestu Rafałów,bo takowy jej się akurat podobał a Pitufina tyleż samo Łukaszów. No i mi się ten nieszczęsny Łukasz trafił, ale że żadnego Łukasza wtedy nie znałam, zaszachraiłam trochę i obwieściłam wszem i wobec, że ukłułam Szymona, z którym w owym czasie kręciłam
Potem było już bardziej magicznie. Zaklinałyśmy los. Te obłe kamyki miały nam posłużyć jako talizmany, ale najpierw trzeba było je zaczarować.
Zaczęłyśmy zwyczajnie – od dużego serca i wbijania w nie szpilek, żeby poznać imię naszego przyszłego męża. Trochę śmiechu przy tym było, jako że Ala pisała chyba z dwudziestu Rafałów,bo takowy jej się akurat podobał a Pitufina tyleż samo Łukaszów. No i mi się ten nieszczęsny Łukasz trafił, ale że żadnego Łukasza wtedy nie znałam, zaszachraiłam trochę i obwieściłam wszem i wobec, że ukłułam Szymona, z którym w owym czasie kręciłam
Potem było już bardziej magicznie. Zaklinałyśmy los. Te obłe kamyki miały nam posłużyć jako talizmany, ale najpierw trzeba było je zaczarować.
Zapaliłyśmy czerwone świeczki na cztery strony świata a
pomiędzy nimi na kierunkach południowo-wschodnich itd zielone. Każda z
nas po kolei wchodziła do koła i trzymała w jednej ręce ten kamień,
drugą natomiast miała zapalać po kolei każdą ze świec i zjadając orzecha
włoskiego zamoczonego w czerwonym winie, wypowiedzieć życzenie… Życzeń
miało być osiem. W tle płynęła nastrojowa muzyka. Nigdy nie zapomnę tego
magicznego klimatu. I powiem Wam, że czasami mam wrażenie, że naprawdę
od tamtego wieczoru wiele w moim życiu zmieniło się na lepsze. Choć nie
wiem czy to kwestia czarów czy po prostu podejścia :), ale mój obły
kamień mam do dziś.
Później zaczęła się prawdziwa zabawa, tańce, hulanki
swawole. Byłyśmy już pod wpływem procentów, więc było naprawdę wesoło. A
około północy przyszedł czas na kolejne czary. Tym razem musiałyśmy
poświęcić nasze włosy, bo każda z nas wiązała pukiel swoich kudłów
wstążeczką do kwiatu róży. Później poszłyśmy nad Wartę. Połowę róży
trzeba było wrzucić za siebie wypowiadając zaklęcie. Nie pamiętam jakie –
coś tam o Wenus na pewno było Drugą połowę zakopałyśmy w ziemi, (tak jak pamiętnego kaktusa :)) a muszę Wam powiedzieć, że to nie lada wyczyn, bo ziemia była zamarznięta
Potem wróciłyśmy do domu i zabrałyśmy się za ostatnie czarowanie. Tym razem splatałyśmy wstążeczkę z gałązkami wierzbowymi a następnie trzeba było to przyczepić do świczki, na której wyryte było imię ukochanego. Wcale to nie było łatwe i dobre pół godziny się z tym mocowałyśmy Ela wymiękła. A potem najlepsze - z zapalonymi świeczkami wyszłyśmy na balkon i znowu wypowiadając jakieś życzenia i zaklęcia zwracałyśmy się z nimi w stronę księżyca. To musiał być przekomiczny widok o trzeciej w nocy A wierzcie mi, ze parę osób nas widziało. Imprezę zwieńczyłyśmy tradycyjnym laniem wosku.
Potem wróciłyśmy do domu i zabrałyśmy się za ostatnie czarowanie. Tym razem splatałyśmy wstążeczkę z gałązkami wierzbowymi a następnie trzeba było to przyczepić do świczki, na której wyryte było imię ukochanego. Wcale to nie było łatwe i dobre pół godziny się z tym mocowałyśmy Ela wymiękła. A potem najlepsze - z zapalonymi świeczkami wyszłyśmy na balkon i znowu wypowiadając jakieś życzenia i zaklęcia zwracałyśmy się z nimi w stronę księżyca. To musiał być przekomiczny widok o trzeciej w nocy A wierzcie mi, ze parę osób nas widziało. Imprezę zwieńczyłyśmy tradycyjnym laniem wosku.
Po wszystkim odprowadziłyśmy Alę a po drodze każdego
napotkanego chłopaka pytałyśmy o imię, bo a nóż, któryś był nam
przeznaczony
Ale jakoś dziwnie trafiałyśmy na samych Bonifacych, Maurycych i
Ksawerych. Hmm, czyżby ktoś sobie z nas jaja robił ?:) W każdym razie
Ala się ewakuowała a my wróciłyśmy z powrotem do mnie, gdzie padłyśmy
jak kawki.
Na drugi dzień oczom naszym ukazał się najprawdziwszy
krajobraz po burzy. Pokój autentycznie wyglądał jak po przejściu
huraganu – na samym środku dwie miski z wodą i woskiem. Dookoła pełno
liści, gałęzi i płatków róż (które to Dorota znajdowała jeszcze przez
jakiś czas w swoim łóźku;)). Na stole poprzewracane kubeczki, rozlane
winko a na talerzach resztki chipsów w zastygniętym wosku. Tego się nie
da opisać, to trzeba by zobaczyć Ale szkód nie było.
Andrzejki okupiłyśmy lekkim kacem i przeziębieniem,
które za pewne było skutkiem brodzenia w rzece, nocnych eskapad, tudzież
wystawania na balkonie i wycia do księżyca. Trochę trzeba było się
wykosztować na te wszystkie akcesoria a z Pitufiną umówiłysmy się, że
nigdy się nie przyznamy ile zapłaciłyśmy za 20 cm czerwonej wstążki w
jakiejś ekskluzywnej kwiaciarni
Ale wspomnienia z imprezy – bezcenne. Do dziś wspominamy tamte
Andrzejki z sentymentem jako najlepsze w historii. Taki wieczór się już
nie powtórzy. Ale za to wczoraj były u mnie Dorota i Evita i chociaż
Andrzeja dopiero dzisiaj już wczoraj zajęłyśmy się wróżeniem i laniem
wosku, lub jak to mi się powiedziało ”waniem losku”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz