Sporo pisałam o tym, że moje dylematy dotyczyły nie tylko sfery moralnej. No i tak rzeczywiście jest…
W
pierwszym momencie, kiedy usłyszałam o tym mieszkaniu, bardzo się
ucieszyłam. Ale po chwili zaczęłam rozmyślać i… bardzo się
przestraszyłam.
Mimo,
że od czasu do czasu potrzebuję większych zmian w swoim życiu, to
generalnie za bardzo ich nie lubię. Jestem typem osoby, która lubi, jak
się dużo dzieje, ale przede wszystkim ceni sobie stabilizację.
Ostatecznie potrafię się do tych zmian przekonać, ale na początku zawsze
się narozmyślam i wyleję mnóstwo łez.
Najbardziej szkoda mi lokalizacji
Są osoby, które podczas studiów co roku zmieniają mieszkanie. Ja i
Dorota znalazłyśmy mieszkanie dla siebie pierwszego dnia poszukiwań i
zostałyśmy tam przez pięć lat (ja sześć) – było blisko do centrum i na
nasze uczelnie, kilka sklepów, pasaż handlowy, basen, fitness, kilka
linii tramwajowych, park – no idealnie wręcz. Na tym osiedlu właśnie
poznałam Franka, a od prawie roku Dorota mieszka tylko dwa bloki dalej,
więc nadal spotykamy się regularnie. A tu klops… Mam to nagle zmieniać?
Nowe mieszkanie też jest blisko centrum, ale jakoś tak.. dziko W pierwszej chwili miałam argument, że będę miała dalej do pracy i gorszy dojazd, ale moja teoria została obalona
Okazało się, że tam, gdzie dojeżdżam samochodem będę miała jeszcze
bliżej. A do tej drugiej pracy mogę dojeżdżać na trzy sposoby – czasowo
wychodzi tak samo, tylko dwa są z przesiadką. Ale gdybym tak jechała
autobusem, to przystanek mam pod domem i wysiadam jedno skrzyżowanie
przed miejscem pracy… Tylko Franek będzie miał dalej, ale jemu to nie
przeszkadza.
No tak, ale teraz do Doroty i Juski będę już miała tramwajem aż dziesięć minut
Dobrze, że chociaż przystanek jest bezpośrednio spod ich blokiem. Ale
to nie to samo – już nie będę mogła wstąpić po drodze, nie będziemy tak
często chodzić razem na aerobik albo do sklepu, nie będzie wspólnego
oglądanie „Na Wspólnej” i You can dance i nie będzie raczej picia
szampana wieczorami, bo zawsze będę musiała pomyśleć o powrocie do domu…
Chyba, że Franek będzie jeździł do swoich kolegów, ja do dziewczyn a
potem razem będziemy wracać No cóż… ja wiem, że trzeba odciąć tę pępowinę między mną i dziewczynami…ale… Ehhh…
No i do parku będę miała trochę dalej. Ok, tam jest drugi, ale do tego już się przyzwyczaiłam No i mogłabym tak wymieniać i wymieniać…
Bardzo
możliwe że, to są tylko wymówki. Bo głównym problemem jest to, że żal
mi życia studenckiego! Co prawda od kiedy pracuję, to już nie jest takie
typowo studenckie życie, ale odkąd skończyłam 19 lat jestem samodzielna
i niezależna (od czterech lat również finansowo). Dla wielu osób
zamieszkanie z ukochaną osobą oznacza możliwość wyfrunięcia z domu
rodzinnego, spod opieki rodziców i pozwala na usamodzielnienie się. U
mnie jest trochę tak, że z domu wyfrunęłam już dawno, a teraz z zupełnie
niezależności będę musiała trochę zrezygnować – teraz już będziemy
razem o wszystkim decydować i będę musiała się liczyć z Frankiem.
Oczywiście, że musiałam się liczyć z moimi współlokatorkami, ale:
nie
musiałam im się spowiadać z tego, dokąd wychodzę i kiedy wrócę (z
przyzwoitości i tak zwykle to robiłam, ale jeśli na przykład przyszłam
trzy godziny później, nie musiałam się z tego tłumaczyć).
Robiłam co chciałam i jeśli nie chciałam, nie musiałam nikogo w swoich planach uwzględniać.
Mogłam
myśleć tylko o sobie – nie jadam kolacji, to i nigdy nie było u mnie
wieczorem nic do jedzenia :), byłam głodna – szłam do sklepu, nie
chciało mi się robić obiadu – jadłam makaron z jajkiem albo kalafiora.
Nie
byłam za nikogo odpowiedzialna, nie musiałam się o nikogo troszczyć.
Wiem, że to egoistyczna postawa i przyznaję, że nie zawsze taka
pożądana, często już wcale nie chciałam być taka niezależna. Ale w
momencie, kiedy wiem, że taka niezależność już nie wróci, nagle zaczyna
mi się robić jej szkoda No słuchajcie, jak ja teraz mam iść na imprezę i bawić się do ósmej rano, kiedy wiem, że w domu Franek na mnie czeka? :)
Po
prostu wiem, że kończy się jakiś etap w moim życiu. Wiem, że prędzej,
czy później trzeba dorosnąć i prawdopodobnie nadszedł ten czas na mnie.
Jestem rozdarta – z jednej strony bardzo się cieszę, bo pragnęłam takich
zmian. Z drugiej strony przeraża mnie to. Jakiś czas temu marzyłam
sobie, jak będę urządzać wnętrze naszego wspólnego mieszkania (choćby
nawet nie własnego), opowiadałam o tym Frankowi… Teraz przeraża mnie to,
że muszę się zdecydować, czy w oknach chcę żaluzje, rolety, czy może
zasłonki i to jeszcze podjąć decyzję dotyczącą ich koloru. Prawie
płaczę, bo nie podoba mi się dywan w dużym pokoju i trzeba będzie go
zmienić, a Franek głaszcze mnie tylko po głowie (na razie
potem może straci cierpliwość ;)) i przypomina, że przecież to było
moim marzeniem, żebyśmy razem sprzątali i wyposażali wspólny kąt.
Ja
wiem, że większość z Was zupełnie inaczej podeszłaby do tych spraw.
Wręcz euforycznie. A ja chyba jestem typowym stoikiem, który żeby
osiągnąć szczęście musi zachować powagę i równowagę duchową. (Tylko
wściekam się zupełnie nie po stoicku :P) Cieszę się tak bardziej w
środku… Na zewnątrz analizuję. Moje zachowanie na pewno wydaje Wam się
dziwne, ale ja chyba po prostu mam bardzo niezależną osobowość i dlatego
tak mi żal dotychczasowego życia. Ale z drugiej strony myślę, że każdy
czasami odczuwa taki żal – kiedy kończy się szkołę, studia, zmienia się
pracę, mieszkanie – najczęściej człowiek cieszy się z tego, że czeka go
coś nowego i nie może się doczekać, ale z drugiej strony czuje sentyment
do tego, co się kończy i jest mu żal tego rozdziału w życiu.
Mnie
się wydaje, że jeszcze przyjdzie czas na to, żebym mogła cieszyć się na
całego z nowej sytuacji. Może teraz jest dla mnie czas na opłakanie
tego, co odchodzi i oswojenie się z nowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz