Jesteśmy z Frankiem wręcz rozrywani ostatatnio :P Mamy tyle spotkań towarzyskich, że trudno było mi znaleźć trochę czasu, aby spokojnie usiąść i zastanowić się, co tak naprawdę było nie tak z tym mijającym rokiem... Ale nareszcie ta notka powstała.
Podzieliłam ją niejako na dwie części :) Pierwsza - czerwona - to podsumowanie, które zrobiłam przede wszystkim dla siebie i mówi o tym, jak wyglądały poszczególne miesiące tego roku. W drugiej, krótszej części piszę już ogólnie o wszystkim. Wiem, że nie każdy lubi długie notki, dlatego - choć przecież lektura w ogóle nie jest obowiązkowa - w razie czego można ominąć to i owo ;)
Styczeń rozpoczął się od poszukiwań mieszkania idealnego, które zamierzaliśmy kupić. Trzy pokoje, 55-65 metrów kwadratowych, najlepiej na Winogradach, bo czynsz dość przystępny; ewentualnie na Piątkowie. Pierwsze dni meisiąca upływały spokojnie i błogo. Poczułam się tak na całego spełniona i zwyczajnie szczęśliwa. Powiedziałam o tym głośno - a nawet gorzej, bo napisałam to czarno na białym. Długo to poczucie szczęścia nie trwało. Dokładnie trzy dni później, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość o dalszych planach rozwoju mojej firmy, które jak najbardziej brały mnie pod uwagę jako pracownika, tyle, że nie w Poznaniu. Druga połowa miesiąca była fatalna. Czułam się dosłownie tak, jakby świat mi - nam się zawalił. Trzy pokoje odeszły w siną dal :(
Luty był czasem powolnego odzyskiwania równowagi podczas krótkiego urlopu. Powoli godziliśmy się z tym, co nam się przydarzyło i z decyzją jaką przyszło nam podjąć. Można powiedzieć, że decyzja powoli przychodziła sama, bo chociaż nie potrafiliśmy sobie wyobrazić wyprowadzki z Poznania, to jeszcze bardziej nie wyobrażaliśmy sobie, że naprawdę mogłabym zrezygnować z takiej pracy i z takiego stanowiska i warunków, jakie mi zaproponowano. Pod koniec miesiąca pojechałam na kolejną rozmowę w tej sprawie, a po moim powrocie decyzja praktycznie sama się podjęła. Przypieczętowały ją słowa Franka, który na moje pytanie, co zrobimy odpowiedział: "jak to co? Jedziemy! Przez dwa lata dorobiłaś się tego, czego inni nie dorobili się przez całe życie"
Marzec znowu był miesiącem poszukiwań mieszkania. Niestety dołująca była myśl, że teraz szukamy dwóch pokoi, nie trzech i na wynajem a nie do kupna :( I nie w Poznaniu. Przeglądałam setki ogłoszeń, wykonywałam dziesiątki telefonów. Udało się jednak wszystko zorganizować tak (również dzięki moim przełożonym, którzy zorganizowali nam hotel), że pojechaliśmy oboje z Frankiem, zwiedziliśmy starówkę warszawską wieczorem, obejrzeliśmy cztery mieszkania i zdecydowaliśy się na jedno z nich, a potem odbyliśmy ostateczną rozmowę z moją szefową.
Przełom marca i kwietnia to były moje pierwsze święta spędzone poza domem rodzinnym. Okazały się nie takie złe, jak się obawiałam :) Kwietnia nie pamiętam zbyt dobrze. Nie dlatego, że nic się nie działo, ale dlatego, że działo się aż za dużo. Oswajaliśmy się z myślą, ze za chwilę wszystko się zmieni, ale pod koniec miesiąca, kiedy oboje pojechaliśmy po raz drugi na spotkanie do Warszawy w celu podpisania umowy dopadł mnie totalny kryzys i całkowite zwątpienie.
Żeby trochę się ogarnąć i odetchnąć wzięłam na początku maja urlop. To były ostatnie dni wytchnienia przed ostateczną przeprowadzką. Spędziliśmy kilka dni na pakowaniu całego naszego dobytku i przeprowadzeniu się najpierw do teściów, a potem do Podwarszawia. To był ten przełomowy miesiąc, kiedy wszystko, o czym tylko rozmawialiśmy i myśleliśmy stało się rzeczywistością. Zamieszkałam pod Warszawą sama i rozpoczęłam nowy rozdział. Generalnie miałam w sobie bardzo dużo pozytywnej energii i dobrze wspominam ten czas.
Czerwiec był bardzo dziwnym miesiącem. Byłby bardzo fajny, gdyby nie odejście naszego Rokusia :( To było bez wątpienia najsmutniejsze wydarzenie całego roku. Do dzisiaj nie mogę tego przeboleć, tęsknię za nim i trudno mi uwierzyć, że go nie ma. Również w czerwcu dowiedzieliśmy się w firmie, że niestety szykują się zmiany i niczego już nie możemy być pewni. Bardzo zła wiadomość, zwłaszcza dla mnie, która postawiłam wszystko na jedną kartę... W tym miesiącu zdarzyło się też coś, co zakłóciło trochę moje dobre relacje z teściem, a ze względu na moją pamiętliwość do dzisiaj mam do niego żal. Wymowa notek na blogu jest jednoznaczna - to był bardzo zły czas. Ale paradoksalnie wcale nie mam takich odczuć, gdy myślę o tegorocznym czerwcu. Wręcz przeciwnie, oprócz smutku związanego z powyższymi sprawami, miałam w sobie bardzo dużo optymizmu i pozytywnych uczuć. Bardzo dobrze mi się samej żyło - w tygodniu zajmowałam się sobą i poświęcałam sobie maksimum czasu, w weekendy widywałam się z bliskimi. Po raz pierwszy przyjechała do mnie Dorota i spędziłyśmy razem świetny weekend..
Lipiec był jeszcze lepszy! Czułam się bardzo dobrze, nabrałam pewności, że wszystko się poukłada. W dodatku szybko otrzymaliśmy propozycję pracy dla Franka i podjęliśmy decyzję o jego przyjeździe na stałe. To był czas błogiego świętowania moich urodzin w towarzystwie mojej rodziny. Delektowałam się wszystkim, a najbardziej życiem i zaczynałam naprawdę czuć, że jednak jeszcze będę szczęśliwa.
Sierpień to czas urlopu w Tatrach. Znowu poszliśmy na urlop, aby wziąć głęboki oddech przed kolejnymi zmianami, czyli rezygnacją Franka z pracy w Zielonej Firmie i jego przyjazdem do Podwarszawia. Baliśmy się, ale byliśmy pełni nadziei, niestety nasz dobry nastrój zakłóciła wiadomość o tym, że będziemy musieli prawdopodobnie wyprowadzić się z mieszkania, w którym tak dobrze się czułam. Od dołka uratowała mnie kolejna wizyta Doroty i nasz szalony wypad na imprezę w centrum Warszawy oraz zabawa do samego rana. W tym miesiącu sprzedaliśmy też naszą "świnkę" i kupiliśmy nowy samochód.
Wrzesień miał być pięknym miesiącem. Niestety okazało się, że praca w której Franek początkowo tak dobrze sobie radził dała mu popalić :( Nie wszystko okazało się takie, jakie miało być, ale najgorsze były pewne osoby, które zatruwały mu życie (nie tylko jemu, bo i ludzie u mnie w firmy znają niektóre z nich i twierdzą, że to prawdziwe zmory, ale to on był bezpośrednio na to narażony). Na szczęście znowu przyjechała Dorota i udało nam się z tych wszystkich niepokojów związanych z moją i Franka pracą otrząsnąć nawet na tyle, że obchody pierwszej rocznicy naszego ślubu przebiegły nam całkiem przyjemnie. Pod koniec miesiąca znowu powróciła do nas nadzieja. Nawet Franka kłopoty z kręgosłupem, choć były niepokojące, nie odebrały nam jej. Za dobrą monetę wzięliśmy słowa Prezesa.
W październiku niestety okazało się, że się pomyliliśmy. Obietnice nie zostały spełnione i musieliśmy pogodzić się z tym, że umowa Franka będzie przedłużona tylko do końca roku. Do pracy poszedł już tylko na jeden dzień. Wrócił z nawrotem bólu pleców i znowu trafił do lekarza. Do końca trwania umowy już był na zwolnieniu. Chociaż może to i dobrze, bo ostatecznie i lekarz i rehabilitantka doradzali mu przede wszystkim zmianę pracy. Kłopoty z pracą i zdrowotne okazały się tylko wstępem do kolejnych - z mieszkaniem. Znalezienie drugiego mieszkania zajęło nam jeden weekend. Spakowanie się i kolejna wyprowadzka w tym roku niecały tydzień. Żal tamtego miejsca, mimo wszystko miało dobrą aurę. Październik to kolejna - choć tym razem bardzo krótka i już w nowym miejscu - wizyta Doroty.
Listopad to - poza wizytą w Miasteczku na Wszystkich Świętych oraz w Poznaniu w okolicach Święta Niepodległości - przede wszystkim miesiąc marazmu. Nie pamiętam praktycznie tego czasu, bo wszystkie dni wyglądały tak samo. Praca, a potem dom - nie mogłam się zmobilizować, żeby zrobić coś pożytecznego. Przestałam też ćwiczyć. Dzień za dniem mijał, w nastroju takim sobie. W końcu zebrałam się w sobie i zaczęłam stopniowo robić porządki po przeprowadzce. Weekendami jeździłam z Frankiem komunikacją miejską po Warszawie. Ale tak naprawdę odżyłam, gdy w pracy zaczęło się coś dziać. W listopadzie też przypałętała się do mnie jakaś alergia, od której puchną mi oczy - przede wszystkim górne powieki.
Grudzień był już bardzo intensywny. Miałam naprawdę dużo pracy i chwilami brakowało mi wytchnienia. Nawet weekendy mieliśmy zaplanowane, bo załatwialiśmy różne sprawy związane ze świętami i nie tylko. Grudzień to też wiele butelek wypitego wina - najpierw z Dorotą, a później na służbowej kolacji w firmie.
A później nadeszły święta i długo wyczekiwany, zasłużony odpoczynek. Wraz z nim koniec tego niedobrego roku...
Ten rok to przede wszystkim rewolucja w naszym życiu. Tak, mam trochę żalu w sobie, że nie było nam dane wić sobie spokojnego gniazdka, tak jak się to zanosiło. Mam trochę żalu, że nie zaznaliśmy spokoju i pełni szczęścia. Ale jedno co mogę powiedzieć, to, że nie żałuję decyzji o przeprowadzce. Nowe miejsce nie jest takie złe do życia, ma sporo dobrych stron. A zadowolenie z pracy, w której czuję się naprawdę świetnie wiele mi rekompensuje. Dostałam ogromną szansę, zostałam doceniona i spełniam się w tej roli w stu procentach. Więc to nie dlatego uważam ten rok za zły, a raczej dlatego, że obfitował w naprawdę wiele przykrych zwrotów akcji.
Kiedy tylko oswajałam się z nową sytuacją, doceniałam ją, dostrzegałam pozytywne strony, zaczynałam czuć się komfortowo, miałam nadzieję na lepsze i naprawdę zaczynałam wierzyć, że jeszcze będziemy szczęśliwi, dostawaliśmy kopniaka.
Niepewna sytuacja w mojej pracy, odejście z bardzo lubianej przez Franka Zielonej Firmy i obecny brak zatrudnienia, a w zwiazku z tym wszystkim, brak perspektyw na znalezienie własnego kąta, życie w ciągłym poczuciu zawieszenia, ciężka atmosfera i zwyczajny brak poczucia szczęścia. Dodając do tego brak Rokiego, kłopoty z kręgosłupem Franka, moje problemy z alergią i parę innych niezbyt dobrych informacji dotyczących zdrowia naszych bliskich - to wszystko układa się w niezbyt wesołą całość.
Co mogłabym zaliczyć do tych pozytywnych rzeczy? Myślę, że przede wszystkim jednak moja praca. Gdyby tylko wszystko szło tak dalej - ale bez niepewności, jest szansa, że cała reszta też się poukłada. Poza tym okres maj-połowa sierpnia, wyjąwszy ten czas przykrych wiadomości, naprawdę wspominam całkiem miło. To niby dziwne, bo nie byliśmy wtedy z Frankiem razem na co dzień, prawda? :) A jednak. Prawda jest taka, że mam wrażenie, że wszystko zaczęło się jeszcze bardziej sypać w momencie, gdy przyjechał. Myślę, że to dlatego, że odtąd już musiałam się martwić nie tylko o siebie, ale i o niego, który znalazł się na "obczyźnie" :(
Ponadto na plus mogę zaliczyć rozkwit moich relacji z Dorotą. Nie spodziewałam się, że gdy wyjadę, staniemy się sobie jeszcze bliższe i to jest bardzo pozytywna niespodzianka.Generalnie trzeba przyznać, że wyjazd niespecjalnie nam zaszkodził, jeśli chodzi o relacje ze znajomymi. Wyglądają całkiem nieźle.
Kilka pierwszych miesięcy roku to były dla mnie intensywne treningi aerobowe. Chodziłam na fitness minimum cztery razy w tygodniu. Wraz z przeprowadzką to się skończyło. Ale zaczęłam ćwiczyć sama w domu, więc nadal byłam w formie. Trochę się opuściłam w ostatnich trzech miesiącach, ale mam w planie się poprawić. Za to od kwietnia aż do końca roku jeździłam do pracy na rowerze - w Poznaniu na wypożyczonym, w Podwarszawiu na swoim. Aura cały czas sprzyja :)
Cieszy też, że jednak nie skończyły się korepetycji, jakich udzielam z angielskiego bahorkom. Zmieniła się forma i jest teraz chyba wszystkim wygodniej. Ale o tym jeszcze będzie innym razem.
Podsumowując, ten rok 2013 był zupełnie inny, niż sobie tego rok temu życzyłam. Chciałam, aby był dobry, spokojny i przyniósł nam kolejny etap stabilizacji. Wyraźnie napisałam, że nie życzę sobie przełomu. A wszystko poszło nie tak. Niestety :(
Jak w tym roku wyglądało moje blogowanie? Różnie :) Intensywność to rosła, to spadała, z tendencją do tego drugiego jednak. Ale szczęśliwie udało mi się dobić do tej setki :) Statystyka pokazuje, że w tym roku odwiedziłyście mnie 96565 razy :) Komentarze trudno mi już policzyć na bloggerze, więc sobie odpuszczę.
Na sam koniec mogę napisać, że jest chyba jeszcze jedna rzecz, którą mogłabym zaliczyć na plus: sam fakt, że w ogóle ten rok jakoś przetrwaliśmy. Chociaż niestety nie oznacza to wcale końca kłopotów. Ale o tym już w kolejnej notce, która będzie o oczekiwaniach, nadziejach i być może planach...
Trudny rok dla Was. I chyba o tyle bardziej to boli, że właśnie oczekiwałaś czegoś zupełnie innego w tym momencie życia. Pozostaje mieć nadzieję (bo ją zawsze warto mieć), że ten rok jednak będzie lepszy. Chociaż ja osobiście nie jestem zwolenniczką odgradzania wszystkiego grubą kreską tylko dlatego, że zmieniła się data. W Waszym wypadku jednak lepiej żeby tak było. Czego oczywiście Wam życzę :)
OdpowiedzUsuńI czekam na kolejną notkę :)
Akurat w tym roku trudno, żebyśmy wszystko po prostu przekreślili, bo za dużo rzeczy z ubiegłego roku się za nami "ciągnie". Dlatego też nie jestem szczególnie optymistycznie nastawiona do nowego roku i moje podejście jest bardzo inne od tego, które zawsze miałam na przełomie roku.
UsuńDzięki!
Bardzo mnie ciekawi, czy to Podwarszawie to to samo, do którego ja zawijam za miesiąc ;) też będę musiała się oswoic z nową rzeczywistością. Rok faktycznie mieliście trudny. Na różnych blogach czytałam, że ten 2013 był kiepski, a u nas zgoła inaczej - nawet żałuję, że się skończył, bo ten Nowy coś tak jeszcze nie bardzo... z tym że ja też jestem z tych, co to mają zawsze doła sylwestrowo-noworocznego. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńtincturkaa
:)Trudno mi powiedzieć, bo Podwarszawiów jest całkiem sporo ;)))
UsuńPrzyznam, ze ja nie odczuwam większej różnicy jeśli chodzi o ten przełom roku - niby zawsze tak było, ale wydaje mi się, że psychicznie jakoś to oddziaływało na mnie i czułam, że zaczyna się coś nowego.
Mam nadzieję, że dołek już minął ;) Wszak ten rok ledwo tydzień trwa, nie można jeszcze oceniać :)
Pozdrawiam również.
Widze ze na blogach 2013 nie byl zbyt dobrym rokiem. Ja chyba jestem wyjatkiem bo zaliczam go do najlepszych w calych moim zyciu;) I az zal mi bylo sie z nim pozegnac bo raczej malo prawdopodobne ze ten bedzie lepszy. Chociaz czytajac Twoje podsumowanie to mam wrazenie ze byl to rok calkiem dobry, ale to chyba kwestia podejscia.
OdpowiedzUsuńTak, ja też to widzę i chyba nawet mnie to w pewnym sensie cieszy - bo jakoś mam poczucie, że w końcu musi się ten zły los odwrócić, skoro tylu osobom zalazł za skórę.
UsuńTrudno mi odnieść się do tego, co napisałaś, bo nie wiem, co powoduje, że według Ciebie ten rok był dobry. Moim zdaniem nie wydarzyło się tak naprawdę wiele dobrego. Nawet jeśli chodzi o całą tą przeprowadzkę - choć ocenianm to dobrze - tak naprawdę najlepiej byłoby, gdyby w ogóle nie miało to wszystko miejsca.
naprawdę próbuję spojrzeć na to wszystko z Twojej perspektywy i nie widzę niczego, co spowodowałoby, że mogłabym stwierdzić, że ten rok był dobry. na pewno jest to kwestia podejścia - ale trudno się dziwić, skoro to wszystko dotyka mnie osobiście. Prawda jest taka, że od ubiegłego roku nie posunęłam się ani kroku do przodu, a nawet się cofnęłam.
Moze zle zrozumialam, ale zwrocilam uwage na to co Franek Tobie odpowiedzial "dorobilas sie w 2 lata tego czego innie nie dorobili sie przez cale zycie" zrozumialam to jako awans w pracy, ktora jak sama czesto piszesz uwielbiasz. Wydaje mi sie ze to dobrze ze zaproponowali ci to zanim np. byscie kupili to mieszkanie bo wtedy to juz byloby raczej po ptokach;) ale moze sie myle.
UsuńNo tak, ale to nie jest "zasługa" tego roku, tylko dwóch poprzednich (bo Franek powiedział to w lutym ubiegłego roku).
UsuńNie wiem, jak to napisać, żeby faktycznie przekazać swoje odczucia - owszem, lubię swoją pracę i cieszę się, ze pracuję. Ale to trochę taki wybór mniejszego zła - albo musiałabym wyjechać, albo straciłabym pracę. NIe żałuję, że zdecydowałam się na wyjazd, ale na chwilę obecną wcale nie uważam, ze cała ta rewolucja była potrzebna, bo prawda jest taka, ze właśnie przez to cała reszta nam się przestała układać. Po prostu nie mam co gdybać, bo nie było możliwości, żeby żyć sobie po staremu. Ale generalnie patrzę na całokształt i nie widzę wcale wiele dobrego w tym roku - nawet patrząc na tę przeprowadzkę, to choć skutek jest niezły (ale tylko jeśli chodzi o moją pracę, bo reszta nie napawa optymizmem), to przyczyna nie bardzo.
Gdyby mi to zaproponowali po kupnie mieszkania, to mielibyśmy ogromny problem, bo nie byłoby nas na nie zwyczajnie stać (moja szefowa znała nasze plany i myślę, ze dlatego powiedziala mi o sprawie dość wcześnie) zwłaszcza, gdybym zrezygnowała z tej propozycji (a co za tym idzie z pracy), więc w tym wypadku w ogole nie ma o czym mówić. Ale trudno mówić o tym, ze rok był dobry, bo mogłam zostać z kredytem niemożliwym do spłacenia na głowie :)
Mój 2013 był najtrudniejszy z dotychczasowych. Ale jeden paskudny na prawie 60 to świetny wynik, prawda? Z perspektywy czasu spojrzycie kiedyś na swój 2013 i uznacie, że to były takie Wasze ,,pionierskie'' czasy. Będziecie wspominać niemal z rozrzewnieniem.
OdpowiedzUsuńPrawda Zgago i mam nadzieję, że już wyczerpałaś swój limit trudnych lat :)
UsuńChciałabym, naprawdę chciałabym już mieć tę perspektywę...
Ten rok, to był rzeczywiście poligon. Ale skoro przeżyliście go, to zobacz jak silni jesteście jako para i jako indywidualności. A teraz czas na nowe. Trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuńNo tak, tylko, żeby jeszcze to nowe było po prostu dobre... Bo ta siła niewiele pociechy mi przyniesie, jeśli będzie służyła tylko temu, żeby przetrwać kolejne pechowe wydarzenia.
UsuńDziękuję!
Czytałam Twojego bloga i szczerze mówiac sama sie martwiłam nie raz tym, co pisąłaś, bo było widać po Tobie przede wszystkim duże zmęczenie psychiczne, czemu trudno się dziwić, bo kłopoty, zmiany, choroby robia swoje.
OdpowiedzUsuńKochana niech ten 2014 da Wam spokój jakiego chcecie:*
Tak, i niestety to zmęczenie wcale mnie nie opuszcza, a doszła do niego tylko rezygnacja :( Bo tak naprawdę cały czas nie pozsotaje nam nic innego, jak czekać.
UsuńDziękuję Ci bardzo!
Ja wolę nie rozkładać na czynniki pierwsze minionego roku, wchodziłam w niego z myślami, że wreszcie będzie spokojniej, a tu kolejny psikus. I chociaż pragnę, by ten był naprawdę lepszy, to jednak boję się planów.
OdpowiedzUsuńZ tego 2013 na pewno miło będę wspominać wesele znajomych... chociaż nastawienie miałam okropne, to bawiłam się świetnie, a sama byłam :) to była cudowna odskocznia od zmartwień. Przełomem była na pewno sprzedaż mieszkania i zakup nowego, ale długa jeszcze droga do następnego etapu (wiem, miałam napisać maila co i jak... zrobię to na pewno). Na plus zaliczam też rozkwit relacji z jedną z koleżanek, a tego się nie spodziewałam i pewnie gdybym dłużej pomyslała nad ubiegłym rokiem, to wiecej by się znalazło ku pamięci, ale jest już nowy i oby lepszy i wszystkiego dobrego oraz tej upragnionej stabilizacji :)
Ja na ten przyszły rok nie mam szczególnych planów, ale co gorsza, nawet nadziei za wiele nie mam. Chyba sparzyłam się rok temu za mocno.
UsuńSpokojnie z tym mailem :) Wiem jak to jest, więc w ogóle się nie przejmuj, napiszesz, jak napiszesz :)
Dziękuję bardzo!
Ps. I za kartkę również, bo dotarła ;)
Rok pełen wrażeń, ale najważniejsze, że trochę się zaczyna układać:)
OdpowiedzUsuńWłaśnie, że się ani trochę nie zaczyna układać :)
Usuńkażdy rok ma swoje plusy i minusy, serdecznie życzę przewagi plusów w tym, który się zaczyna:)
OdpowiedzUsuńJutrzenka
Dziękuję..
UsuńZdecydowanie rok był dla Ciebie trudny. Ja na razie jeszcze nie liczę na jakąś większą stabilizację, ale doskonale rozumiem, że chciałoby się w końcu urządzić swoje stałe gniazdko. Kiedy się miało to na wyciągnięcie ręki, naprawdę może być żal. Ale zgodzę się z Frankiem, że zawodowo doszłaś daleko w krótkim czasie i tego można pogratulować, szkoda byłoby nie wykorzystać szansy...
OdpowiedzUsuńMam jeszcze takie pytanko: w jakim stroju jeździsz na rowerze do pracy? Bo dla mnie to jedna z większych wątpliwości (gdybym się kiedyś zdecydowała dojeżdżać rowerem), co najlepiej zakładać i czy się koniecznie przebierać. :)
Bardzo trudny...
UsuńWłaśnie w tym rzecz, że my mieliśmy już pewne plany, założenia, marzenia i wszystko musieliśmy odstawić. Tego mi żal bardzo.
No właśnie - nie wyobrażam sobie nie wykorzystywać takiej szansy, dlatego też jestem, tu, gdzie jestem.
W tym samym, w którym jestem w pracy :) nie przebieram się, bo nie ma takiej potrzeby. A że zazwyczaj ubieram się w spódnice, to jeżdżę na rowerze w spódnicach i wierz mi, że nie stanowi to żadnego problemu (o ile nie jest za wąska - jedną mam taką) - teraz jeżdżę w kozakach typu "oficerki", ale przed zimą często jeździłam w butach na obcasach - chyba szpilki raz się też zdarzyły.
W każdym razie naprawdę jestem ubrana tak samo, jak byłabym ubrana korzystając z jakiegokolwiek innego środka transportu :)
Rok 2013 porównuję do meczu. Pierwsza połowa całkiem udana, druga to natomiast jakaś porażka. Może ewidentnie ta 13 była taka pechowa?
OdpowiedzUsuńOsobiście niczego nie planuję, raczej godzę się z tym co los przyniesie. Życie, a zwłaszcza ostatni rok skutecznie pokazał mi, że z planami różnie bywa.
Dla mnie cały rok nie był udany. Ale nie wiem, nie rozpatruję tego chyba w kategoriach pecha, tylko raczej jakiejś totalnie złej passy.
UsuńJa zawsze powtarzam, że nigdy nie mam żadnych długoterminowych planów, bo nawet nie bardzo potrafię je mieć.
A nam ten rok nadzwyczaj szybko minął:)
OdpowiedzUsuńByło naprawdę różnie, dużo się działo, ale fajnie jest to, ze ze wszystkim radziliśmy sobie razem:)
Ja nie wiem, czy szybko, czy nie - ważne, ze minął :)
UsuńPodziwiam Cię ! ;-) za wytrwałość i odwagę..;) ważne że rok minął i żeby obecny był lepszy od poprzedniego;**
OdpowiedzUsuńDziękuję.. Chociaż przyznam, że nie wiem, czy jest za co podziwiać ;)
UsuńA za życzenia bardzo dziękuję!
Ten 2013 w ogóle był jakiś dziwny, albo wszystko szło gładko albo wszystko się waliło... Mam nadzieję że ten będzie lepszy a i u was będzie spokojniej.
OdpowiedzUsuńNowy adres: www.kropka-bloguje.blogspot.com
Mnie raczej nic nie szło gładko :))
UsuńOj, mam ogromną na to nadzieję.
Dziękuję! Zmienię sobie w linkach.