Wspominałam, że 1 października był dla mnie datą podwójnie symboliczną. O pierwszym symbolu już pisałam, o drugim będzie dziś.
Otóż 1 października minął dokładnie rok odkąd wylądowałam na tak zwanej zielonej trawce... Z tej okazji przeczytałam sobie notkę z ubiegłego roku, żeby przypomnieć sobie, co wtedy myślałam i skonfrontować to z tym, co myślę dzisiaj. I tak sobie myślę, że nie jest źle...
Na przykład wielokrotnie tam podkreślałam, że nie potrafię dostrzec pozytywnych stron utraty pracy i wyobrażałam sobie, że jeszcze długo ich nie dostrzegę. Potrzeba mi było do tego niemal całego roku i teraz z tej perspektywy dojrzałam wreszcie to, co dobre...
Po pierwsze - gdyby firma nie została zlikwidowana, na 100% pracowałabym tak długo, jak się da. Przypuszczam, że do świąt, kiedy to mieliśmy zaplanowany wyjazd. Bardzo możliwe, że po Nowym Roku chciałabym pracować nadal i pewnie fakt, że wylądowałam w Sylwestra w szpitalu mocno by mnie zestresował, bo nie byłabym na to kompletnie przygotowana i nie zdążyłabym zrobić wszystkiego. Tak czy inaczej, wtedy oczywiście nie wyobrażałam sobie innej opcji i nie widziałam żadnego problemu w tym, ze chodziłabym do pracy. Teraz nadal tego problemu nie widzę i nie jest tak, że zmieniłam nagle swój pogląd na to, że każda cieżarna powinna od razu zrezygnować z pracy. Ale teraz potrafię już docenić fakt, że było mi dane przesiedzieć te trzy miesiące w domu!
Nie dlatego, że miałam czas na przygotowanie się do narodzin Wikinga itp, bo ten czas znalazłby się nawet pomimo pracy. Ale dlatego, że dostałam w prezencie od losu (tak to teraz widzę, naprawdę) trzy miesiące czasu tylko dla mnie! Mogłam całkowicie poświęcić go tylko sobie i temu, co lubię robić. Nigdy wcześniej (może po maturze, choć nie aż do tego stopnia) nie miałam tyle czasu i pewnie nigdy później już się to nie powtórzy. Pod tym względem to był niezapomniany czas i wspominam go sentymentem. Mogłam czytać, uczyć się słówek, słuchać muzyki, blogować, prowadzić swoje statystyki i domową księgowość, robić porządki na dysku, rozwiązywać krzyżówki, szydełkować, ćwiczyć...
Nie wiedziałam, że jak się pojawi Wiking to aż tak bardzo będzie mi brakowało tego wolnego czasu (choć przecież i tak go mam, ale same przyznajcie, że jak się ma tyyyle ulubionych rzeczy do roboty, to zawsze będzie go brakowało ;)), dlatego żałowałam, że nie pracuję. Ale teraz myślę sobie, że bardzo dobrze się stało, bo... jednak należało mi się przed tym macierzyństwem. A co! :P
Po drugie - dwa tygodnie po tym, jak wylądowałam na bezrobociu okazało się, że mam cukrzycę ciążową. Dzięki temu, że byłam w domu, miałam czas na to, żeby zastanawiać się nad odpowiednią dietą i wprowadzać ją w życie. W pracy byłoby mi jednak bardzo trudno tę dietę utrzymywać - musiałabym chyba nosić ze sobą do biura tony półproduktów, z których przygotowywałabym coś odpowiedniego (a miejsca na to za bardzo nie było). Poza tym w pracy nie da się uniknąć sytuacji stresujących, a stres dobrze na poziomy glikemii na pewno nie wpływał.
Po trzecie - przynajmniej w lipcu nie miałam dylematu co dalej robić - czy wracać do pracy, czy zostać z Wikingiem w domu. Trudno jest mi teraz gdybać, ale wiem, że praca była dla mnie bardzo ważna. I niełatwo byłoby mi siedzieć w domu wiedząc, że coś mnie tam omija. Lubię się wszystkim zajmować osobiście i trudno byłoby mi odpuścić. Z drugiej strony, gdybym wróciła do pracy, pewnie też czułabym, że coś mnie omija... Oczywiście to uczucie i tak jeszcze przede mną, ale przynajmniej nie musiałam przez to przechodzić wcześniej niż to konieczne.
Cieszę się, że jednak okazało się, że rzeczywiście czasami jest tak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na pewno też nie bez znaczenia jest jednak fakt, że tak, jak pisałam rok temu, nie jestem typem depresyjnym. Chociaż utrata pracy - zwłaszcza takiej rewelacyjnej - bardzo mnie bolała (i do dziś oboje z Frankiem nad tym ubolewamy), potrafiłam przerobić swój smutek a potem ruszyć dalej i nie grzebać się w tym, co niedobre. Skupiłam się na pozytywach, odsunęłam na bok niepokój i tak sobie żyłam przez ostatni rok. I trochę jeszcze żyję. Dołki są, ale z innych powodów. Może i nie jestem optymistką, ale jednak usposobienie mam chyba jednak pogodne :)
Tak, wiem, co napisałam rok temu o szukaniu pracy :) Ale umówmy się, że to nie jest jeszcze pora, żeby na ten temat rozmawiać, dobrze? :) To jest dla mnie trudna kwestia, nie chcę poświęcać jej więcej myśli, niż muszę, nie chcę na ten temat rozmawiać, bo i tak przyjdzie jeszcze na to czas, więc proszę tylko o uszanowanie mojej prośby :)
Miniony rok uzmysłowił mi coś jeszcze - mianowicie to, że absolutnie nie nadaję się na bycie kurą domową! Wcześniej to podejrzewałam, teraz wiem na pewno...
Co ciekawe, w pewnym momencie doszłam do wniosku, że jednak wbrew temu, co zawsze myślałam, mogłabym siedzieć w domu i nie pracować, ale pod dwoma warunkami: po pierwsze, że ktoś by mi za to płacił :P (jak teraz ;) po drugie: że mogłabym zajmować się swoimi sprawami. Bo siedzenie w domu w okresie ciąży było całkiem przyjemne, to późniejsze jest niezłe i stwierdzam, że można się do tego przyzwyczaić. Ale gdybym tak była gospodynią domową na pełen etat, to już zobowiązywałoby mnie do wykonywania wszelkich prac domowych, bo przecież głupio, żeby chłop po powrocie z pracy zajmował się wszystkim, a ja tylko czytaniem, szydełkowaniem i nauką języków :P Bo teraz to jeszcze dzieckiem się zajmuję, ale przy założeniu, że miałabym siedzieć w domu dłużej, dziecko zaczęłoby chodzić do jakiegoś przedszkola czy szkoły i wtedy już musiałabym się zająć domem.
Zajmowałam się nim (tyle o ile, no bo przecież bez przesady :P to naprawdę nie moja bajka) w ciąży. Gotowałam obiady, zmywałam na bieżąco, zamiatałam, sprzątałam itd. Wiele razy nachodziła mnie myśl - jak ja tego nie znoszę!
Ale to nie chodzi o to, że ja tego w domu w ogóle nie robię. Oboje z Frankiem mamy swój przydział obowiązków, który ukształtował się w sposób naturalny. I tak na przykład ja gotuję zupy, ścieram kurze, robię pranie, prasuję, robię porządki w szafach, szufladach itp., zajmuję się wszelkimi segregacjami oraz naszymi finansami. Franek gotuje drugie dania, wynosi śmieci, myje podłogi, sprząta łazienkę... Oprócz tego są takie obowiązki jak np. zmywanie, które wykonujemy na zmianę (ale fakt, że częściej Franek). No i oczywiście dopuszczamy pewne odstępstwa od tego szablonu, bo i mnie się zdarzy ugotować pełny obiad i Frankowi powiesić pranie... Nie jest więc tak, że ja całkowicie stronię od wszelkich prac domowych. Ale będąc wtedy w domu, z całą masą wolnego czasu (pojęcie względne przy moim grafiku :)), uświadomiłam sobie, że naprawdę nie mogłabym funkcjonować w taki sposób, żeby wziąć na siebie prowadzenie gospodarstwa domowego. A przecież wypadałoby tak zrobić, gdyby facet zarabiał na rodzinę a ja siedziałabym w domu. W takim wypadku to ja jednak wolę pracować. Po prostu nie lubię co chwilę zmywać, stać nad garami, pucować kafelków i szorować podłóg. No nie lubię i już. Nie czuję się w tym.
Kiedy mama mnie do tego wszystkiego goniła, to strasznie stękałam. Ona mi mówiła, że kiedyś i tak będę musiała się tym zajmować, a ja odpowiadałam, że znajdę sobie męża, który będzie to robił za mnie. I proszę bardzo ;) Znalazłam :P
To był jednak całkiem niezły rok. Widocznie tak miało być, żebym mogła sobie przed pojawieniem się Wikinga odpocząć, żebym mogła nadrobić parę spraw a także, żebym uświadomiła sobie, że sam brak pracy nie jest taki zły. A przynajmniej nie musi być w pewnych okolicznościach :) Cieszę się, że ostatecznie tak to oceniam. Nie wiem, co będzie za kilka miesięcy. Ale mam nadzieję, że jakoś się to wszystko poukłada.
Haha to samo powiedziałam swojej mamie i też znalazłam:D
OdpowiedzUsuńI jeśli chodzi o bycie kurą domową to mam tak samo, ale o tym już raczej wiesz:)
:)) Ale to chyba wyszło przypadkiem? :) Nie bylo Twoim podstawowym kryterium? :))
UsuńTak, zdążyłam się zorientować :) Rozumiem!
Oczywiście nie:) Chociaż może podświadomie wiedziałyśmy że po prostu inny nam by się raczej nie spodobał?:)
Usuń:)) Myślę, że mogło tak być :) Bo ja też początkowo nie zwracałam na to uwagi i dopiero potem uświadomiłam sobie, jak dobrze, że Franek taki jest. Jestem pewna, że nie mogłabym być z facetem, za ktorym musiałabym chodzić o sprzątać i który po powrocie z pracy już tylko by odpoczywal :)
UsuńJa też na kurę się nigdy nie nadawałam...
OdpowiedzUsuńOj rozumiem :) Ale można kurą nie być a i tak dom sprawnie prowadzić i tego się trzymam!
UsuńO, moja mama straszyła mnie tym samym i to samo jej odpowiadałam, chociaż pewna swego jakoś bardzo nie byłam;p Całe szczęście taki facet sam się znalazł;)
OdpowiedzUsuńJa nie potrafię być kobietą domową i to nawet nie dlatego, ze jakoś straszliwie nie lubię ogarniać chaty czy mieszać w garach, tylko zwyczajnie nie widzę sensu w takim szorowaniu domu czy szykowaniu wymyślnych potraw dla samej idei. Jasne, to nie jest łatwa praca, ale przecież da się prowadzić dom jednocześnie pracując zawodowo i nie oznacza to życia w syfie czy przymierania głodem;p
Jeśli chodzi o temat główny, fajnie, że teraz tak na to patrzysz, że mimo tego problemu jesteś zadowolona i, ze widzisz w tym wszystkim jakiś sens. Ja już tak nie potrafię, mimo, że też nie jestem typem depresyjnym.
Ja to nawet się nie zastanawiałam nad tym, tylko mówiłam to, co mi przyszło do głowy :P Ale teraz tak sobie myślę, że naprawdę nie mogłabym być z facetem, który w domu by nic nie robił i jeszcze musiałabym za nim ze ścierą latać :D
UsuńU mnie to zdecydowanie chodzi o to, że tego po prostu nie znoszę - od czasu do czasu nie ma sprawy, ale tak regularnie, co tydzień - albo codziennie w przypadku niektorych rzeczy - to zdecydowanie nie dla mnie. Ale porządek i czystość bardzo lubię, więc naprawdę cieszę się, że tę łazienkę Franek jednak szoruje :P W przeciwnym razie musiałabym to robić jednak. Bo to że tak bardzo nie znoszę tego wszystkiego robić też nie znaczy, że żyję w brudzie, bo tego chyba nie znosze jescze bardziej ;))
No i oczywiscie że się da prowadzić dom pracując zawodowo. Ale jak tak siedziałam w domu to myslałam sobie, że to jednak nie jest takie złe, a potem uświadomiłam sobie, że wtedy musiałabym jednak wziąć na siebie większość tych domowych obowiązków i stwierdziłam, że zdecydowanie to nie dla mnie! :))
Bardzo się z tego cieszę, bo myślę, że ten dodatkowy problem w postaci ciągłego zamartwiania się brakiem pracy nie jest mi o tego zupełnie potrzebny. Staram sie na razie skupić na pozytywach, bo nie wiem co będzie dalej... No ale róznie to w życiu bywa, więc rozumiem Cię.
Cieszę się, że dostrzegasz pozytywy całej tej zawodowej sytuacji, szczególnie że początkowo nie było lekko. A z drugiej strony... tak sobie myślę, że ten rok pomógł Ci oswoić się w jakiś sposób z myślami, dlatego są one takie a nie inne.
OdpowiedzUsuńChyba większość mam tak właśnie ma, że przypomina o tych porządkach, że do zrobienia to czy tamto i takie jęczenie denerwuje, ale co zrobić jak samo się nie zrobi? :D
W domu ogarniałam jakąś część, resztę mama i tak jakoś to szło. Nie wiem też dlaczego, ale bardziej niż te porządki utkwił mi w pamięci obrazek z dzieciństwa pt. przygotowania do urodzin... :D i te stanie przy garach, kręcenie, mieszanie i ogólnie czlowiek taki umęczony, bo czasu mało na tu tyle do zrobienia.
No nie było lekko i teraz czasami też bardzo mi tej pracy brakuje i świadomość, że już nie mam do czego wracać potrafi dobijać. Pewnie masz rację, że ten rok pozwolił sie oswoić się z myślami, ale też wiedziałam, że raczej nie mam innego wyjścia, jeśli chcę normalnie funkcjonować.
UsuńNie no wiadomo, że to naturalne dla mam, bo przecież jakoś muszą te swoje dzieci nauczyć :) Franek przecież też z domu wyniósł tę umiejętność sprzątania :) Ale chodzi o to, że moja mama często była bardzo drobiazgowa i podkreślała to, że musze się tego nauczyć, bo w domu potem nikt za mnie tego nie zrobi.
:) Stanie przy garach to było coś, czego nie znosiłam :) Zawsze wolałam już robić coś innego ;P
Jakoś muszą te wszystkie mamy przekazać tego "bakcyla" sprzątaniowego i potem jest kura domowa w mniejszym bądź większym stopniu:)) Ja kurą domową też nie mogłabym być wiecznie i tylko prowadzeniem domu się zajmować. Teraz jestem na etapie że nie mam wyjścia i nikt za mnie tych porządkow nie zrobi, więc dbam o te swoje mieszkanko. Jak jestem bardziej zabiegana to olewam temat i nadrabiam w innym czasie i póki co nawet mi takie kurowanie nie przeszkadza, ale bywa że jestem pedantyczna w niektórych kwestiach :)
UsuńPewnie tak :) Moja mama od lat pracuje zawodowo i prowadzi dom i jest w tym perfekcjonistką. Ja raczej taką perfekcjonistką nie będę, choć podobnie jak Ty mam ciągotki do pedantyzmu w pewnych kwestiach :)
Usuń|Fakt, że jak się sprzata dla siebie, to jest to jakiś rodzaj motywacji, bo wiadomo, ze nikt tego za nas nie zrobi :)
Motywacja motywacją, ale nawet fajnie tak się dba o te nówki , ciekawe jak będzie z czasem... pewnie zapał osłabnie, no ale nie da się uniknąć tych domowo-ścierowych czynności, bo gotuję sporadycznie -objadam mamę hehe :P
UsuńA ciekawa jestem jakie to masz pedantyczności :D ja na punkcie okien - nie mylić jednak z praniem firanek :P oraz dbanie o baterie, taka woda u nas twarda że szybko paskudny osad się robi :/
też chyba nie mogłabym być pełnoetatową kurą domową, względny porządek lubię, sprzątam kiedy muszę, ale szkoda życia na sprzątanie skoro można robić tyle innych, ciekawszych rzeczy...
OdpowiedzUsuńJutrzenka
No to właśnie ja mniej więcej tak samo :)
Usuńto co się wydarzyło rok temu jak widać z perspektywy czasu było dość pozytywne :)
OdpowiedzUsuńNa tyle, na ile utrata takiej fajnej pracy mogła być pozytywna to na pewno :) Bo nie chcę mówić, że dobrze się stało, ale na pewno miało to swoje dobre strony :)
UsuńBabcia opowiadała o jakiejś kobiecie, która też powtarzała, że znajdzie sobie męża, który będzie się zajmował domem - i też znalazła :P
OdpowiedzUsuńTeż nie nadałabym się na kurę domową, przez krótki czas ok, ale na dłuższą metę to nudne i męczące. Nie przepadam za obowiązkami domowymi. Kiedy się mieszka w pojedynkę, to i tak trzeba samemu się wszystkim zająć, ale to jednak coś innego niż żona przy mężu. Ale posiedzieć sobie w domu lubię :)
Zazwyczaj tak po prostu jest :) Chyba kobieta, która nie czuje się dobrze jako pełnoetatowa pani domu, podświadomie szuka faceta, który będzie jej pomagał :)
UsuńNo, kiedy mieszka się samemu to rzeczywiście jest inaczej. Nawet jeśli ta druga osoba jest najbliższa, to jednak ma się świadomość, że nie jest się samemu i ten porządek lub nieporządek służy obojgu :)
1. Jako ludzie mamy taką tendencję, by złe rzeczy, które się nam przytrafiają, po czasie uznać za dobre. Pewnie to jakaś reguła psychologiczna jest:)
OdpowiedzUsuń2. Moja matka też mi zawsze mówiła, ze nie umiem gotowac, sprzątać itd i że zaden mnie nie weźmie, a ja zawsze wtedy tez, że sobie znajdę takiego, który bedzie sprzatał i gotował, I mam:)
3. Jestem tydzień bezrobotna i albo mam doła albo chodzę wściekła. Nie dla mnie bycie kurą domowa;/
1. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście można mówić o tendencji, bo to chyba zależy od człowieka, od jego usposobienia itp. Znam parę osób, które wszystko, co dobre potrafią z kolei obrócić na swoją niekorzyść i wiecznie narzekają :) Poza tym chyba jednak nie wszystko da się przerobić na pozytywy... Więc to też zależy od problemu.
UsuńAle tak czy inaczej, dobrze, że tak jest. Nie wyobrażam sobie po prostu inaczej... Gdybym miała cały czas się dołować... Nie twierdzę, że utrata pracy była dla mnie czymś dobrym, ale cieszę się, że teraz widzę też pozytywne strony tego przykrego wydarzenia. Zawsze to jakieś oslodzeie.
2. Tak, jak już pisałam wyżej, chyba podświadomie szukamy takiego faceta :)
3. Może się oswoisz z czasem i uda Ci się choć trochę pozbyć tych negatywnych emocji. Bo że nagle staniesz się tą kurą, to raczej nie podejrzewam ;)
Czyli znów można rzec, że tak miało być, żeby to wszystko mogło wyjść tak jak wyszło, czyli na dobre i akurat w odpowiednim czasie ;) I fajnie, że potrafiłaś ten żal i te obawy, że straciłaś pracę i co dalej odsunąć na bok i cieszyć się tym wolnym czasem, który wtedy nastał i rozdysponować go dla siebie jak najlepiej, dzięki czemu z perspektywy dnia dzisiejszego nie wspominasz go źle.
OdpowiedzUsuńZ tą kurą domową to rzeczywiście, też bym nie mogła, mimo, że lubię zajmować się domem i nawet czuje jakąś tam satysfakcję jeżeli dobrze mi to wychodzi, ale nie na tyle żeby to było główne zadanie mojego życia. Z autopsji już wiem, że będąc tylko kurą domową miałabym jakiegoś doła, bo to dla mnie za mało, nadal odczuwałabym taką życiową bezcelowość i źle się bym czuła z tym, że nie mam pracy, co się wiąże też z tym, że nie zarabiam a mogłabym ani żadnego obowiązku typu studia czy coś.
A co do ostatniego zdania Twojej notki to jestem przekonana, że wszystko się poukłada, tak jak ma się poukładać tylko, że jak przyjdzie na to odpowiedni czas ;)
Myślę, że można powiedzieć, że tak miało być, bo w przeciwnym wypadku może czułabym się bardziej zmęczona i rozżalona, że nie miałam czasu dla siebie. Nie uważam nawet dziś, że utrata pracy była czymś dobrym, ale cieszę się, że miała jakieś pozytywne strony. No i zdecydowanie dobrze, że udało mi się odsunąć te wszystkie przykre myśli na bok.
UsuńJa mniej więcej tak samo - też lubię czasami coś zrobić i odczuwam z tego powodu satysfakcję, ale nie mogło to by byc coś, czym zajmuję się regularnie na co dzień. Kiedy siedziałam w domu to nie czułam tego, o czym piszesz - tej bezcelowości itp, bo sobie zorganizowałam czas, ale bardzo możliwe, że to dlatego, że wiedziałam, ze nie mam wyjścia. Inaczej byloby, gdybym nie była w ciąży. Wtedy głównie frustrował mnie fakt, że muszę przerywać robinie tego, co lubię, żeby ogarnąć dom ;)
Mam nadzieję, że tak będzie i oby ten czas nie przychodził za późno..
Ja zawsze powtarzałam, że będę miała faceta, który będzie gotował. Byłam o tym święcie przekonana. No bo jeśli mój tata gotował, i to wyśmienicie, to inny facet też to ogarnie. I co? I mam! :D
OdpowiedzUsuńZawsze twierdzę, że wszystko jest po coś. Twoja utrata pracy też po coś była. I chociaż często nie widzimy powodu, dla którego coś się dzieje, to po czasie przychodzi olśnienie :)
Czyli po prostu chcieć to móc - tak wynika z naszych doświadczeń :))
UsuńBardzo możliwe, że tak właśnie jest. Oby nie przytrafiały nam się nigdy rzeczy, których sensu nie można znaleźć nawet po dłuższym czasie..
Kilka razy zdarzyło mi się w życiu, że wydarzenia, które wydawały mi się problemowe, z perspektywy czasu, okazały się być pozytywnymi. Chowam je sobie w pamięci, bo dają mi dużo siły, kiedy jest mi źle.
OdpowiedzUsuńI tak, wszystko się poukłada, zobaczysz.
Ja może aż tak daleko nie idę, żeby uznawać utratę tak fajnej pracy za coś pozytywnego, ale wystarczy to, że miała jednak stosunkowo sporo dobrych stron.. Ale masz rację, też doświadczam czasami tego, o czym piszesz.
UsuńMam nadzieję.. :)
Cieszę się, że udało Ci się w całej tej sytuacji znaleźć jakieś pozytywy...To trochę jak te najdłuższe wakacje między maturą a studiami, a ja zrobiłam sobie takie jeszcze po studiach, bo wiedziałam wtedy, że to ostatni raz taka długa laba :D
OdpowiedzUsuńJa też się cieszę. Przynajmniej nie mam aż tak duzego żalu do losu, jaki miałam jeszcze rok temu...
UsuńWspomniałam niby w notce o tym czasie między maturą a studiami, ale jednak to było dla mnie cos innego. Byłam w innym miejscu w życiu, mieszkałam ciągle z rodzicami, więc to wszystko jakoś inaczej wyglądało.
Każdy etap w życiu ma swoje pozytywy i dobrze, że je znalazłaś:) Ja podobnie- lubię mieć okresy bardziej dla domu i rodziny ale nie wyobrażam sobie poświęcić się wyłącznie temu..;)
OdpowiedzUsuńAle jak już miałam wolne (L4, macierzyński) to brałam jednak większość tych domowych obowiązków na siebie, miałam taką wewnętrzną potrzebę, by umożliwić A. po pracy odpoczynek (może to był dla mnie dodatkowy plus wolnego- by on miał mniej obowiązków..:).
Tak, ja tez się bardzo cieszę, że udało mi się dostrzec to, co pozytywne w tej trudnej i przykrej sytuacji.
UsuńKiedy ja byłam bez pracy zanim się Wiking urodził, to oczywiście też brałam te obowiązki na siebie i właśnie to mi naprawdę uświadomiło, że to nie dla mnie :) Natomiast odkąd jest Wiking jest już inaczej, bo jednak przez większość czasu się nim zajmuję i nie wyobrażam sobie jeszcze w chwilach wolnych zajmować się domem. Czułabym się bardzo źle z tym, ze nie mam w ogóle czasu na swoje przyjemności, frustrowałoby mnie to i pewnie miałabym do Franka pretensje. Nie jest oczywiście tak, ze nic w domu nie robię - jest to mniej więcej na takim samym poziomie jak wtedy, gdy chodziłam do pracy. Ale właśnie o to chodzi, że gdybym miała zostać w domu na stałe, to czułabym się zobowiązana do tego, zeby odciążać pracującego Franka i na pewno nie mogłabym sie odnaleźć w tym ciągłym lataniu ze ścierą :P Bo prawda jest taka, ze w domu zawsze jest coś do zrobienia.
Nic nie dzieje się bez przyczyny i po prostu tak miało być :) Nie odkrywcze są to słowa, ale myślę, że adekwatne :)
OdpowiedzUsuńMyslę, że tak jest..
Usuń